Historia rozgrywająca się w początku lat dziewięćdziesiątych, jest w przeważającej mierze oparta na moich własnych wspomnieniach. Bez przesady rzecz jasna. Pomijając postać śp. Olgierda Łotoczki, wszelkie podobieństwo imion (nazwisk nie używam) i postaci jest przypadkowe, a próby doszukiwania się analogii, nieodmiennie będą skutkowały biciem piany o sraczkoburaczkowej barwie i nieprzyjemnym zapachu

Co do chronologii zdarzeń... nooo tu już sprawa jest trochę bardziej złożona. Baza w Paniszczowie przestała funkcjonować w połowie lat osiemdziesiątych, a baza w Pszczelinach pod koniec dekady. Umieszczając swoją akcję około roku dziewięćdziesiątego rozminąłem się nieco z prawdą historyczną, jednak to nie kronikarski obowiązek popchnął mnie do napisania owej nowelki. Historii ludzkich losów również nie zamierzałem pisać. Każda z takich historii może być banalna i fascynująca, a wszystko zależy od tego, co czytający ma za sobą, czego spodziewa się w najbliższym czasie i od tego, ile wypił przed kwadransem.
Historię każdego świata, który przeminął, trudniej już nazwać banalną zwłaszcza, gdy wiele istnień, tęsknot oraz marzeń (tych spełnionych i nie) świat przeminiony łączy, gdy wielu myślą do czasów dawnych i do dawnych piosenek powraca. Bieszczadzkie bazy namiotowe stanowiły w latach osiemdziesiątych formę odskoczni i ucieczki od szarości dnia codziennego, a przede wszystkim od własnych, często nienazwanych, problemów. Między bajki należy włożyć opowieści, które ówczesne Bieszczady przedstawiają, jako raj na ziemi, a ludzi... aniołom podobnych. To wcale nie był raj na ziemi. A ludzie? Trzeba było się wznieść na wyżyny tolerancji, trzeba było zaakceptować drugiego, zaakceptować po prostu, czyli bez zbędnej ostentacji... wtedy dopiero rodziło się pragnienie, aby powrócić, aby powracać bez końca.
Opowiadania beskidzkie - Memento wędrującego
Stukot kół działał usypiająco, ale o spaniu nie było mowy. Upalny lipiec. Pociąg do Ustrzyk pulsował życiem. Do Radomia jeszcze można było znaleźć miejsce, potem już nie. Przyczyna nie leżała bynajmniej w wielkiej liczbie chętnych do podróży. Przed kilku laty lokomotywa ciągnęła standardowo osiem wagonów, teraz tylko cztery. Tłok stawał się coraz większy, jak dawniej. Drzwi pootwierano na oścież i granica pomiędzy przedziałami a korytarzem zatarła się. Marek, wtulony w kąt, patrzył i słuchał.
Znowu był inny niż wszyscy. Raz mu się wydawało, że ucieka, podczas gdy tamci jadą do celu. Po chwili miał wrażenie, że wraca do domu, a wszyscy cieszą się eskapadą w nieznane. A może to nie on był inny, tylko ci pozostali? Tak, oni byli inni, wszyscy, może z wyjątkiem siostrzyczki zakonnej, siedzącej przy oknie, naprzeciw niego i tak jak on, chłonącej coraz żywszą dyskusję. Siostrzyczka była najmniej inna, chociaż sądząc po ozdobionej dużymi okularami, okrągłej, spokojnej, bardzo sympatycznej twarzyczce, jej świat wydawał się uporządkowany i przewidywalny. Jego świat zamienił się w chaos, a co do przewidywalności... Jeszcze dwa tygodnie temu był przekonany, że jest człowiekiem przewidującym. Potem zmienił zdanie.
W przedziale życie towarzyskie kwitło. Ośmioosobowa grupka trzech chłopaków i pięciu dziewczyn, studentów najprawdopodobniej politechniki, zajęta była komentowaniem rzeczywistości, która ostatnimi laty zmieniała się niezwykle szybko. Radosny bałagan i żywioł nieujarzmiony. Tak przyjmował to, co mówili i to, jak mówili. Uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu dni. Czasy się zmieniły, ale ludzie pozostali tacy sami.
W Rozwadowie kolejna grupa objuczona plecakami miała poważne problemy, aby się wcisnąć do środka. Ludzie może by jeszcze dali radę, ale z garbami... Ktoś wreszcie rzucił hasło do przegrupowania sił i środków. W kilku przedziałach zrobił się gorączkowy ruch. Bagaże poszły na podłogę, dokładnie wypełniając przestrzeń pomiędzy siedzeniami. Na twarzy siostrzyczki odmalował się lekki niepokój, jednak solidarnie wzięła udział w przedsięwzięciu.
— Elbrusa, to chyba zaprojektowano do przedziału o standardowych rozmiarach. — Wysoka, rudowłosa panienka uśmiechnęła się do Marka podając mu swój charakterystyczny niebieski plecak.
Istotnie, szerokość plecaka prawie dokładnie odpowiadała odległości pomiędzy siedzeniami. Po chwili zrobiło się znacznie wygodniej. Siedzieli po turecku. Ktoś, jak zwykle w takich przypadkach, zaproponował, aby rozpalić ognisko. Ktoś na korytarzu snuł opowieść o jakimś pijanym Bolku, który rzeczywiście usiłował rozpalić ognisko w przedziale. Jedna z dziewczyn wyciągnęła gitarę.
— Bilety poproszę — Zdeterminowany konduktor zdołał się przecisnąć przez dziki tłum. — Państwo zaraz mandat zapłacicie — dorzucił minorowym tonem, patrząc na buty pasażerów.
— Spokojnie szefie. Już zdejmujemy.
Nogi w butach trzymane na siedzeniach były ulubionym pretekstem do wlepiania mandatów no chyba, że wagon wypełniali kibice jadący na mecz, jednak wtedy obowiązywały zupełnie inne prawa. Wszyscy ściągnęli obuwie, głównie sandały, tylko siostrzyczka zarumieniona lekko, zdjęła pełne buty i schowała do reklamówki. Marek dyskretnie rzucił okiem na stopy zakonnicy i dopiero teraz zauważył, jak piękną dziewczyną była. Siostra poczuła spojrzenie chłopaka, usiadła po turecku i ukryła nogi pod habitem. Kiedy ich oczy się spotkały, zarumieniona jeszcze bardziej i lekko wkurzona, odwróciła wzrok.
Nie martw się forsy brakiem,
Nie narzekaj na płacz żony.
Obładuj się plecakiem,
Ruszaj w świat znajomy.
Prostą melodię podchwyciło kilkanaście osób. Teraz Marek z kolei spochmurniał. Jego żona zapewne brylowała gdzieś w okolicach Genewy i był przekonany, że nie interesuje się teraz ani tym, gdzie jest, ani tym, co teraz robi. Nie był nawet pewien, czy uważała go jeszcze za męża. Raczej nie uważała. Pożegnalny list, utrzymany w przyjaznym tonie, nie pozostawiał złudzeń co do tego, jak ona sama widzi swoją przyszłość, nie pozostawiał złudzeń, ile on sam znaczy dla Bożeny. Jak to się nazywa? Asertywność. Profesor miał własne zdanie na temat asertywności. Teodor asertywny nie był i często mawiał swoim studentom, że jest to po prostu sztuka odmawiania, wysyłania na drzewo w taki sposób, aby ten, którego się spławia, nie poczuł się urażony i w przyszłości, ewentualnie, nadawał się do wykorzystania. Trudno się było z nim nie zgodzić. Świat, w którym przebywała teraz Bożena, premiował asertywnych, elastycznych, takich, którzy nie odróżniają pomiędzy białym i czarnym, takich, dla których wszystko jest szare...
— No i ten bałwan, zanim jeszcze usiadłam, pyta mnie, czy ciąg skończony jest zbieżny.
Z ponurych myśli wyrwała go jedna ze współpasażerek, Agatka, jak się zdążył zorientować, przeżywająca ostatni egzamin z matematyki.
— I co powiedziałaś?
— No a co miałam powiedzieć? Skąd mam wiedzieć, czy ciąg skończony jest zbieżny. Zaczęłam mówić definicję ciągu, a potem w ogóle zaczęłam mówić i Siwy chyba zapomniał, o co mnie zapytał.
Rozległ się śmiech.
— A właściwie, to czy ciąg skończony jest zbieżny? — zastanawiał się głośno któryś z chłopaków.
— Zygmuś, ty chyba dawno w papę nie oberwałeś!
— No nie, ja wysiadam!
— W góry jedziesz baranie!
Zakrzyczany Zygmuś skurczył się demonstracyjnie. Głowę zakrył rękami. — Nie mam więcej pytań! — zapiszczał cienko.
Z tematów technicznych rozmowa zeszła na humanistykę, w szerokim tego słowa znaczeniu. Bardzo szybko dyskusja zamieniła się w monolog elokwentnej Agaty. Z Sartre'a i egzystencjalizmu przerzuciła się na poezję Broniewskiego i jechała po piewcy poprzedniego ustroju, jak po łysej kobyle.
