Za dwadzieścia cztery godziny, wisząc głową w dół z rozciętym bokiem i spoglądając opuchniętymi oczyma na zachodzące nad wyspą słońce, Peter Moers przypomni sobie wskazówkę swojego starego przyjaciela o możliwości wolnego wyboru. Nawet błaha sytuacja potrafiła sprowokować Edmunda do wypowiedzenia słów, które później przez lata dźwięczały Peterowi w głowie. Twój wybór, muchacho. Nieważne, czy chodziło o wybór między crepes con chocolate a flan de la casa w cukierni Fina w barcelońskich ogrodach, czy o przeprowadzkę nad wybrzeże lub w góry, porada Edmunda zawsze kończyła się na przypomnieniu o możliwości dokonania wyboru. Czując na łydce zimne ostrze brzytwy, Peter pomyśli, że w tej sytuacji rada starego przyjaciela nie zda się na nic. Wokoło niego zatańczą ubrani w liściaste odzienie mężczyźni, będą uderzać pięściami w klatki piersiowe, wydając z siebie rytmiczne okrzyki i zagrzewając się do nadchodzącego ceremoniału.
Twój wybór, muchacho.
Peter Moers pomyśli, jak bardzo nienawidzi Edmunda za tę irytującą radę, która wbrew opinii starego przyjaciela, wcale nie ma zastosowania w każdej napotkanej sytuacji. Przepełni go dzika chęć rozerwania krępujących mu kostki i ręce węzłów, wydostania się z tego zapomnianego przez Boga miejsca, przepłynięcia z powrotem oceanu, dotarcia do Francji, spotkania się z Edmundem i okładania go silnymi ciosami. Peter Moers zapłacze na myśl o wszystkich rzeczach, których już nigdy nie zobaczy, o wszystkich momentach, których nie dane mu będzie przeżyć. Jednocześnie wyda się z siebie gorzkie, pełne żalu jęknięcie, a otaczający go mężczyźni staną się przez to tylko bardziej pobudzeni i zaczną energiczniej wymachiwać dzidami. Stojący przy nim dzikus, wyglądający na wodza, uciszy podlegających mu ludzi, po czym wyda z siebie głośny ryk, mający zapewne jeszcze bardziej rozgrzać wojowników do wykonania rytuału. Słysząc ów okrzyk, Peter Moers szarpnie się gwałtownie, spożytkowując resztki sił na ostatnie próby wyswobodzenia się. W tej samej chwili pomyśli, jak bardzo brakuje mu Edmunda i po raz pierwszy w życiu, całkowicie poddany i bezbronny, mając przed sobą wizję rychłego oskalpowania żywcem, pomyśli, jak bardzo go kocha.
Twój wybór, muchacho.
Słońce powoli skryje się nad dominującymi nad wyspą równikowymi lasami, a grupka mężczyzn podejdzie do wiszącego bez sił Petera tak blisko, że ten poczuje ich oddechy na nogach. Na znak wodza wyjmą z drewnianych pochew stare sztylety, pozyskane zapewne wiele lat temu od nieświadomych niebezpieczeństwa badaczy, którzy tak jak Peter postanowili zgłębić nieznane cywilizacji tereny, a następnie wprawnymi ruchami zaczną wbijać ostrza w skórę wiszącego białego człowieka. Peter Moers poczuje ból, jakiego nigdy w swoim krótkim życiu nie zaznał i w tej chwili zapragnie jedynie szybkiej śmierci. Wiedząc jednak, że wisząc głową w dół pozostanie przytomny jeszcze bardzo długo, zawyje gorzko i zamknie oczy.
Twój wybór, muchacho.
Aż wreszcie Peter Moers zrozumie sens rady starego przyjaciela. Czując wbijające się coraz niżej ostrza sztyletów rozszarpujących mu coraz większe płaty skóry, Peter zdobędzie się na ostatnią świadomą myśl. Pojmie, że nawet w tej sytuacji ma świadomość wyboru. Może umrzeć, wierzgając się, szlochając i przeklinając w myślach swoich oprawców. Z drugiej strony może również pomyśleć o wielkiej sile, nadającej sens jego cierpieniom. Pomyśli o oddalonym o tysiące kilometrów Edmundzie, który w tej samej chwili będzie prawdopodobnie popijał spokojnie herbatę i wpatrywał się w szalejące w kominku płomienie. Uspokoi go myśl o największym szczęściu, jakie zesłał mu los. Mimo że Peter Moers nie będzie miał już sił, by chociażby w myślach powiedzieć, jak bardzo kocha Edmunda, przez chwilę poczuje się szczęśliwy.
