Odejście największej z gwiazd

1
(UWAGA! W TEKŚCIE KILKA WULGARYZMÓW!)


ODEJŚCIE NAJWIĘKSZEJ Z GWIAZD.

Wszyscy z kamienicy przy Montinue 18 byli na dachu.
Zresztą na budynkach, których spadzistość dachu na to pozwalała także zbierali się ludzie. Nikt nie chciał tego przegapić. Nikt nie chciał przybyć za późno.
Jedni biesiadowali, pijąc, jedząc i kochając się między sobą jak nigdy dotąd. Inni się żarliwie modlili, wyznając grzechy, jakich nigdy nie wyjawiliby księdzu. A jeszcze inni skakali. Chcąc mieć do końca swój los we własnych rękach.
Starszy mężczyzna ubrany w smoking i muszkę śpiewał arię do słońca. A jego zamroczona alkoholem małżonka wymiotowała na suknię w zielone kwiaty. Gość w robotniczym kombinezonie tulił do piersi dziewczynkę i rzewnie płakał. A dozorca, sędziwy pan Garrison, ciągle żarł.
Marta Elena Abbott na oczach zdruzgotanego męża uprawiała wyuzdany seks z kochankiem z trzeciego piętra. A Babcia Emilka dusiła w dłoniach różaniec. Bracia Mort i Dennis Coenowie, zawodowi złodzieje i utrapienie miejscowych stróżów prawa, darli studolarówki i ćmili szlugi. Były żołnierz włożył lufę do ust. A bezimienny kundel starego Starka, przez dzieciaki nazywany Parszywcem, zrobił kupę.
Melissa Abrams przekroczyła krawędź dachu i zniknęła. W chwilę później dołączył do niej ubrany w motocyklową kurtkę i starte jeansy chłopak, którego nikt nie znał tutaj z imienia.
- Ile zostało? - zapytał grubas z kawałkiem kurczaka w jednym i wielką butelką coli w drugim ręku.
- Trzy dwadzieścia trzy – odparł Luck Stephens, spoglądając na swego ogromnego Casio Waveceptora.
- A więc połowa minęła – skwitował grubas i beknął. Kochanek z trzeciego piętra zaczął dochodzić.
- Może się pomylili? - spytała jedyna z pozostałych przy życiu sióstr Dremond. Urocza piętnastolatka o ciemnej cerze, w której podkochiwali się wszyscy chłopcy z sąsiedztwa. – Może nic się nie stanie?
Luck Stephens pokręcił głową.
- Nie byłoby orędzia do narodu. Prezydent by nie przemawiał.
Ktoś się schylił po rewolwer, który leżał obok przestrzelonej głowy byłego żołnierza. Otarł go w rękaw swetra, jak gdyby bał się zarazić, a następnie przyłożył sobie do głowy. Nastąpił huk.
- I amen – powiedziała z powagą babcia Emilka. – Amen na drogę ci synu.
Mort Coen ściągnął koszulkę, pokazując zgromadzonym wyrzeźbiony sześciopak. A w dłoni jego brata błysnął myśliwski nóż. Pamiątka po ojcu alkoholiku, którzy zanim ożenił się z butelczyną, jak nikt inny oskórowywał zwierzynę.
- Jesteś pewny? - zapytał Dennis Coen.
- Dawaj – odparł Mort i splunął.
Gość w robotniczym kombinezonie, ciągle płacząc, skręcił kark swemu dziecku. A mężczyzna w smokingu skończył śpiewać i usiadł przy żonie, kładąc jej siwą głowę na swych kolanach. Grubas podszedł do krawędzi, ale nie skoczył.
- Ile zostało? - zapytał typa od Casio.
- Dwa dwadzieścia.
- Nic się ciągle nie dzieje – powiedziała piętnastolatka, której od wpatrywania się w niebo zesztywniał kark. Naga para popalała papierosy.
Na dole wszystko płonęło. A ulice zaściełały stosy ciał. Co i rusz słychać było sygnał straży pożarnej albo karetki. Ewentualnie zderzające się z czym popadnie samochody.
- P-oo co s-się sta-arają – wydukał wytatuowany okularnik. I zarazem mąż pani Abbott. - Cze-mmu niee spa-asują?
Chciał coś dodać, ale ktoś z bloku naprzeciwko uznał, że wyśmienitym pomysłem będzie sobie postrzelać ze sztucera i kula rozwaliła mu czerep. Nie nastrzelał się jednak długo, bo ktoś z jego własnego dachu uznał, że jeszcze lepszym pomysłem będzie go zepchnąć. Sądząc po odgłosie alarmu, prosto na dach samochodu.
Dennis Coen nie był zdecydowany. Przypomniał bratu, że jakby co mają gnata. Na co Mort pokręcił przecząco głową.