— A Jan ma katar żołądka! — zawołała dramatycznie, wywołując kolejne salwy śmiechu.
Marek, oczytany i jakieś dziesięć lat od Agaty starszy, zorientował się, że wiedza dziewczyny jest bardzo powierzchowna, niejako na pokaz. Jednak musiał przyznać, że uwagę przyciągała bardzo, niedostatki nadrabiając ekspresją wypowiedzi. Niewysoka blondynka przy kości, mocne zgrabne nogi i stopy, może nie tak piękne jak u siostrzyczki zakonnej, ale za to dobrze widoczne, mogła się podobać. Ubrana w kusą bluzkę bez rękawów i krótkie dżinsowe spodnie. Stanika nie miała i sutki sterczały tak, że wydawało się, iż zaraz przebiją cienki materiał. Bożena nie znosiła, kiedy kobiety ubierały się w ten sposób... znowu Bożena. Pragnął nie myśleć o tym, co się wydarzyło na przestrzeni ostatnich dziesięciu dni, ale nie potrafił. A może to nie było ostatnie dziesięć dni? Może to wszystko zdarzało się codziennie, przez lata całe, a on zrobił coś nie tak, jak powinien? Otrząsnął się po raz kolejny.
Następny monodram, oparty podobnie jak poprzedni na "Magnitogorsku", został przerwany, gdy jeden z kolegów uszczypnął dziewczynę w bok. Poezja rewolucyjna przeszła w desperacki pisk. Wesołość udzielała się wszystkim. Pociąg wjechał na dworzec w Przemyślu.
— Aga już dosyć. Matura z polskiego mi się przyśni.
— Zagraj coś.
Do gitary też była pierwsza tyle, że jej umiejętności w tym względzie znacznie przewyższały wiedzę ogólną.
Tam Litworowe Doliny
Czarne Stawy wyśniły
Górą jasna pogoda, a dołem Biała Woda
Pośród
kosodrzewiny
Cała ósemka miała dużą wprawę w śpiewaniu. Zabrzmiało imponująco. Mimo wszystko, Marek uśmiechnął się pod nosem. Uchwycił wymowne spojrzenie zakonnicy i zorientował się, że ona też dostrzega komizm całej sytuacji. A niech tam, niech grają. Agata szarpnęła struny mocniej. Zamknął oczy. Muzyka płynęła bosko.
Zieleniło się, kwitło
Wrzało głębią błękitną
Wiosną śnieżno-puszystą
nieuchwytną, przejrzystą
Nieprawdziwą
i niezwykłą
Głos dziewczyny zniknął nagle z chóru głosów. Marek zobaczył jak palce tego, któremu się miała przyśnić matura z polskiego, znowu wędrują wzdłuż odsłoniętej talii. Noga Zygmusia nakrywała i unieruchamiała kolana gitarzystki, która nie mogła się bronić i za wszelką cenę chciała skończyć utwór. Konwulsje ogarniały jej zgrabne ciało. Powolna, głośna palcówka zmieniła się w cichą, ale piekielnie szybką. Najgenialniejsze było to, że dziewczyna, choć już niemal wylazła ze skóry, nie zgubiła rytmu ani melodii.
A zwabieni wołaniem
stanął Hawrań z Muraniem
Jak ich dwoje
dwoje na hali
Skończyła! Z dzikim wrzaskiem, ale i tryumfem na twarzy, trzepnęła prześladowcę w łeb. — Ja cię ubiję jełopie jeden! — Nawet siostrzyczce udzieliła się ogólna wesołość. Agata wytknęła palcem tego, który łaskotał.
— Przez dwa tygodnie — powiedziała grobowym tonem — między trzecią a czwartą nad ranem, będzie ci się śnił ten palant Broniewski i jego pieprzona poezja.
Siostrzyczka najwyraźniej postanowiła zepsuć Agacie humor.
— A wiecie, kto napisał tekst do "Hawrania i Murania"? — odezwała się niespodziewanie.
Wszystkie oczy zwróciły się na nią.
— Władysław Broniewski — dodała cichym, nieco smutnym głosem.
— "Hawrań i Murań" pochodzi z tego samego tomika co "Magnitogorsk". Zresztą oba kawałki sąsiadują bezpośrednio ze sobą. — powiedział Marek.
Agacie szczęka opadła. Pociąg szarpnął i ruszył dalej.
* * *
Do Ustrzyk dotarli późnym popołudniem. Marek głowę miał mocną, jednak piwo wypite na pusty żołądek spowodowało silny szmerek w głowie. Nigdy tego nie robił, ale wydarzenia ostatnich tygodni sprawiły, że wiele rzeczy, których dotychczas nie robił... nieważne. Przestać myśleć. Teraz mógł wreszcie iść i nie oglądać się za siebie. Kroczył nieśpiesznie drogą, prowadzącą do Ustrzyk Górnych. Z początku zamierzał skręcić na Hoszowczyk i przenocować u harcerzyków. Mógł, ale nie musiał. Niczego nie musiał. Dlatego tu przyjechał. Mógł iść przed siebie, nie zastanawiając się, gdzie dojdzie. Mógł w każdej chwili zmienić plany. PTSM w Jasieniu był po drodze. Stara szkoła na czas lata zamieniała się w schronisko prowadzone przez Zenobiusza — faceta, który przyjechał na krótko i pozostał na zawsze. Tak jak wielu w Bieszczadach.
Znajomego zakapiora nie zastał. Powiedziano mu, że wyjechał do Lutowisk i dzisiaj nie wróci. Iść dalej czy nie? Czterech wesołków siedzących na schodach, brzdąkających na gitarze i grających na harmonijce, wyglądało zachęcająco. Zrzucił plecak. Zanim zdążył zjeść kolację, przybyła druga nieco liczniejsza grupa z przewagą żywiołu żeńskiego, a potem jeszcze dwie dziewczyny w podartych dżinsach. Zdążył się zaprzyjaźnić z czwórką, wykonującą z dużym zacięciem repertuar Starego Dobrego Małżeństwa. Pochodzili ze Szczecina. Przybyli z zamiarem przejścia po najważniejszych połoninach, ale jak dotąd siedzieli w Jasieniu, pili piwo i grali. Było im z tym tak dobrze, że plan zdobycia Tarnicy i innych szczytów przynoszących chwałę zdobywcom, legł w gruzach. Nieco liczniejsza, mieszana grupa hałasowała w jadalni, a Marek wraz z nowopoznanymi towarzyszami wodził wzrokiem za dwiema panienkami w podartych dżinsach.
Było na co popatrzeć. Obie nie należały do dziewczyn powalających hollywoodzką urodą, ale... tym bardziej było na co popatrzeć. Jedna, wysoka brunetka w dużych okrągłych okularach, druga ruda i niewysoka. Mała miała jakieś dwadzieścia lat. Wiek większej trudno było określić. Mogła mieć równie dobrze dwadzieścia, jak i trzydzieści. To ona była przewodnikiem tego dwuosobowego stada.
— Teraz zdejmą buty i będą chodzić boso — mruknął Marek.
— Skąd wiesz?
— Wiem. Potem Jagoda, czyli ta ruda, pójdzie do jadalni, a ta w okularach będzie robić kanapki przy tamtym stole. — Wskazał na ciężką drewnianą ławę przy płocie. Tajemniczo uśmiechnięty, bawił się w proroka.
— Skąd wiesz jak się nazywa się ta mała.
— Trzeba było słuchać.
— A ta wysoka jak się nazywa?
— Beata. — Nie chciał zdradzić, że jeszcze na dworcu obie przyjaciółki (zwłaszcza ta mniejsza) prowadziły głośną dyskusję na tematy bardzo naukowe i stąd zna ich imiona. Co do zachowania, dostatecznie długo obserwował wędrujących ludzi i nie raz próbował przewidzieć: co kto zrobi. Trafił dokładnie, a jego notowania podniosły się znacząco. Zainteresowanie chłopaków rosło z każdą chwilą. Trudno było powiedzieć, która bardziej rozbudza wyobraźnię. Czy długonoga, dostojnie stąpająca po trawie brunetka, czy mały, ale zgrabny i żywy rudzielec.
Nie minęła godzina, a wszyscy siedmioro siedzieli przy stole i gadali tak, jak gdyby znali się od zawsze. Ściślej rzecz ujmując, gadała głównie ruda. Kobiet o wiek się nie pyta, jednak skoro Beata, starsza, była doktorem nauk chemicznych, to musiała mieć mniej więcej trzydzieści lat. Tyle, co Marek. Jagoda, magistrantka Beaty, miała dwadzieścia kilka, chociaż przy bliższym poznaniu sprawiała wrażenie dużo młodszej.