* *
Edmund Jose Maldia spoglądał w swoje odbicie w okiennej szybie, a pierwsze promienie słońca oświetlały jego twarz złocistym blaskiem. Z jego domu widać było ocean, tego dnia spokojny i cichy jak nigdy. Tafla wody pozostawała w niemal idealnym bezruchu, od czasu do czasu samotna mewa pruła powietrze, swoimi odgłosami zakłócając niezmąconą niczym ciszę poranka. Bezchmurne niebo kryło w sobie obietnice pięknego dnia, który zapewne skusi mieszkańców wioski do wypoczynku nad skalistą brzegiem. Edmund usiadł wygodnie w fotelu i obserwował swojego psa, wchodzącego leniwym krokiem do pokoju z zamiarem zaśnięcia na dywaniku pod kominkiem. Odsłoniwszy brzuch, zrobił sobie zastrzyk insuliny w lewy bok. W miejscu ukłucia pojawiła się mała kropelka krwi, którą mężczyzna starł dłonią. Zwykle Edmund tuż po przebudzeniu się robił sobie zastrzyk, zjadał niespiesznie rybę z chlebem, popijając posiłek gorącym kakao, wychodził z domu na krótki spacer z psem nad wybrzeże, po czym wracał do domu i zasiadał do pracy nad kolejnym artykułem do nowego wydania dziennika El Viernes. Jednak tym razem postanowił odejść od swoich codziennych zwyczajów za wyjątkiem wkucia sobie w brzuch dawki insuliny, bowiem ta czynność była konieczna i nieodłączna. Edmund wiedział, czym skończyłoby się zbagatelizowanie tego obowiązku cukrzyka. Każde wstrzyknięcie hormonu odkreślał na przygotowanej w tym celu kartce zawieszonej na szafce w kuchni, by przypadkowo nie zrobić sobie drugiego, niepotrzebnego zastrzyku. Po porannym wkłuciu sobie igły w brzuch, Edmund sięgnął do znajdującej się w biurku szuflady i wyciągnął z niej plik pomiętych, pożółkłych kopert. Każda z nich zaadresowana do niego, na każdej z nich ten sam charakter pisma, ten sam zawijas przy pierwszej literze jego drugiego imienia. Jednym ruchem wydzielił znajdującą się na samej górze kopertę, a resztę listów schował z powrotem do szuflady. Papier był wyraźnie pognieciony od wielokrotnego otwierania i zamykania. Edmund otworzył kopertę i spojrzał ponownie na znaną sobie bardzo dobrze treść. Z zaskoczeniem spostrzegł, że zna ten list już na pamięć, a jego słowa jakby same wybrzmiewały w jego myślach, gdy badał wzrokiem wiadomość.
Wyruszyliśmy wraz z porannym przypływem. Tomas mówi, że wkrótce powinniśmy dotrzeć do celu. Stanąłem dzisiaj po raz ostatni na pokładzie „Jutrzenki”. Lubię wychodzić na pokład, wewnątrz czujemy się z Tomasem ściśnięci jak śledzie w beczce. Właściwie to nie wiem, czy ten list do Ciebie dotrze, drogi Edmundzie. Tomas obiecał, że wyśle go po dotarciu do najbliższego portu, jednak jako że już mnie wtedy na pokładzie „Jutrzenki” nie będzie, nie mogę Ci obiecać, że rzeczywiście to zrobi. Dziwny jest z niego typ. Czasami mówi coś we śnie, powtarza jedno imię. Carlos, zupełnie jak Twój psiak. Ludzie tu gadają, że jestem szaleńcem. Ale tyle razy słyszałem już przestrogi i ostrzeżenia, że przestałem na nie zwracać uwagę. W każdym razie mam nadzieję, że rozumiesz moją decyzję, oraz że wspierasz mnie w moich działaniach. Postaram się jak najszybciej wysłać do Ciebie kolejny list, choć nie wiem, czy będę miał ku temu możliwości. Ufam, że wrócę prędko i podzielę się z Tobą wszystkimi wrażeniami. Chciałbym do Ciebie skreślić jeszcze kilka słów, ale papier mi się kończy. Mam Ci tyle do powiedzenia.
P.M.