- Nie bądź pizdą Dennis – strofował swego starszego o dziewięć minut bliźniaka. – Dawaj!
Gość w kombinezonie spojrzał na własny zegarek. Nie tak wypasiony, jak ten kolesia od Casio, ale również działający poprawnie.
Dennis Coen wsadził swojemu bratu nóż, aż po rękojeść.
Z dachu po prawej zeskoczyło sześć osób. A sądząc po tym, że wszyscy trzymali się za ręce, pewnie rodzina.
- Wyglądali jak pierdolony sznur z praniem – rzucił dozorca. – No dosłownie, jak biegnący, pierdolony sznur z praniem. Że też dobry Pan pozwala nam na takie pojebaństwa.
Casandra Dremond chciała ponownie powiedzieć, że może nic się nie stanie, ale się zatrzymała ze zdaniem w zębach. Niebo zaczęło jaśnieć.
- Za wcześnie – zakwilił grubas. A następnie zwrócił się do Stephensa. – Ile jeszcze?
- Jeden piętnaście – odpowiedział mu chłopak, wyjmując z plecaka berettę. - Mam kogoś zastrzelić?
Dennis Coen próbował przeprowadzić na sobie harakiri, ale najwidoczniej nie miał do tego smykałki i ledwie co się pochlastał. Siedział więc tylko po turecku w kałuży krwi i coś bełkotał.
Gość w kombinezonie skręcił kark babci Emilce.
- Faktycznie robi się jasno – potwierdził.
- Pytam, bo ja już kończę – ponowił Stephens. – Ktoś się zabiera?
- Dawaj! – wychrypiał Dennis. – Dawaj dzieciaku!
Na innych dachach chyba także już brakowało cierpliwości, bo strzały było słychać raz po raz. Na jednym ośmiopiętrowcu grupa ludzi urządziła sobie zawody i skakała teraz całymi dziesiątkami prosto w dół. Ci co nie chcieli, byli przez innych spychani.
Luck Stephens przymierzył, rozmyślił się i podszedł bliżej. A następnie z odległości dwóch metrów oddał strzał. Prościutko w głowę Dennisa Coena. Później powiódł wzrokiem po pozostałych.
Kochankowie spali albo nie żyli. Podobnie jak człowiek w muszce, którego żona chrapała w pijackim śnie. Pozostał jeszcze kundel starego Starka, gość w kombinezonie, śliczna piętnastolatka, dozorca oraz grubas. Ten ostatni wyraźnie niepocieszony.
- Ale to wszystko za wcześnie – biadolił. – Jeszcze nie.
- To na co czekasz? - rozdarł się pan Garrison. – Wpierdalaj, póki masz czas!
Luck Stephens strzelił mu w pierś.
Zrobiło się jaśniej, cieplej i dużo głośniej. Głośno, jak jasna cholera.
- Ile to leci? - zapytał grubas. – To... całe światło, czy co tam? Ile leci ze słońca?
- Dane są różne – odpowiedział mu Stephens. - Od ośmiu minut, nawet do ośmiu dwudziestu. Różne źródła rozmaicie podają.
Casandra Dremond zaczęła krzyczeć, bo gość w kombinezonie najwyraźniej zwariował już do reszty i usiłował skręcić jej drobny kark. Stephens strzelił mu w twarz i małą Cass zalała kleista substancja przypominająca żurawinowy sok.
Gruby chłopak ponownie spytał o czas i w odpowiedzi dostał kulkę w oczodół. Kundel starego Starka oszczekiwał jaśniejące wciąż niebo. Luck go zastrzelił, a następnie spojrzał dobrodusznie na dziewczynę. Mniej stabilne budynki tonęły pod swym ciężarem w tonach gruzu.
- Może to się nie stanie? - zapytała błagalnym tonem Casandra. – Może to tylko...
- Nasze słońce wybuchło – przerwał jej chłopak. – Idziesz czy nie?
Dziewczyna skinęła głową. I zapłaciła za to kulką w tę samą głowę.
Luck Stephens był skrupulatny i spytał mężczyznę w muszce czy się wybiera. Ten nie otworzył oczu i chłopak to uznał za tak. A następnie, niejako z rozpędu, załadował dwie kolejne kule w twarz jego żony. Później oddał kilka strzałów do kochanków.
W momencie, w którym matka ziemia kończyła swój marny żywot przystawiał już berettę do własnej głowy.
Niebo dalej jaśniało.
Ostatnio zmieniony pt 06 cze 2014, 19:49 przez El Nino, łącznie zmieniany 1 raz.
"Niczego się nie obawiam, bo niczego nie mam" - M. Luter.