Marek drgnął, kiedy poznał profesję Beaty. Chłopaki rozgrzewali się do czerwoności, on zamykał w sobie. Zbyt wiele podobieństw do tego, od czego uciekał. Żona, tak jak i on, chemik z wykształcenia, po obronie doktoratu stała się nieobecna w jego życiu. W końcu zniknęła zupełnie. Beata również sprawiała wrażenie nieobecnej. Mogła się podobać, znacznie bardziej niż Jagoda, jednak to właśnie ta brzydsza, czy może raczej mniej efektowna, skupiała na sobie całą uwagę. Dziewczyny zamierzały dojechać jutro do Ustrzyk Górnych i pasmem granicznym dotrzeć do Łupkowa, a potem do Komańczy. Rozplanowały trasę z dokładnością do godziny. Beata rozplanowała. Jagoda nie zwykła sięgać myślą do przodu dalej niż dziesięć minut. A jeżeli aura okaże się kapryśna? Tym gorzej dla aury.
Pół godziny później zaczęli rudą podszczypywać. Naturalne i spontaniczne piski, a potem diabli chichot, prowokowały jeszcze bardziej. Beata, chociaż sprawiała wrażenie, że bawi się nienajgorzej, siedziała z boku. Daleko od wszystkiego. Jeden z facetów położył rękę na udzie pani doktor. Popatrzyła wzrokiem, od którego absztyfikantowi odechciało się jakichkolwiek kontaktów wzajemnych. Spojrzenie pełne złości i smutku spowodowało, że żaden nie próbował robić tego więcej, a Beata, podobnie jak Marek, wyłączyła się z towarzystwa. Mogli siedzieć niezauważeni, zwłaszcza że kolejne cztery dziewczyny i dwóch chłopaków przyłączyło się do imprezy.
Ostra jazda zaczęła się, kiedy zapadający zmrok zagonił imprezowiczów do środka. Szkoła stała w centralnym punkcie wsi, a przed schroniskiem nie można było rozpalać ogniska. Przenieśli się wszyscy do większej sali i siedli na wyrkach. Niespokojne ręce krążące wokół Jagódki, działały na dziewczynę równie silnie, jak ona sama działała na chłopaków. Prowokowała wszystkim. Jej drobne zadbane stopy były nieustannie w ruchu, podobnie jak ramiona skrywające i odkrywające gładką skórę pod pachami. Nie przegapiła okazji, aby zmierzyć się wzrokiem z każdym potencjalnym adoratorem. Na podszczypywania odpowiadała śmiechem i drapaniem pazurami. A przede wszystkim gadała. Gadała bez przerwy. Trudno było powiedzieć, co w tym wszystkim budzi większe pożądanie.
— Czy ciebie ktoś kiedyś tak porządnie przytrzymał i dał wycisk? — zapytał jeden z kopniętych bosą nóżką w odwecie za kolejny atak.
— Bo to raz? — Wzruszyła obojętnie ramionami. Obojętności w tym geście było mniej niż wody na Saharze w porze suchej. — Kiedyś w szkole, to tak, że o mało nie umarłam. Na wuefie poszłam kiedyś do chłopaków po piłki i tak mnie łaskotali, że... nie wiem. Całą godzinę łaskotali... wyobrażacie sobie? — Zachichotała figlarnie splatając ręce za głową i opierając się o ścianę. Odsłonięte pachy jak gdyby zapraszały, aby powtórzyć wyczyn wspomnianych chłopaków.
Marek zastanawiał się, czy cała ta dziecinada leży w naturze Jagody, czy też jest to wystudiowany sposób na sprowokowanie do czynu. Po pewnym czasie uznał, że Ruda nie jest wcale taka infantylna, na jaką wygląda. Im bardziej nabierał przekonania co do swojej oceny, tym bardziej dziewczyna rozpalała słuchaczy.
— Jakby ciebie tak przytrzymali — zwróciła się do rozmówczyni kwestionującej zarówno sens jak i skuteczność łaskotek — tak żebyś nie mogła się ruszyć i dręczyli trawką pod pachami, to od razu byś zmądrzała.
— Łaskotki są dla dzieci. W końcu się wyrasta i nie ma łaskotek. — Młodsza, nieco ładniejsza od Jagody, postanowiła spojrzeć z góry na rywalkę, która będąc w centrum uwagi, niepodzielnie zawładnęła wyobraźnią chłopaków. Nawet jej się to udało... na chwilę. Któryś faktycznie sprawdził, czy oponentka nie ma łaskotek. Ta z niemałym zadowoleniem wytrzymywała kolejne próby. Faktycznie, łaskotek nie miała, tyle że w jej przypadku szybko sprawdziła się zasada "kto mieczem wojuje...", zainteresowanie przeniosło się z powrotem na tę, która miała łaskotki "takie, że wariactwo kompletne".
Kilka minut później, kolejna koleżanka próbowała nieudolnie robić Jagódce konkurencję. Stwierdziła, że ma okropne łaskotki, jednak wymuszony śmiech skutkował jedynie docinkami, a mała-ruda snuła kolejną opowieść o tym, jak jeden z kolegów przerzucił ją przez kolano i maltretował okrutnie oraz co z tego wyszło, a co nie wyszło... i dlaczego. Widać było, że dziewczyna zupełnie popuściła wodze fantazji, ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało. Robiło się coraz weselej. Koniec końców Jagódka została obezwładniona, a całe schronisko wypełnił jej perlisty i nieudawany śmiech.
* * *
Marek siedział na schodkach przed budynkiem. Ciepła letnia noc. Rejwach i piski dochodzące ze środka wskazywały na to, że nie tylko Jagódka znajduje się w tarapatach. Dziwne, jak punkt widzenia zależał od punktu siedzenia. Kiedyś sam był spiritus movens takich akcji, a teraz chciał odpocząć od zgiełku. Drgnął, kiedy ktoś usiadł obok. Delikatny zapach perfum wyczuł razem ze smutkiem i melancholią.
Beata.
Dosyć długo siedzieli obok nie odzywając się do siebie. Świerszcze grały w zaroślach. W końcu dziewczyna przerwała milczenie.
— Przyjechałeś zapomnieć?
W jej głosie wyczuł wahanie.
— Najpierw przyjeżdżaliśmy i chcieliśmy zapamiętać jak najwięcej, a teraz przyjeżdżamy, aby zapomnieć — powiedział ni to do siebie, ni do Beaty.
— A to dobrze? Tak po prostu zapomnieć.
— Sama przyjechałaś, aby zapomnieć.
— Nie! — prawie krzyknęła. — Ja będę pamiętać.
Spojrzał na nią. Zrezygnowana i ponura straciła wiele ze swego uroku, jednak nadal wyglądała intrygująco. Wcale nie miał ochoty pytać jej o to, co i dlaczego chciała zapamiętać, ale cieszył się, że siedzi obok, tu i teraz.
— Wyglądasz na taką osobę, co wie, w którą stronę iść — podjął po pewnym czasie.
— Ty wyglądasz na takiego, któremu wszystko jedno, w którą stronę pójdzie... i wiesz co?
— ?
— Zazdroszczę ci.
Ze wzrokiem wbitym w ziemię siedzieli w milczeniu. Sierp księżyca świecił tak, by żaden kształt nie wyglądał jednoznacznie. Na liściach osiadała rosa wieczorna. Wysoko, na nieboskłonie, spadająca gwiazda zaznaczyła długą jasną smugę, ale nikt tego nie zauważył.
* * *
Szedł szybko. Chciał się zmęczyć. Przy cerkwi w Hoszowczyku przystanął na chwilę. Świątynia stała zamknięta na głucho. Z roku na rok coraz trudniej było dostrzec ślady renowacji, którym poddano budowlę wiele lat temu. Przed nim rozciągał się masyw Żukowa. Niemal trzydziestokilometrowej długości grzbiet zaczynał się na Ukrainie i kończył niewielkimi wzniesieniami gdzieś w okolicach Jeziora Myczkowskiego. Ruszył dalej. Na Żuków niemal wbiegł. Niewielka łączka na grani i zapach mięty oszałamiały, wręcz zachęcały, by paść na ziemię i przeczekać upał, jednak on gnał dalej. Wiedział, że wbrew temu, co mówi mapa, musi skręcić na zachód, a po kilkuset metrach wypatrzeć mały, nierzucający się w oczy garbik i pójść boczną granią. Grań była na swoim miejscu. Góry nie zmieniały się tak, jak ludzkie serca. Skręcił na południe i w ten sposób nie zszedł do Teleśnicy, tylko wstąpił na bezkresny obszar traw, wąwozów i bukowych zagajników. Tereny te należały niegdyś do wojskowego PGR-u. Jeszcze dekadę temu armia udawała, że sieje tam zboże. Teraz po zbożu nie było śladu. Sarny i zające hasały pośród ciężkiej gęstej zieleni. Wszystko zarastały młode brzozy i buki, a łozina znaczyła miejsca, gdzie płynęły strumienie.
Gorąco dawało się we znaki. Wieczorem powinna być ulewa. Do bazy w Paniszczowie, w opuszczonej po wojnie wsi, było blisko, o ile ktoś znał ścieżki, często znikające w grząskich strumieniach. Dotrzeć było łatwo komuś, kto potrafił korzystać z ocenzurowanej przed laty mapy, na której naniesiony teren mocno odbiegał od tego, co było w rzeczywistości. Przez chwilę korciło go, aby skręcić na zachód i odwiedzić starego Henryka, mieszkającego samotnie nad zatoką. Gromadzące się na południu chmury, sugerowały jednak marsz do bazy. Było znacznie bliżej. Ciekawe, kto w tym roku prowadzi interes. Zapewne Tadzik. Zobaczymy.
Słońce świeciło jeszcze wysoko, kiedy zaczął schodzić łożyskiem strumienia. Namioty Paniszczówki stały w dolinie potoku. Marek nieraz zastanawiał się, jak musiała wyglądać baza po solidnej burzy. Podobno parę razy pałatki popłynęły. Teraz ustawiono je nieco wyżej, ale miał wrażenie, że dobra ulewa poradziłaby sobie i z tym.
Na bazie zatrzymał się jedynie jakiś obóz. Dzieciaki wyglądały na koniec podstawówki. Opiekowali się nimi dwaj faceci, którzy siedzieli w namiocie Tadzika. Ślązacy. Śląski akcent wyraźnie kontrastował ze staranną polszczyzną szefa. Tadzik, nazywany Zielonym, warszawiak od stu pokoleń, już dziesiąty rok prowadził w lecie paniszczowską bazę, tocząc nierówne boje z leśnikami, władzami gminy i Sanepidem. Trudno było się powstrzymać od śmiechu, słysząc arystokratyczną mowę i widząc pana Tadeusza, który wyglądał jak menel, zachowywał się jak menel i był menelem w każdym calu. Nie przeszkadzało mu to władać płynnie sześcioma językami i niewiele mniej płynnie następnymi sześcioma.
Szybko zawarł znajomość ze Ślązakami, z Rychem i Janem, czyli Janosikiem. Z Tadzikiem znali się jak łyse konie. Pół godziny później nadszedł Romek z Lublina. Tego też znał z widzenia. Chłopak w jego wieku. Skończył zawodówkę, odsłużył dwa lata w armii i teraz męczył się w technikum. Jego charakterystycznym znakiem był parasol, zakończony ostrym metalowym szpicem, który to parasol nosił zmyślnie przymocowany do plecaka, i który potrafił błyskawicznym ruchem wyjąć. Żaden kundel nie podskoczył Romkowi.
Dzieciaki siedziały z gitarą przy ognisku. Po pewnym czasie dosiedli się w pięciu. O muzycznych umiejętnościach Marka wiedział zarówno Zielony jak i przybysz z Lublina. Podali mu instrument. Zaczął grać, a jednocześnie przyjrzał się tym, którzy zasiedli dookoła. Siedem dziewczyn i pięciu chłopaków. Wiek, kiedy płeć piękna wygląda nieco doroślej niż brzydka. Jedna panienka była, zdaje się, nieco starsza. Skończył grać. Zaczęli rozmawiać. Marek nie tylko potrafił zagrać. Potrafił również opowiadać o górach, o nieprzebytych ostępach, o zwierzętach. Mówił i ciągle czuł na sobie wzrok tej starszej panienki.
Renata rzucała się w oczy. Wyglądała dużo poważniej niż reszta. Metr siedemdziesiąt wzrostu, grubo ponad sześćdziesiąt kilo. Tak przynajmniej ocenił. Nie mógł powiedzieć, że dziewczyna ma nadwagę. Co ciekawe, nadmiernie umięśniona również nie była. Taka blond-dziewoja, ukraińska uroda wysokiej próby. Najpierw siedziała obok Tadzika. Wierciła się i przeciągała, ale Tadzik wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Rychem, otulił Renatkę kocem i poszedł po coś do namiotu. Marek grał na gitarze i śpiewał lekko schrypniętym głosem.
Po ulic mokrym ciemnym tle
pod pruszącymi latarniami
ja wlokę cień, cień wlecze mnie
kałuże lśnią nam pod nogami
Pod koniec dekady Kaczmarski nie robił takiego wrażenia jak jeszcze pięć lat temu, jednak kilka par oczu patrzyło w niego, jak sroka w kość. Skóra mu cierpła. Po pewnym czasie któraś z panienek wzięła od niego gitarę.
Bieeeeszczady jak co rooooku
Zapiszczała radośnie, ale czysto, głosem wcale ładnym. Reszta podchwyciła, a on poczuł, jak sześćdziesiąt kilogramów rozkoszy sadowi się obok.
— Skąd jesteś? — Usłyszał pytanie.
Ton, jakim mówiła, pasowałby bardziej do stwierdzenia: "Przeleć mnie natychmiast".
— Z Gorców. — Wymienił nazwę wsi, z której pochodzili jego rodzice. Postanowił nie zdradzać się zbytnio. Dziewczyna wyglądała na taką, której wszystko może strzelić do głowy.
— A co robisz?
— Jestem stolarzem — powiedział zgodnie z prawdą. — Robię krzesła, stoły, szafy.
— Ojej — westchnęła cicho i przysunęła się blisko, potem jeszcze bliżej.
Niemal słyszał bicie szalonego serca.
— A dlaczego chodzisz po górach, skoro mieszkasz w górach?
— Ludzie dzielą się na tych, którym nie trzeba tłumaczyć, dlaczego się chodzi po górach i na tych, którzy i tak tego nie zrozumieją.
Starał się zniechęcić rozmówczynię. Desperacko i za wszelką cenę. Zadanie okazało się trudne. Jej infantylny sposób mówienia, mocno kontrastujący z wyglądem dwudziestoletniej kobiety, irytował go. W końcu poprosił o gitarę. Zaśpiewali jeszcze parę kawałków.
Zaczął siąpić deszcz. Janosik zagonił dzieciaki do namiotów. Ku jego zdziwieniu namiętna pannica również musiała iść spać. Nie obyło się bez awantury. Renata nie miała zamiaru kończyć ogniska. Zaprowadzona przez Rycha niemal siłą, rzuciła jeszcze gromkie "nienawidzę cię", które skwitował czarującym uśmiechem. Dopilnował, aby chłopczyków i dziewczynki odseparować w osobnych NS-ach. Byłoby kiepsko, gdyby po wakacjach którejś zaczął rosnąć brzuch. Usiedli we czterech w namiocie szefa bazy. Przez rozchylone wejście mogli mieć młodzież na oku. Po chwili doszedł Romek. Zielony wyciągnął flaszkę żubrówki. Janosik podniósł kubek z wódką.
— Baco, widzę wos. — Przepił do Rycha.
Naczynie krążyło powoli, a nocne Polaków rozmowy, szmer głosów cichych, czyniły rzeczywistość odmienną od tej, z którą musieli się borykać na co dzień. Pod pochmurnym niebem każda rzecz miała swoje miejsce i nic nie działo się bez przyczyny. Zdawali sobie sprawę, jak bardzo ulotna jest ta chwila i tym łapczywiej chłonęli świat, który na jeden moment stał się takim, jakim być powinien. Świat przyjaźni, świat bez uśmiechów nieszczerych, świat, w którym wiele nie trzeba, aby się poczuć szczęśliwym.
Przy drugiej flaszce Rycho zaczął opowiadać, jaką to szkołę przetrwania robią mu małolaty. Zwłaszcza Renata.
— Jak myślisz, ile ona ma lat? — zapytał Marka.
Ten z uśmiechów towarzyszy wywnioskował, że pytanie jest podchwytliwe.
— Wygląda na osiemnaście, może dwadzieścia, ale skoro zagoniłeś ją do namiotu, to musi mieć mniej.
— Zgadza się. Ma mniej. Konkretnie czternaście. Tyle, co wszystkie inne dzieciaki.
— No to masz problem. Skąd ty wziąłeś tę czeredę?
— To są dzieciaki Danuśki. — Zawahał się, jakby to, co powiedział, zabrzmiało głupio. — To znaczy z klasy, w której moja żona jest wychowawczynią. Na Śląsku, jak zaczęli zamykać kopalnie, ludzie zwyczajnie klepią biedę, a dziecka ni majom szans na wakacje. — Wypita żubrówka sprawiła, że swoją polszczyznę coraz częściej przeplatał śląską gwarą — Danuśka zorganizowała obóz. Wysłała mnie i Janosika, jako opiekunów. Pojutrze ma przyjechać i przywieźć jeszcze piątkę. Czekamy na nią, jak na zbawienie. — Rycho uśmiechnął się szeroko. — Ja nie wiem, jak ona to robi, że wszyscy się jej słuchają. Nie krzyczy, głosu nie podnosi, a chodzą jak w zegarku. — Wzruszył ramionami i bezradnie rozłożył ręce.
Markowi pęcherz doskwierał coraz bardziej. W końcu wyruszył w kurs do sławojki. Wracając, musiał przejść obok namiotu, w którym spały dziewczyny. Przebijające się przez brezent chichot, piski i przyciszony gwar rozmów, świadczyły niezbicie, że chłopakom udało się jednak przekraść niepostrzeżenie do żeńskiego NS-a. Rozgorzała w nim desperacka walka pomiędzy lojalnością wobec Rycha i Janosika, a szeroko rozumianą męską solidarnością. Po pełnej napięcia chwili zwyciężyła szeroko rozumiana męska solidarność.
* * *
— A ja to bym chciała umrzeć. — Którąś z panienek zebrało na rozważania o sprawach ostatecznych. Śmiechy odrobinę zelżały. — Ale tak sobie myślę — ciągnęła smutnym głosem — że rodzicom sprawiłabym smutek, dziadkom...
— Ale za to robaczkom jaką radość. — Koleżanka obok dostrzegła jeden pozytyw.
Wstał deszczowy poranek. Siąpiący deszcz w połączeniu z temperaturą niemal trzydzieści stopni, wprawiał umysły w stan, który Romek nazywał pierdolcem beskidzkim. Nikomu nic się nie chciało i wszystkich ogarniała jakaś desperacka wesołość. Wiata, pod którą rozpalono ognisko, przeciekała. Wszyscy przenieśli się do namiotu dziewczyn. Marek usiadł na pryczy po turecku, niedaleko wyjścia. Renata uaktywniła się natychmiast. Trochę go wkurzała, ale i podobała mu się z tą swoją infantylnością, z tymi swoimi okrągłościami. Apage satanas!. Za młoda i koniec. Dbał o to, aby trzymać się jak najdalej, jednak jego wysiłki znowu okazały się bezowocne. Nim minęło kilka minut, była obok. Zaległa na brzuchu, głowę położyła mu na udzie. Romek usiłował grać "Ścierwojady". Fałszował niemiłosiernie. Okaleczona mocno piosenka nieźle wpasowywała się w deszczowy nastrój dnia.
Pisk przerwał śpiewanie, a Marek poczuł, jak kilka sztyletów wbija mu się w mięśnie powyżej kolana. Jeden z kolegów wpakował ręce pod bluzkę Renaty, podczas gdy drugi ugniatał jej kształtne łydki. Dziewczyna, naprężona się jak struna, usiłowała, niezbyt co prawda zdecydowanie, wydostać się z opresji. Chłopaki starannie przygotowali atak. Ten, co zaatakował, unieruchomił nogi. Drugi usiadł na pupie i udawał, że łaskocze, bezwstydnie obmacując swoją ofiarę. Nie mogąc przegonić napastników, Renata wpiła pazury w udo swojego wybrańca, aż temu pociemniało w oczach. Kiedy ten z tyłu zaczął majstrować przy tenisówkach, zakotłowało się na dobre. Pisk najpierw przeszedł w wycie, a potem w stek wyzwisk, które zaimponowałyby niejednemu żołnierzowi służby czynnej. Rycho wzniósł oczy do nieba i jakimś sznurkiem, który akurat był pod ręką, zdzielił jednego z agresorów po plecach. Drugi odpuścił natychmiast. Marek przytrzymał Renię, która szykowała się do wydrapania oczu swoim prześladowcom. Zmiękła natychmiast i poleciała na niego całym ciężarem, śmiejąc się przy tym radośnie. Kolejna fala wesołości ogarnęła wszystkich. Najmniej do śmiechu było niefortunnemu rozjemcy.
— Wiesz, że potrafię robić loda. — Usłyszał szept, kiedy usta dziewczyny znalazły się na wysokości jego ucha.
* * *
Znowu uciekał.
— Ja za siebie mogę ręczyć, ale za tę twoją syrenkę, to już nie — powiedział Janosikowi na pożegnanie.
Jan skinął głową ze zrozumieniem.
Umówili się z Rychem i Zielonym Tadzikiem na zwijanie bazy pod koniec sierpnia. Spotkanie miało być ostatecznym pożegnaniem z Paniszczowem. Sanepid i Urząd gminny nie stanowiły dla poligloty przeciwnika, który mógł go pokonać. Ostateczny cios zadała bazie żona Zielonego, nijak nie akceptująca tego, że genialny tłumacz nigdzie nie pracuje, dorabiając od czasu do czasu na zasadzie wolnego strzelca. Znalazła mężowi pracę w dużej korporacji, świetnie płatną, tyle że wykluczającą dwumiesięczne wakacje... a w zasadzie jakiekolwiek wakacje. W ten sposób "ostatni mohikanin" przechodził do historii.
Marek gnał przed siebie. Deszcz siąpił od czasu do czasu, niebo po horyzont było zakryte chmurami. Dotarł do Polany koło piątej. Resztki stanicy harcerskiej straszyły zdezelowaną wiatą i ogrodzeniem, które niczego nie odgradzało. Ludzie nie chcieli już przyjeżdżać w Bieszczady. Przez Wańków Dział wspiął się na Otryt. Na Hulskie nie mógł wejść. Jakiś misio buszował powyżej. Zwierzak warczał i lepiej było nie wchodzić mu w drogę. Musiał iść północną stokówką i w odpowiednim momencie skręcić w górę. Krótko po zapadnięciu zmroku wchodził do Chatki Socjologa.
W chatce spędził trzy dni, szczęśliwy, że nic się nie dzieje. Rąbał drzewo, naprawił parę drobiazgów. Przeszedł się do Rajskiego, przez główną grań Otrytu. Tak było najlepiej. Ale tylko przez chwilę. Musiał iść. Nie potrafił siedzieć w miejscu. Ruszył dalej. Myślał, by podejść na Połoninę Wetlińską i zejść do Starego Sioła tyle, że... nie chciało mu się iść tak daleko. Pomaszerował w kierunku Dwernika, na Stuposiankę wszedł dziką ścieżką, potem w dół niebieskim szlakiem i późnym popołudniem zaszedł do bazy w Pszczelinach.
* * *
Porwali mię zbójce i do lasa wiedom
Głos zapiewajły wydał mu się znajomy. Faktycznie, Żaba wymachiwał butelką browaru i ciągnął prastary góralski temat do słów nie tyle starych, co pikantnych, wskazujących na to, że nieustająca impreza trwa. Wokół ogniska stał krąg waletów. Na bazach prowadzonych przez Żabę mieszkali głównie waleci. Powitali go flaszką i kolejną strofą, zaśpiewaną z jeszcze większym animuszem. Szmerek w głowie spowodowany jednym piwem uświadomił Markowi, że od śniadania nie miał niczego w ustach. Długo tak nie pociągnie. Poszedł pod wiatę, zrobić sobie coś do żarcia.
Trzy dziewczyny i trzech chłopaków naradzało się gorączkowo. Nie zwracał na nich uwagi. Ukroił pajdę chleba i wyciągnął sardynki. Dopiero kiedy zaspokoił pierwszy głód, rozejrzał się dookoła.
Burdel panował wszędzie. Niedbale rozbite namioty, wiata, która przewróci się przy mocniejszym podmuchu. O kawałki drewna potykał się na każdym kroku. Cały Żaba. Nie przejmował się światem, a jego jedyną troską było, aby świat się nim również nie przejmował. Popatrzył na szóstkę siedzących po drugiej stronie ogniska. Towarzystwo w wieku maturalnym. Panienki wyglądały na mocno niezadowolone. Z tego, co usłyszał, wynikało, że miejsce, do którego trafiły, zdecydowanie im nie odpowiada.
Do sklepu na dole
Psywieźli jabole
Do sklepu na dole
Psywieźli jaboleeee
Nie wyńdę, nie wyńdę
Nie wyńdę, nie wyńdę
Nie wyńdę, nie wyńdę
As sie napierdoleeeeeee
Opadająca wieczorna mgła niosła gromki śpiew daleko. Żaba i spółka powoli się rozkręcali.
— Znikamy stąd. — Średniego wzrostu brunetka z kręconymi włosami wyglądała na najbardziej zbulwersowaną.
— Jest już wieczór. W promieniu pięciu kilometrów nie znajdziesz miejsca do spania. — Chłopaki sprawiali wrażenie, jakoby baza w Pszczelinach odpowiadała im pod każdym względem.
— Stryszy, ja nie mogę się na nich patrzeć — zajęczała ciemna blondynka. Lekko faliste, spadające na ramiona włosy, dobrze się komponowały z dużymi okularami. Nie przeszkadzało nawet niezadowolenie malujące się na twarzy. Widocznie panienka prezentowała swoje niezadowolenie na co dzień i weszło jej to w krew.
Wysoki chudy blondyn, nazwany Stryszym, bezradnie rozłożył ręce i nic nie powiedział.
— Kaśka, dzisiaj śpimy tutaj, a jutro wypad. — Trzecia, krótko przystrzyżona niska brunetka spojrzała stanowczo na okularnicę, zadecydowała za całą resztę i usiadła na kolanach pucułowatego chłopaka.
Kaśka patrzyła się niechętnym i zrezygnowanym wzrokiem na pryczę. Standard legowiska mocno odbiegał od niewysokich standardów, panujących na innych bazach. Kiepsko zamontowany plastik w oknie spowodował, że jeden z materacy zamókł i śmierdział. Prycza postawiona była... jakby trochę krzywo. Wszyscy leżący będą się zsuwać ku wyjściu. Po przeciwległej stronie, na klepisku pod otworami okiennymi, utworzyła się niewielka kałuża. Trudno było powiedzieć, czy namiot był źle zabezpieczony przed deszczem, czy źle okopany. Zapewne jedno i drugie.
— Anetka — niezadowolona Kaśka zwróciła się do tej najmniejszej — przecież na bazie jesteśmy tylko my, on — bezceremonialnie wskazała na Marka, który jadł kanapkę z rozbawieniem obserwując scenę — i ta zgraja pijusów. — Nawet głową nie raczyła wskazać na zacieśniający się przy ognisku krąg chórzystów, którzy po swojemu interpretowali "Hej sokoły", nadając starodawnej ukraińskiej pieśni formę jedyną w swoim rodzaju.
Stryszy domyślił się, że Kaśka chce przynajmniej zmienić lokum. Podniósł się ociężale i dokonał inspekcji pozostałych namiotów.
— W tych innych, jeszcze gorszy syf — skomentował krótko.
Całkowite lekceważenie powagi sytuacji zdenerwowało panienki.
— Kurwa, przecież tu nie ma nawet gdzie plecaków postawić! — Średnia brunetka w końcu wybuchła.
Marek uznał, że konieczna jest interwencja. Zamiast w godzinę doprowadzić namiot do użytku, są gotowi biadać do rana.
— Panowie — zwrócił się do krótko ostrzyżonego, najpotężniejszej postury członka grupy. — Młotek, siekiera, trochę gwoździ i można w parę chwil mieć wygodne spanie. Wchodzicie w interes?
— Dlaczego panowie? — Kaśka zaprotestowała.
Z wysokości swojego metr dziewięćdziesiąt popatrzył jej w oczy. Spuściła wzrok. Zawsze potrafił sprawić, że dziewczyny czuły się przy nim najpierw trochę niepewnie, a chwilę później bardzo swojsko. Wzbudzał zaufanie. Cholera, dlaczego na Bożenę, tę jedną jedyną, takie coś nie działało... to znaczy działało... kiedyś, dawno temu.
— Ćwirek — zagrzmiał niskim basem ten barczysty i wyciągnął rękę.
Zapoznali się. Trzecia panienka, ta która najbardziej chciała opuścić bazę, nazywała się Gośka. Pucułowaty przedstawił się jako Wojtek, a Stryszy nosił imię Staszek, ale wszyscy wołali na niego Stryszy. Pochodzili z Puław. Wszyscy byli świeżo upieczonymi absolwentami Czartoryskiego. Liceum, jak powszechnie uważano, należało do tych lepszych, jednak już po tym jak się zaprezentowali, można było wywnioskować, że szkoły ponadpodstawowe w kraju dzielą się na Czartosia i na mało ważną resztę. Marek uśmiechnął się do siebie. Absolwenci pewnego liceum w centralnej Polsce, do których się zaliczał, twierdzili, że oni są najlepsi. Ale to było dawno temu, a teraz należało zabrać się do roboty.
Na prawo od NS-a, który zajmował Żaba i jego wesoła kompanija, stał namiot magazynowy. Chyba jedyny porządnie zabezpieczony przed wilgocią. Zajrzał do środka. Na prowizorycznym stelażu poukładano cały dobytek. Trochę czasu zajęło odnalezienie potrzebnych rekwizytów. Zawodowe nawyki Marka, a konkretnie umiejętność szybkiego odnajdywania narzędzi, które leżą na wierzchu (a raczej na jednym z wielu wierzchów), okazały się bardzo przydatne. Było wszystko: siekiera, piła, łopata, gwoździe, nawet ręczna wiertarka. Znaleźli również okrągłe, brezentowe ochraniacze na otwory okienne i kilka nieuszkodzonych plastikowych szybek. Kołki, drągi i deski poniewierały się na każdym kroku. Mieli to, co potrzeba. Wystarczyło ruszyć dupę. Wprawdzie Wojtek wykazał się dwiema lewymi rękami, ale Ćwirek i Stryszy dwoili się i troili. Mała Anetka również pracowała w pocie czoła.
Chór wujów przy ognisku zamilkł. Ze szczękami lekko opadniętymi obserwowali akcję. Jedynie Żaba, dobrze Marka znający, nie dziwił się. Nawet wyczarował skądś poziomicę, aby równo ustawić prycze. Po półtoragodzinnym wytężonym wysiłku standard schronienia wzrósł o kilka gwiazdek. Wzdłuż jednego z boków stało niemal czterometrowe, wygodne miejsce do spania, a przed wyjściem solidny stolik. Na przeciwległym boku, na kijach wbitych w ziemię, zainstalowano półki, pod półkami podest, gdzie można było ustawić plecaki. W absydzie znalazło się miejsce na niewielki stelaż. Rupieciarnia, czy składowisko, zawsze było potrzebne. Chociaż Ćwirek porządnie całość okopał i zalanie już nie groziło, pokusili się o zrobienie podłogi z desek. Na koniec zabezpieczenie przed wiatrem. Rzadko bo rzadko, ale podmuchy halnego potrafiły czasami zejść również z gniazda Tarnicy. Marek wystrugał grabowe kołki, wbił w ziemię i ponaciągał liny. Wojtuś, ten który bez sprzeciwu pełnił funkcję przynieś-wynieś-pozamiataj, dumny jak paw, wniósł do środka Anetkę. Kaśka, niewątpliwie zadowolona, ale na wszelki wypadek z miną obrażonej księżniczki, przeszła obok Ćwirka, wnosząc swój plecak.
— Jeden dzień upału i wilgoć zniknie — powiedział Marek do Żaby, który szczerzył w progu zęby, trzymając siedem piw.
* * *
Leżał przy samym wejściu, z lekko przymkniętymi oczami, a sen powoli nadchodził. Cisza nie była zupełna. Coś się działo dookoła i jedynie zapatrzeni w siebie nie potrafili niczego usłyszeć. Wyczulony słuch Marka wyłapywał odgłosy, te bliższe i te dalsze. Koncert na cztery krtanie dochodził z namiotu Żaby. Stryszy też lekko chrapał. Któraś z dziewczyn targnęła go za ramię... ucichł. Anetka coś przez chwilę mamrotała przez sen. Nie zrozumiał, co mówiła. Z tonu głosu wywnioskował, że usiłuje kogoś przekonać. Musiała mieć bardzo realistyczny sen. "Uchowaj mnie Panie od takich snów" — pomyślał. Nie licząc równych oddechów, w namiocie zrobiło się cicho. Za to las żył swoim własnym rytmem. Coś niewielkiego, buszowało w zaroślach. Wycie wilka, ledwo słyszalne, charakterystyczne i groźne, nakładało się na szczekanie psa. Od Lutowisk zbliżał się jakiś samochód, ponure memento dla tych, którzy myślą, że uciekli, że schowali się przed światem. Powoli odchodził w objęcia Morfeusza.
Ruch na przeciwległym końcu pryczy wyrwał go ze snu.
— Ćwirek. — Głos niemal niesłyszalny, należał do Kasi.
— Mh. — Chociaż siedzieli przy ognisku prawie do drugiej, Ćwirek najwyraźniej nie spał. Jakby na coś czekał.
— Zagrzej mi nóżki. — Znowu ruch — Tylko nie łaskocz! — Znowu prawie bezgłośnie, jednak nie trzeba było słyszeć wiele, by zorientować się, że dziewczyna jest na skraju histerii i orgazmu zarazem. Krótkie szarpnięcie. Przez następne kilka minut słychać było przyspieszony oddech i cichutkie pojękiwania.
— Tak dobrze, dobrze... tak... nie, już nie... potem... teraz nie... taaaak....
* * *
Siedział w cieniu pod wiatą i usiłował dostroić gitarę. Rzęch nadawał się wprawdzie na podpałkę, ale jak się nie ma, co się lubi... Dzisiaj nie chciało mu się nigdzie iść. Doprowadził pozostałe namioty do użytku. Szkoda, żeby wszystko zgniło. Dwóch waletów ruszyło sumienie i zaczęli mu pomagać. Żabę też ruszyło sumienie. Nie mógł patrzeć jak pracują w trzydziestostopniowym upale. Poszedł do Ustrzyk po piwo.
Współlokatorzy Marka wyruszyli na Połoninę Caryńską. Już nie zamierzali się wyprowadzać. Jak niewiele trzeba ludziom do szczęścia. Chociaż może czasami... zbyt wiele? Chyba, że problem leży gdzie indziej. Jedni pragnęli dużo, inni mało... kochać to więcej siebie dać, czy mniej? Temat z wołosatkowej śpiewanki przyczepił się od samego rana, a on nie mógł go odpędzić... Ludzie tak wiele spraw muszą załatwić... Nie umiał do siebie trafić, dokładnie tak, jak w piosence i tak samo jak w piosence, zdawał sobie sprawę, że dla niego jest już "po sezonie".
Uderzył nerwowo akord. Ujdzie. Lepiej nie będzie. Trochę za wysoko nastrojona. Słuch miał absolutny i radził sobie bez kamertonu. Opuścił. Teraz dobrze. Palce wprawnie biegały po strunach. "Is There Anybody Out There" przeszło płynnie w bluesa, z którego po kilku dziwnych motywach zrobił się temat "Greensleeves". Musiał nieco zmienić rytm, kiedy Marianek, jeden z tych, którzy pomagali mu przy namiotach, zanucił "Home in the Meadow", temat z filmu "Jak zdobywano dziki zachód".
Bezczynność upalnego popołudnia.
* * *
Koło czwartej na bazę zszedł Romek ze swoim parasolem, a koło szóstej ekipa z Czartosia. Dziewczyny padły na pryczę jak nieżywe i dobre pół godziny upłynęło, zanim ruszyły w stronę strumienia, aby się umyć, a przede wszystkim doprowadzić do porządku poobcierane nogi. Marek dopiero teraz przyjrzał się panienkom dokładniej. Kasia była zdecydowanie najatrakcyjniejsza. Niewątpliwie zagięła parol na Ćwirka, który nie bardzo wiedział czy chce, czy nie chce. Gośka, rzeczowa i pewna siebie, mogła się podobać, ale tylko niektórym. Rysy miała zbyt ostre. W okularach wyglądałaby zdecydowanie lepiej. Anetka, niepozorna i bardzo praktyczna, sprawiała wrażenie silnie związanej ze średnio zaradnym, ale wesołym i dowcipnym Wojtkiem. Wyczuwała podświadomie, że jej chłopak najchętniej dołączyłby do "żabiego" towarzystwa i nie zamierzała do tego dopuścić.
Kasia paradowała w klapkach. Faktycznie, jej stopy mogły się przyśnić w najlepszych snach. Sądząc po zachowaniu, a przede wszystkim po spojrzeniach Ćwirka, dobrze wiedziała, co robi. Krótko przystrzyżony drągal podzielał upodobania wielu facetów. Nie miał nic przeciwko temu, że położyła mu nogi na kolanach, prowokacyjnie wyginając do tyłu piękne długie palce.
— Tylko nie łaskocz! — tym razem zawołała głośnym ostrzegawczym tonem, wyciągając do niego rękę uzbrojoną w tubkę z kremem.
— Zaczyna się — mruknęła Gośka.
Najwyraźniej była świadkiem takiej sceny nie po raz pierwszy.
— Mówiłam nie łaskoooo! — Jej okrzyk przeszedł w śmiech. Cała się naprężyła, ale nóg nie zabrała. Ćwirek wcale nie miał zamiaru korzystać ze wskazówek. Wcierał krem tak, żeby jednocześnie łaskotać jak najdotkliwiej. Gadała coraz bardziej bez sensu, a każde zdanie kończyło się falami szatańskiego chichotu.
Marek zastanawiał się jak dugo dziewczyna tak może.
— Trzymajcie mnie, bo się wścieknę, mocnieeeee! — Znów charakterystyczny głęboki śmiech rozlał się po całej bazie. Chłopak odłożył krem i bez skrępowania wodził palcami po podeszwach swojej ofiary. Po minucie takiej zabawy kolana Kaśki zaczęły wykonywać nerwowe ruchy, a po dwóch minutach z piskiem poderwała się z ławki.
— Czy ty nie rozumiesz, co się do ciebie mówi? — Popatrzyła na chłopaka spojrzeniem, w którym można było odczytać wszystkie możliwe i niemożliwe uczucia. Usiadła z powrotem na ławce. Przez moment mierzyli się wzrokiem. Po chwili wahania Kaśka zachichotała nerwowo i zdecydowanym ruchem ponownie umieściła stopy na kolanach u Ćwirka. Jazda zaczęła się od początku. Tym razem jednak cały seans trwał znacznie krócej. Rzuciła się na niego z pazurami.
— W końcu przywiążę cię do czegoś. Będę łaskotać do wieczora. — Uchwycił ją w nadgarstkach i mocowali się przez chwilę.
— Chyba bym cię zabiła! — wysyczała.
Ileż emocji można zawrzeć w prozaicznej groźbie nagłej śmierci.
Ćwirek wstał i poszedł po drewno do ogniska. Posłała za nim drapieżne, pełne dezaprobaty spojrzenie. Aneta popukała się w czoło, kiedy jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Kaśki. Kaśka wzruszyła ramionami i dumnie podniosła głowę.
* * *
Minęła północ. Przy dogasającym ognisku zostało ich trzech: Marek, Żaba i Romek. Marek lubił patrzeć w ogień. Wspomnienia, nawet te najboleśniejsze, często powracały, jednak płomień i żar działał kojąco. Może gdzieś w podświadomości budziła się atawistyczna część ludzkiej natury. Pozostałość z czasów, kiedy przetrwanie najbliższej nocy, doczekanie wschodu słońca, było wszystkim, co można osiągnąć. Pragnienia sprowadzone do tego, co mówi instynkt.
— ... i po kilku sekundach spokojnie odeszły, a ziemia zadrżała.
Ostatnie słowa romkowej opowieści wyrwały go z zadumy. Mistrz ostrego parasola skończył monolog o wyprawie do Sianek i o tym, jak w Worku natknął się na żubry.
— Czyli wyszedłeś z Paniszczowa jeden dzień po mnie. — Marek chciał się zapytać jak Rycho i Janosik radzą sobie z Renatką, jednak pytanie nie okazało się konieczne.
— Wyszedłem o jeden dzień za późno. Ta mała-wyrośnięta dostała szału. Najpierw chciała wejść mi do śpiwora, a potem niewiele brakowało, a Tadzik straciłby dziewictwo. — Uznał, że dowcip jest dobry i uśmiechnął się szeroko. — W końcu Rycho się wściekł i chyba ustawił ją do pionu. Ale tylko na chwilę. Godzinę później polazła do namiotu chłopaków. Trzeba było iść z odsieczą, bo ci zaczęli ją maltretować. Kiedy przestało padać, pogonił ich nad zatokę do pana Henia, a ja ruszyłem do Worka, do źródeł Sanu.
— Znalazłeś? — Zapytał nie bez powodu. Nie każdemu było dane odszukać słupek graniczny o numerze 224, ukryty wśród zarośli.
— Niczego nie musiałem szukać. Teraz tam prowadzi wydeptana ścieżka, nikt nikogo nie ściga, tylko na żubry uważać trzeba, tak samo jak dawniej. Gdzie dzisiaj śpimy? — Zmienił temat i wstał. — Zmęczył mnie ten Worek.
— Możesz z nami. Ćwirek i Kasia przeprowadzili się tam. — Marek wskazał głową namiot najbardziej zdezelowany, ale za to leżący na uboczu.
— Ech, lubię młodzież. — Roman, starszy od studenckiej braci o lat pięć, nieskromnie obnażył pełnię swego doświadczenia i mądrości życiowej.
Marek nic nie powiedział. Ziewnął szeroko. Posiedzi w Pszczelinach jeszcze dzień, dwa i znowu pójdzie, gdzie oczy poniosą. Niespiesznym krokiem zmierzali w stronę legowiska. Księżyc już zaszedł. Gwiazdy migotały na niebie. Cisza wręcz dzwoniła w uszach i tylko kiedy przechodzili koło namiotu leżącego na uboczu, wydało im się, że słyszą szept: "Ćwirku, zagrzej mi nóżki".
* * *
Szedł przed siebie, szedł, szedł...
W Jaworzcu dowiedział się, że baza w Starym Siole w tym roku w ogóle nie funkcjonowała. Teren wydzierżawił ktoś z Wetliny i zamierzał prowadzić zwyczajne pole namiotowe. Schronisko Jaworzec, pięknie położone na uboczu, jakoś nie budziło w nim sentymentu. Przenocował i dotarł do Łopienki. Tam wszystko było fajnie, po staremu. Nic dziwnego. Grupa zapaleńców własnym sumptem remontowała cerkiew w Łopienniku. Idea zapoczątkowana przez Olgierda Łotoczkę okazała się mocniejsza, niż niechęć władzy ludowej i spotykane na każdym kroku tak zwane "trudności obiektywne". Byli ludzie, mieli cel. Okruch tego co minęło, nie przekształci się w proch i pył. Niby niewiele, a jednak bardzo dużo.
Na bazie zagrzał kolejne dwa dni. Pomógł nosić kamienie, zbudował rusztowanie, które miało pomóc w przykryciu cerkiewki dachem, a potem ruszył swoją ścieżką.
Pogoda jak drut zachęcała do noclegu pod chmurką. Kiedy na polanie pod Chryszczatą otrząsnął ze śpiwora poranną rosę i dorzucił drew do ogniska, poczuł się prawdziwie szczęśliwy. W takich chwilach przychodziły mu do głowy wspomnienia z rodzinnych stron, kiedy razem z bratem, w konspiracji przed rodzicami, spędzali pierwsze noce w gorczańskich ostępach. Mówili, że będą nocować u wuja, a ten wciągnięty do spisku pozwalał bratankom na nocne eskapady. Dawno to było, bardzo dawno temu. Rodzice już nie żyli, a brat zarabiał na życie za Wielką Wodą. Marek poważnie wątpił, czy Wojtek, gdyby nawet wrócił, miałby jeszcze ochotę na takie eskapady. Jednak brat cioteczno-stryjeczny, prowadzący niewielkie gospodarstwo na południowych stokach Turbacza, zawsze witał go z otwartymi rękami. A i z Kaśką, ze swoją siostrą, dawno już się nie widział. Popatrzył na Partyję, na Łopiennik, dopiero co wynurzające się z porannych mgieł i zdecydował, że odwiedzi rodzinne strony.
Na początku myślał, aby przenocować gdzieś w okolicach Tarnawy, potem dotrzeć do Zagórza i za dnia wyruszyć pociągiem do Nowego Sącza. Jego plany jak zwykle okazały się płynne. Najpierw spotkał dwóch braci, robotników leśnych, którzy wpakowali się traktorem w jakiś wykrot i "ani w te, ani we wte". Marek silny był jak niedźwiedź, a w odróżnieniu od zdesperowanych zakapiorów, używał mózgu. We trójkę wyciągnęli traktor z dziury. Faceci byli niezmiernie wdzięczni. Zawieźli go do Tarnawy, we wsi uraczyli chlebem i kiełbasą. Nastał wieczór, przyszła noc. Po uczcie, suto zakrapianej bimbrem, stwierdził, że jeszcze zdąży na nocny pociąg. Leśnicy postanowili, że "eeeee... wwwtakimraaaazie zzzawiozą go do, do... Dozzzaggórza". Zaczęło się robić niebezpiecznie. Należało odwieść chłopaków od kiepskiego pomysłu. Perswazja była trudna, ale w końcu, po wylewnym pożegnaniu, ruszył na własnych nogach.
Śpieszył się. Do stacji miał niecałe sześć kilometrów. Pociąg odjeżdżał godzinę po północy, zegarek pokazywał dwudziestą trzecią pięćdziesiąt. Na okazję lepiej było nie liczyć. To znaczy liczyć mógł, ale nie było to zbyt rozsądne. Z kilku powodów. Chociaż starał się nie przesadzić z bimbrem, czuł jak woda rozmowna szumi mu w głowie. Obaj leśnicy, choć nawaleni bardziej od niego, nie widzieli problemu, aby poprowadzić zdezelowanego malucha. Bieszczadzki standard. W nocy z soboty na niedzielę za kierownicą potencjalnej podwody mógł, z dużą szansą, siedzieć tubylec naprany do nieprzytomności. Miał kiedyś kolegę, który chciał w ten sposób ułatwić sobie drogę. Co roku zapalał świeczkę na jego grobie.
Przyspieszył kroku. Szybciej się spali krążący w żyłach spirytus. Za dziesięć pierwsza kupował bilet. Zmęczony był, jak po całodniowym marszu, za to trzeźwy jak świnia. Zapłacił, zgarnął resztę i rozejrzał się po niewielkiej hali. Tłoku nie było, a burza rudych włosów tym bardziej rzucała się w oczy. Beata i Jagódka. Ciekawe czy przeszły trasę tak, jak zamierzały? Pani doktor drzemała z głową na plecaku, ale ruda już go dostrzegła. Radośnie wymachiwała ręką.
Jak łatwo było przewidzieć, kilka deszczowych dni nie zatrzymało Beaty. Z precyzją godną Fileasa Fogga skakała od jednego miejsca do drugiego. Noga podwinęła im się dopiero dzisiaj... a właściwie wczoraj (było już po północy). Lokalny autobus z Komańczy rozkraczył się w trasie i nie zdążyły do Zagórza na dzienne kolejowe połączenie z Krakowem. Do dalekobieżnego pekaesu się nie wepchały, tak więc pozostał jedynie kurs nocny.
— A ty, na co się spóźniłeś? — Beata wyrwana z drzemki spoglądała na niego półprzytomnie.
— Nie spóźniłem się. Jadę sobie w Gorce. Odwiedzić rodzinne strony. — Rozmowę przerwał hałas składu, który właśnie wjeżdżał na stację.
* * *
I znowu stukot kół odmierzający kolejne sekundy życia. Dziwne, nigdy wcześniej tak nie myślał. Stał na korytarzu i patrzył na światła odległych ludzkich siedzib. Ktoś tam daleko kładł się do snu, ktoś nie mógł zasnąć, ktoś kochał, ktoś od kogoś odchodził. Ludzie mieli swoje problemy, namiętności i pragnienia. Setki, tysiące, miliony ludzi. Dla niego, tak jak dla każdego człowieka z osobna, byli tylko liczbą, masą. Co najwyżej obiektem bezosobowej fascynacji. A w dalekiej Szwajcarii był ktoś, kto nie mieścił się w tych liczbach, jedna konkretna osoba...
— I co? Udało ci się zapomnieć? — Beata stanęła obok.
— Miałaś rację. Nie warto niczego zapominać. To nie jest żadne wyjście.
— A co jest wyjściem?
— Nie ma jednego. Dla każdego człowieka, rozwiązanie jest inne. Ja jeszcze swojego nie znalazłem, ale może chodzi o to, aby szukać, nie o to, aby znaleźć.
Potrząsnęła głową. — Ludzie niczego by nie osiągnęli, gdyby myśleli tak jak ty.
— Czym się zajmujesz w swojej pracy?
— Chemia organiczna. To, czym się zajmuję nic ci nie powie, ale ogólnie rzecz ujmując, szukam rozwiązań i chodzi mi właśnie o to, aby znaleźć.
— No a jak już znajdziesz, to co dalej? — Wyprowadzanie dziewczyny z błędu na temat jego własnej wiedzy, zepsułoby dyskusję.
— To jest właśnie ten postęp. Dokładam jakąś niewielką, nie oszukujmy się, bardzo niewielką cegiełkę do tego, co robią inni.
— Chodzi mi o to, co robisz dalej, kiedy cegiełka leży już na swoim miejscu.
Zamilkła. Tak jakby straciła serce do rozmowy. Nie zamierzał naciskać. Jej zainteresowanie tym, co jemu doskwierało, też się gdzieś ulotniło. Zegarek pokazywał trzecią. Niedługo zacznie się rozjaśniać. Dopiero co minęli Jasło. Pociąg wlókł się niemiłosiernie. W Sączu będą najwcześniej za dwie godziny.
... ktoś kochał, ktoś od kogoś odchodził. Ludzie mieli swoje problemy, namiętności i pragnienia. Setki, tysiące, miliony ludzi. Liczba, tłum, bezosobowy tłum... a w dalekiej Szwajcarii był ktoś, kto...
— Bieszczady robią się znowu puste. — Beata podjęła w końcu dyskusję. — Ludzi coraz mniej. Widziałeś, jak wszystko się zmienia?
— Ludzie mają teraz inne możliwości. Więc korzystają z tego wszystkiego, co daje świat i nie jeżdżą już w Bieszczady. Mój znajomy, człowiek mądry i w świecie bywały twierdzi, że choć mamy wolność prawdziwą, tylko patrzeć jak pojawią się nowe przepisy, prawa, regulacje. Wszystko dla naszego dobra ma się rozumieć, jednak ze swobody zostaną nici. Zamknięto kilka baz, bo Sanepid nie dopuścił, bo ludzie nie mają czasu. Nie ma Starego Sioła, w przyszłym roku nie będzie już Paniszczówki. Nie możesz rozbić namiotu nad strumieniem, bo ochrona przyrody... niezależnie czy ma to sens, czy nie.
— Szkoda ci, że ten nasz świat odchodzi w niebyt.
— Szkoda, ale między innymi dlatego miałaś rację mówiąc, że niedobrze jest zapominać. Trzeba pamiętać, warto pamiętać, nawet, jeżeli żal...
Czuł, jak dziewczyna zmaga się ze sobą. Tak jakby chciała mu coś powiedzieć, nawiązać do przerwanego wcześniej tematu.
— Pytałeś, co robię, kiedy już położę cegiełkę na swoim miejscu — podjęła z wahaniem. Jej głos stał się cichy, smutny, bez wyrazu. — Wracam do pustego mieszkania i dziwię się, dlaczego mnie to nie cieszy. Dlaczego ta pustka dźwięczy w uszach tak, że prawie boli? Dlaczego trzeba wybierać pomiędzy byciem sobą, a byciem dla kogoś?
Stukot kół odmierzał kolejne sekundy życia.
Koniec
Tam, gdzie sennie płynie czas 2007 — 2013