Edmund skończył czytać, utkwił spojrzenie w sunącym powoli po horyzoncie statku i poczuł w sobie ogromny spokój. Tę błogą ciszę przerwało nagle głośne skowytanie. Długie, bolesne skomlenie dobiegające bez żadnych wątpliwości zza drzwi wejściowych. Edmund nosił się z zamiarem zignorowania dziwnych dźwięków z myślą, że zapewne zaraz wszystko wróci do normy, a źródłem ów skowytów był zapewne jeden z ulicznych kotów błagający o wpuszczenie do środka i nakarmienie. Jednak skomlenie stawało się coraz głośniejsze, a gdy wreszcie dało się słyszeć łupnięcie o drzwi, Edmund poderwał się z fotela. Gdy otworzył drzwi, pierwsze, co zauważył to grupka dzieciaków biegnąca żwawo ulicą. Krzyczeli podnieceni, w ręku jednego z nich spostrzegł długi kij, każdy z nich raz po raz oglądał się za siebie z ciekawością. Dopiero gdy zniknęli za rogiem, Edmund zniżył wzrok, a gdy to zrobił, z jego gardła wydobył się dziwny, pełen żalu i rozpaczy szloch. Tuż przy wejściu leżał jego pies. Edmund zawahał się chwilę przed dotknięciem ubroczonej krwią sierści. Wzdrygnął się, widząc tkwiące w ciele zwierzęcia nożyce. Powieki psa, szeroko rozwarte przez ból, odkrywały głębokie przerażenie tkwiące w spojrzeniu czworonoga. Edmundowi zdawało się, że pies chce ruszyć łbem, by zbliżyć się do niego, jednak pozbawione sił zwierzę padło bez ruchu przy najmniejszej próbie. Mężczyzna spojrzał raz jeszcze na miejsce, w którym grupka chłopców zniknęła za rogiem, przeklął pod nosem z zawiścią, a kilka łez skapnęło na sierść psa.
Drogi Peterze,
Wczoraj banda łajdaków zakatowała mojego Carlosa. Biedak konał przede mną kilka minut, a ja nic nie mogłem zrobić. Chodziłem kompletnie struty przez cały dzień, wymyślając plany zemsty na tych małych draniach. Wtedy wspominałem wszystko to, czego starałeś się mnie nauczyć przez lata naszej znajomości. Zastanawiałem się, co począć ze swoim nudnym życiem marnego dziennikarzyny, a w myślach tkwiła mi tylko jedna myśl. Mam wybór. Zapewne teraz kręcisz nosem, mając do czynienia po raz kolejny z tym zdaniem, ale myślę, że nic nie oddaje lepiej mojej obecnej sytuacji. Pocieszają mnie te słowa. Nie wiem, do czego doprowadzi mnie moja decyzja, nie wiem nawet, czy jest do końca przemyślana i właściwa. Postanowiłem wyjechać, zaznać przygód tak jak Ty. Za każdym razem z ogromną ciekawością, ale też zazdrością, czytałem Twoje listy. Jeżeli nie zdążymy nawiązać ze sobą kontaktu aż do Twojego powrotu, to wiedz, że postaram się podążać Twoimi śladami. Odwiedzić te same miejsca, które Ty odwiedziłeś, przeżyć te same przygody. Być może nawet uda mi się dotrzeć do ostatecznego celu Twojej wyprawy, Papui. Kto wie, może spotkam Cię gdzieś w drodze? Jeżeli jednak nie, to mam nadzieję, że czytasz ten list, który pozostawię Ci u mnie w domu. Wydaje mi się, że uśmiechniesz się, czytając go, wzdychając nad moją porywczością i żądzą przygód. Wydaje mi się również, że ze swojej wyprawy wrócę odmieniony, a przynajmniej taką mam nadzieję. Również mam Ci dużo do powiedzenia. Choć myślę, że wiesz, co najbardziej chciałbym Ci powiedzieć.
Twój,
E.
Za pięćdziesiąt siedem godzin grupka młodych chłopców, która kilka dni temu zamęczyła psa Edmunda Josego Maldii, będzie z ciekawością przemieszaną ze strachem spoglądała, jak mężczyźni ubrani w białe kitle będą wynosić ze starego domu stojącego nad brzegiem oceanu ciało okryte czarną, foliową płachtą. Jednemu z nich matka zasłoni oczy, gdy sanitariusze przejdą tuż obok nich niosąc zwłoki do karetki. Z garstki gapiów będą dały się słyszeć plotki o możliwych przyczynach śmierci młodzieńca, najczęściej powtarzaną będzie ta o przedawkowaniu insuliny. Niektórzy zapłaczą nad losem mężczyzny, któremu los poskąpił szczęśliwych lat życia. Podmuch wiatru potrząśnie ułożoną na ciele folią, a stojący najbliżej chłopak spostrzeże ulatujące z noszy skrawki papieru. Część z nich zostanie od razu porwana przez wiatr, część opadnie na ziemie, pod nogi zebranych gapiów. Zaciekawiony chłopiec podniesie jeden fragment pożółkłego papieru i obejrzy go dokładnie. Na obrzeżach zauważy wyraźne ślady rozdzierania. Z pogniecionego skrawka przeczyta jedno zdanie, które zapamięta na całe swoje dalsze życie.
Mam wybór.
Krótkie historie młodości [opowiadanie]
1
Ostatnio zmieniony pt 25 lip 2014, 13:26 przez Vanoge, łącznie zmieniany 1 raz.
"-(...)I dopiero, gdy wydasz śmiertelne tchnienie, pojmiesz, że żywot twój więcej nie znaczył niźli jedna kropla w nieskończonym oceanie!
Lecz czymże jest każdy ocean, jeśli nie morzem kropel?"
Lecz czymże jest każdy ocean, jeśli nie morzem kropel?"