2
Całkiem niezły pomysł na makabreskę, gorzej z wykonaniem. Prawdę mówiąc, jak widzę ortografy w tytule, to nawet nie chce mi się otwierać pliku. Skoro jednak otworzyłam, to przeczytałam. Dalej, na szczęście, było lepiej.
Dla porządku informuję, że podtytuł/opis tematu powinien być zapisany tak: Koniec świata z przymrużeniem oka.

Tekst wymaga przede wszystkim poprawek językowych. Ewidentnych błędów jest niewiele (poza interpunkcją, lecz tej nie poprawiam), zauważyłam natomiast sporo niezręczności.
El Nino pisze:Wszyscy z kamienicy przy Montinue 18 byli na dachu.
Zebrali się na dachu? Wyszli na dach? "Być" to takie słowo, którego przy określaniu miejsca warto używać jedynie wówczas, kiedy już zupełnie brak innych możliwości.
El Nino pisze:A jeszcze inni skakali. Chcąc mieć do końca swój los we własnych rękach.
...skakali, chcąc mieć do końca... Dodałabym jednak: skakali z dachu, gdyż czasownik ten jest niejednoznaczny. W pierwszej chwili wyobraziłam sobie, że podskakiwali.
El Nino pisze:A Babcia Emilka dusiła w dłoniach różaniec.
Chyba to jednak była zwykła babcia Emilka, a różaniec trudno dusić. Zwyczajnie, ściskała go.
El Nino pisze:Nastąpił huk.
Huknęło.
El Nino pisze:wytatuowany okularnik. I zarazem mąż pani Abbott.
wytatuowany okularnik, zarazem mąż pani Abbot. Owszem, krótkie zdania ożywiają narrację. Ale bez przesady.
El Nino pisze:Chciał coś dodać, ale ktoś z bloku naprzeciwko uznał, że wyśmienitym pomysłem będzie sobie postrzelać ze sztucera i kula rozwaliła mu czerep. Nie nastrzelał się jednak długo, bo ktoś z jego własnego dachu uznał,
Nie jest to specjalnie przejrzyste, choć wiadomo, o co chodzi. Jeden ktoś uznał, drugi ktoś uznał, psując szyki pierwszemu ktosiowi, który najpierw zastrzelił tego, co chciał coś dodać... Do przeredagowania.
El Nino pisze:Gość w kombinezonie spojrzał na własny zegarek. Nie tak wypasiony, jak ten kolesia od Casio, ale również działający poprawnie.
Nie tak wypasiony, jak ten Casio, ale również... dobrze działający? Albo: ale równie sprawny?
El Nino pisze:Dennis Coen wsadził swojemu bratu nóż, aż po rękojeść.
Raczej: wbił nóż. No i napisz, w co. Przecież nie wsadził mu tego noża do kieszeni.
El Nino pisze:chciała ponownie powiedzieć, że może nic się nie stanie, ale się zatrzymała ze zdaniem w zębach.
Zwyczajnie: powstrzymała się. Czasem warto również powstrzymać się od metafor.
El Nino pisze:najwidoczniej nie miał do tego smykałki i ledwie co się pochlastał.
Ledwie (jedynie) się pochlastał
El Nino pisze: Mniej stabilne budynki tonęły pod swym ciężarem w tonach gruzu.
E, bez przesady. Rozumiem, że w końcu mogłyby się zapalić, lecz tego ich mieszkańcy już by nie doczekali.
El Nino pisze:Dziewczyna skinęła głową. I zapłaciła za to kulką w tę samą głowę.
Trudno, żeby zapłaciła kulką w inną głowę. "Zapłaciła" jest tu zresztą słowem mało odpowiednim, gdyż zakłada jakiś odwet, a to była jedynie reakcja na jej zgodę.
El Nino pisze: niejako z rozpędu, załadował dwie kolejne kule w twarz jego żony.
Raczej: wpakował dwie kolejne kule...

Trochę w opisach najróżniejszych działań rozmyła się ich przyczyna i zarazem puenta:
El Nino pisze:- Nasze słońce wybuchło – przerwał jej chłopak. – Idziesz czy nie?
Wiadomo, że nasze, bo innego nie ma w pobliżu. Coś bym dorzuciła, na przykład: - Przecież widzisz, że słońce już wybuchło - przerwał jej chłopak, albo podobnie.

Zgrabnie wypadła ta humoreska-makabreska. Tylko jednak zwracaj większą uwagę na słowa.

A, i tytuł bym zmieniła. Wiem, że tu chodzi o rozegranie niejednoznaczności słowa gwiazda, lecz Słońce nie jest gwiazdą największą. Może: najjaśniejszej z gwiazd? Odejście też mi trochę zgrzyta, lecz akurat w tej chwili zgrabniejszy zastępnik nie przychodzi mi do głowy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

3
Przede wszystkim dziękuję za opinię i kajam się za ten babol w tytule. Zobaczyłem to i chciałem zmienić, ale pięć minut minęło i... Dobra. Nieważne. Trudno. Stało się.
Co do zarzutów, cóż. Z około połową się zgadzam. A z tą drugą... Na pewno na niektóre rzeczy nie wpadłem. Sam tytuł chyba faktycznie mógłby być inny. "Odejście najjaśniejszej z gwiazd" wydaje się dobrym pomysłem.
Nie jestem natomiast fanem zbytnich dookreśleń. Czasem wolę zostawić czytelnikowi margines na wyobraźnię, a nie opisywać pod jakim ktoś kątem ukucnął. Jednak faktycznie, nieraz mógłbym coś rzetelniej opisać. Błąd przyczynę ma iście prozaiczną. Pisząc, mam przed oczyma jak to wszystko wygląda i nieraz nie wpadam na to, że dla czytelnika tekst jest anonimowy.
Oczywiście wezmę sobie wszystkie rady do serca. I na spokojnie jeszcze raz pomyślę nad konstrukcją opka. Do niektórych się pewnie także zastosuję.
A na koniec bardzo dziękuję za tak dosadny i rzetelny komentarz. Wyłapanie i wypunktowanie niezręczności sprzyja rozwojowi. Zwłaszcza, że ten piękny babol na starcie musiał nieźle odstraszać.
Pozdrawiam.
"Niczego się nie obawiam, bo niczego nie mam" - M. Luter.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron