"Człowiek, który powiedział nie" - fragment opowia

1
Tekst zawiera wulgaryzmy i jest przeznaczony dla osób pełnoletnich.
Akapity starałem się oznaczyć jako odstęp między liniami.
Człowiek, który powiedział nie
Zamroczyło go do tego stopnia, że przez chwilę myślał, że wciąż jest nieprzytomny. Nieznośne łupanie z tyłu głowy nie dawało mu spokoju, ale było coś jeszcze. Słyszał gwar rozmów wokół. Tak głośny, że omal nie rozerwało mu bębenków. Docierające do niego bodźce były niezwykle wyraźne – zupełnie jakby nagle wyostrzyły mu się zmysły.

Chciał dotknąć pulsującego miejsca, jakby liczył, że może w ten sposób uśmierzyć ból. Ledwo uniósł rękę nad ziemię, usłyszał świst powietrza, po którym przeszył go piekący impuls w przedramieniu. Ktoś wymierzył mu solidnego kopniaka w obolałą rękę. Rozległ się głuchy trzask pękającej kości. Chciał wrzasnąć, ale nie miał już nawet siły, żeby swobodnie oddychać. Sączył ustami powietrze o wstrętnym, metalicznym posmaku.

– Sukinsyn! – Potem kolejny, znacznie mocniejszy, kopniak. Jacek niemal spadł z drewnianej platformy.

Przez dłuższy czas nie wiedział, gdzie się znajdował. Kiedy zdołał otworzyć oczy, okazało się, że znał to miejsce. Bywał tam wielokrotnie.

Drewnianą platformę zbudowano na brzegu skarpy, na skraju sosnowego boru. Poro-śnięte drzewami wzniesienie okalało niewielką osadę, która leżała w sercu doliny przypomi-nającej krater po uderzeniu meteorytu. Ze starego drewnianego podestu miasto było widoczne jak na dłoni, ale na tyle odległe, by nikt nie dostrzegł Jacka słaniającego się u stóp trójki oprawców.

– Co się dzieje? – zapytał, odnajdując w sobie wystarczająco dużo siły. Odpowiedzia-no mu jeszcze jednym uderzeniem. Tym razem stracił przytomność, bo ogromna pięść spadła mu na twarz, nie dając najmniejszych szans na reakcję. Krew bryznęła mu z ust, zalewając przesuszone deski.

– Sprawdź czy żyje – polecił najwyższy z nich. Zwrócił się do osiłka w bluzie, z kap-turem naciągniętym ciasno na głowę. Ten otarł dłoń upapraną krwią i przyklęknął nad bez-władnym ciałem.

– Nie oddycha, ale sukinsyn może się jeszcze podnieść – odparł.
– Nie zostawiliście po sobie śladów? – zapytał gość stojący z boku. Był facetem trzy-mającym rękę na pulsie i to jego słuchała pozostała dwójka.
– Nic. Z wyjątkiem odcisków butów – odparli niemal jednocześnie. Łysiejący męż-czyzna w średnim wieku pokiwał głową i odwrócił się na pięcie.
– Skończcie z nim – rzucił, idąc w stronę ścieżki przebiegającej zaledwie kilkaset me-trów od platformy.

Jeden z oprawców rozejrzał się, po czym wyciągnął z zarośli wilgotny kawał drewna przypominający kij do baseballu. Wrócił na podest i wymierzył trzy zdecydowane ciosy w czaszkę, najwyżej dwudziestoletniego, chłopaka. Uderzeniom towarzyszył deszcz krwi, której nadmiar odpływał szczelinami między deskami, niczym do rynsztoka.
Drugi wdepnął w kałużę wściekle czerwonej, gęstniejącej cieczy i zostawił kilka przy-padkowych stempli na podeście, tupiąc w poszukiwaniu miejsca pochówku.
– Nie będą go szukać? – zapytał, wciąż przypatrując się dziełu kolegi.
– Chuj mnie to obchodzi. Niech szukają. I tak niczego nam nie udowodnią – odparł drugi. – Cwaniak myślał, że może pogrywać. Nawet jak go znajdą, to nikt nie ustali kto roz-kwasił mu pysk.

Szef był coraz dalej i już niemal zniknął z pola widzenia.
– Nie da się tego posprzątać – powiedział facet w wełnianej czapce. Był spocony jak szczur, nie tylko dlatego, że kończył się lipiec. – Tego się kurwa nie uprzątnie! – warknął, odwracając się do zakapturzonego mordercy. – Mogłeś rozgnieść mu czaszkę i wdeptać mózg w ten pierdolony podest! Dlaczego tego nie zrobiłeś, hę?!
– Jeszcze słowo, a rozdepczę twoją! Rozumiesz? Lepiej wepchnijmy go w krzaki i za-bierajmy się stąd! Nie będzie się rzucał w oczy z daleka.
– Dobre. Może rozszarpią go jakieś kundle. – Podeszli do zwłok i zepchnęli je z pode-stu. Ciało stoczyło się ze skarpy i wylądowało w zaroślach oddzielających las od pola upraw-nego. Kiedy szelest ucichł, zakapturzony mężczyzna wziął do ręki kij i odszedł. Kępki włosów oblepiających drąg falowały w rytm jego kroków.
– Co z tym zrobisz?
Wzruszył ramionami.
– Wyrzucę gdzieś po drodze albo zakopię.

Kroki morderców cichły z każdą chwilą, a ich głosy zastąpił szum wiatru i szelest za-rośli. Jacek leżał z groteskowo rozrzuconymi rękami i ustami rozchylonymi w geście zdzi-wienia. Miał przymknięte oczy. Nie poruszył się.

Jego ciało wciąż smagały delikatne podmuchy wiatru osuszające galaretowatą, zmie-szaną z piaskiem, krew. Późną nocą na jego twarzy wylądowały pierwsze muchy, a następne-go ranka siedziały na nim chmary owadów. Dla nich to była zwykła padlina, jak rozjechana zwierzyna na brzegu ruchliwej szosy.
Cela 1
Jacek szedł chodnikiem z plecakiem wyładowanym prochami, kiedy dostrzegł czarną toyotę zaparkowaną przy krawężniku. Za każdym razem, gdy dostawał nową działkę do roz-prowadzenia, wracał do domu inną drogą.

Jednak od tygodnia codziennie widywał to samo auto. Ukradkowe spojrzenia, pozwa-lały mu jedynie ocenić, że wewnątrz siedzieli zawsze ci sami faceci – dwaj łysole o przeni-kliwych spojrzeniach. Nigdy nie wysiedli z samochodu, ale był przekonany, że są wielcy i mogliby go zabić, gdyby tylko naszła ich na to ochota.

Zawsze, gdy wracał z nową działką spoglądał podejrzliwie na ludzi, a każde auto za-trzymujące się tuż obok niego przyprawiało go o palpitacje serca. Tak samo było tego dnia, kiedy znowu dostrzegł łysoli.

Serce biło mu tak szybko, że obawiał się, że wyskoczy mu z piersi. Oczyma wyobraźni zobaczył salwę krwi dławiącą się pod białym T-shirtem – szukający ujścia strumień zmie-niający białą tkaninę, w purpurową i oślizłą szmatę. Próbował zignorować myśl, że to byli tajniacy, bo tylko wtedy mógł zachować pozory naturalności, gdy przechodził obok.

Często chodził po mieście z prochami, ale dopiero obawa przed łysolami zaczęła do-prowadzać go do szaleństwa. Z czasem zaczął przyzwyczajać się do ogona, ale w głowie kłę-biły mu się myśli o pieszym patrolu. Ci chłopcy lubili się przypierdalać, wiedział o tym aż za dobrze.

Mieszkał na uboczu, przy alejce Jana Pawła II i powoli zaczynał żałować, że nie wy-prowadził się z tej pipidówy, kiedy dealerka zaczęła przynosić zyski.
Na miejscu prawie nikt nie kupował, a przyjezdna klientela była kurewsko wybredna… – myślał przez wiele dni, zanim zdecydował się zabawić w mieście jeszcze trochę czasu. Mimo tego, że mieszkało tu zaledwie dwadzieścia tysięcy ludzi, czuł się bardziej anonimowy i bezpieczny niż gdziekolwiek indziej.

Kiedy skręcił w kolejną boczną ulicę, dostrzegł oznakowany patrol policji. Jechali wolno w jego kierunku. Instynkt podpowiadał mu, żeby zawrócić, zaś rozsądek mówił, że gliny tylko na to czekają. Kiedy podjechali już tak blisko, że mógł bez trudu rozpoznać ich twarze, radiowóz skręcił w prostopadłą drogę prowadzącą do głównej szosy. Jacek znowu odetchnął z ulgą.

W mieście stał popularny pub. Podczas jednej z imprez jakiś dzieciak przedawkował heroinę. Od tamtego czasu policjanci znacznie częściej wyjeżdżali w teren. Jacek wiedział, że rzadko wychodzili z auta i kontrolowali przypadkowych przechodniów. Jednak odkąd zaczął dostrzegać w swojej obecności czarną toyotę, przestał uważać siebie za szaraka, niewidocz-nego dla policji.

Jacek tam był i gdyby nie powiadomił pogotowia, jakiś idiota poszedłby do piachu. Spędził noc na komisariacie policji – jako jedyny zdawał się być poza kręgiem podejrzanych, jednak nie był niewinny.

Kiedy policja dała mu spokój, odetchnął i zamknął się w domu. Obawiał się, że szefo-stwo mogło dowiedzieć się, że o mało nie ściągnął im prokuratury do melin. Miał już plan na wypadek, gdyby najczarniejszy sen okazał się jawą. Zwrot świadek koronny stał się dla niego synonimem uniknięcia kostnicy.
Cela 2
Palnik syczał przez kilka minut, aż wreszcie rozległ się gwizd. Na oko czterdziestolet-nia kobieta podeszła do kuchenki i zdjęła z niej czerwony czajnik.
– Z mlekiem! – ktoś zawołał z oddali.
Kobieta napełniła dwa kubki i wzięła je ze sobą do przestronnego salonu.
– Kiedy ostatnio Jacek tu był? – zapytała, podając kawę szpakowatemu facetowi. – Nie wiem… Dwa tygodnie temu? – odparł, nie spuszczając wzroku z telewizora. – Przecież przedwczoraj dzwonił.
– Co? – zapytała zdziwiona.
– Nie mówiłem Ci? Chyba niedługo wpadnie, bo zdaje się, że znowu brakuje mu kasy. – Kobieta wyglądała na zmartwioną.
– Jest młody. Dziwi cię, że nie ma pieniędzy?
– Nie, to mnie wcale nie dziwi, bo sam gówno miałem, kiedy studiowałem – oburzył się. – Basiu, my przynajmniej studiowaliśmy, a on tylko się szlaja. To co zarobi, od razu przepuści, a do domu wraca tylko po kasę. Tak sobie to wyobrażałaś, kiedy dorastał?

Kobieta znowu zdawała się być nieobecna. Artur bezskutecznie próbował odgadnąć o czym myślała.
– Chciał się od nas uniezależnić. Nie byłoby go teraz stać na studia! – odparła z obu-rzeniem.
– Daj już spokój. Ostatnio nawet dzwoni coraz rzadziej. Telefon raz na trzy, może cztery dni, to nie jest dobry wynik, co?
– Jeżeli się dzisiaj nie odezwie, to sama zadzwonię – rzuciła, przeczesując włosy.
Cela 3
Jarał szlugi, a dziś spłaca długi za trawę… – pomyślał Jacek, uchylając drzwi swojego mieszkania.

Jarał szlugi, a dziś spłaca długi za trawę. Dopiero jak go zastraszyli ruszył dupsko… – przypomniał sobie jedną z ostatnich rozmów z Zuzą, jego byłą dziewczyną. Zostawiła go, kiedy dowiedziała się, że nosił białe nike do spodni khaki, bo rozprowadzał towar po impre-zach.

Świr, mówiła, kiedy powiedział jej, że to tylko biznes.
Świr, powtarzała za każdym razem, kiedy prosił ją o wybaczenie, a w ręku ściskał kwiaty kupione za „brudną forsę”.

Tamtego dnia, kiedy Zuza trzasnęła drzwiami i już nigdy nie wróciła, był pewien, że pora zakończyć interesy z szefostwem. Odpuścił trzy wielkie imprezy i wiedział, że niedługo wyślą za nim „list gończy” i byłoby dla niego lepiej, gdyby wcześniej zastrzeliły go gliny.

Kiedy przekroczył drzwi domu, opuściły go myśli o byłej dziewczynie.
Zdjął plecak i zostawił go w korytarzu. Wpadł do salonu i położył się na sofie, z na-dzieją, że uda mu się zasnąć i nie obudzić się następnego dnia.
Przez dłuższy czas walczył ze sobą, a kiedy był pewien, że bez alkoholu nie zmruży oka, wstał i zrobił sobie drinka. Nagle przez ciemny salon przepłynęła z wolna fala oślepiają-cego światła.
– Co jest? – Ktoś zajechał na tył jego domu. Nie miał ogrodzenia, brakowało mu do tego kilku imprez. Zbliżył się z wolna do okna, mrużył oczy, ale widział jedynie dwa wściekłe reflektory. Kiedy otworzył drzwi balkonowe, światła zgasły. Przed oczami wciąż miał błyszczące okręgi, które ginęły w miarę jak przyzwyczajał wzrok do ciemności.
– Kto tam jest?! – zawołał, przecierając wierzchem dłoni wilgotne czoło. Nie usłyszał odpowiedzi. Ktoś wysiadł z auta, które w blasku księżyca wyglądało na granatowe audi. – Hej! – zawołał jeszcze raz i wyszedł na zewnątrz. Włożył rękę za pazuchę, ale uświadomił sobie, że zapomniał wziąć ze sobą broni.

Niech to szlag! – pomyślał i zatrzymał się w miejscu. Kiedy z auta wyszedł drugi gość, Jacek zdał sobie sprawę, że samochód wcale nie był granatowy. Auto opuściło niemal jednocześnie dwóch łysoli. Ruszyli biegiem w kierunku Jacka, który nie zdążył nawet odwró-cić się za siebie. Złapali go za ramiona i rzucili na ziemię. Dostał raz czy dwa razy w twarz, aż poczuł jak świat rozmywa się w ciemnych kolorach, a odgłosy szarpaniny powoli milkną.

Kiedy się ocknął, leżał w samochodzie, między przednimi a tylnymi fotelami. Czuł ziarenka piasku na twarzy i okrutny smród zionący spod siedzenia. Nie wiedział co to był, ale podejrzewał, że zadziałało jak sole trzeźwiące. Leżał w niewygodnej pozycji, ręce miał ciasno związane za plecami. Głowa bolała go tak jak nigdy wcześniej, a po policzku płynęła mu strużka krwi. Wydawało mu się, że w samochodzie nie było nikogo, ale nie mógł nawet krzyknąć, w nadziei, że ktoś na przednim siedzeniu drgnie z zaskoczenia. W ustach miał szorstką szmatę śmierdzącą naftaliną.

Szamotał się w czarnej furgonetce, która jeździła za nim od kilku dni. Wreszcie miał pewność, że to nie policja.

Już wiedzą o odpuszczonych imprezach i mnie zabiją… – pomyślał. Miał nadzieję na zerwanie kontaktów z szefostwem, ale leżąc w aucie nie miał żadnego planu.
Spróbował się podnieść, ale poddał się po kilku próbach. Przez chwilę czuł się jak ryba w sieci i rzeczywiście znajdował się w równie parszywym położeniu.

Z oddali usłyszał szczekanie psa. Zaczął modlić się, żeby żaden z sąsiadów nie poczuł w sobie przypływu odwagi i nie wyszedł na zewnątrz z dubeltówką albo, co gorsza, nieuzbro-jony lub z żałosnym tłuczkiem w ręku.

Jacek spróbował jeszcze raz, ale zmienił taktykę – po kilku minutach męczarni udało mu się obrócić na plecy. Więzy zacisnęły się mocniej na nadgarstkach, a żyłka wpiła się w skórę. Gdyby mógł to z pewnością dostrzegłby kropelki krwi spływające ku dłoniom.

Teraz albo nigdy – pomyślał i poderwał się do pozycji siedzącej. Na moment stracił czucie w obu dłoniach, ale nie zwracał na to większej uwagi. Siedział i to było najważniejsze.

Spojrzał w lewo, ale przednia szyba była nieco powyżej poziomu jego wzroku. Do-strzegł tylko prostokąt rozgwieżdżonego nieba. Rzucił okiem na tylne drzwi i odetchnął głę-boko. Zgiął nogi w kolanach – na szczęście nie były związane – i z impetem uderzył w drzwi. Zamek nie wytrzymał, a skrzydło odskoczyło w bok z głośnym chrzęstem.
Nie był na to przygotowany. Przerażony hałasem jaki narobił, zaczął nerwowo prze-suwać się w stronę wyjścia. Każdy centymetr ku wolności kosztował go wiele wysiłku i bólu.
– Kurwa mać! – warknął, zaciskając zęby i przesunął się o kilka kolejnych centyme-trów. W końcu postawił stopy na trawie. Uderzył go zapach nocy i przyjemny podmuch wia-tru. Mógłby tam siedzieć do rana, gdyby nie położenie w jakim się znajdował. Dwaj łysole mogli go zastrzelić na miejscu, a on był zwykłym pionkiem, który po raz pierwszy próbował się postawić.

Kolejny wysiłek. Poderwał się do góry i wypadł z samochodu, lądując na kolanach. Przez chwilę był przekonany, że już nie wstanie, ale adrenalina zrobiła swoje. Spojrzał w lewo i dostrzegł, że zanim światło w salonie zgasło, obaj faceci ruszyli w kierunku frontowych drzwi. Mieli w rękach kilka toreb.

Podniósł się i co sił w nogach ruszył w kierunku lasu rosnącego jakieś czterysta metrów dalej. Cały czas się zataczał i kilka razy prawie padł na ziemię jak długi. Trzy razy mu się poszczęściło, ale niedługo później – kiedy łysole dobiegli do samochodu, widząc, że tylne drzwi były uchylone – Jacek stracił grunt pod nogami i padł na piaszczystą drogę. Toczył się tak długo, aż wpadł w rów po drugiej stronie ścieżki. W jednej chwili zapomniał, że jego działka znajdowała się na wzniesieniu, zaledwie metr ponad powierzchnią osiedlowej drogi.
Metr, który skazał go na porażkę.

Łysole spojrzeli po sobie i w ułamku sekundy zwrócili głowy w prawidłowym kierun-ku. Ruszyli sprintem do Jacka, który leżał w rowie nieruchomo i z daleka przypominał czarny worek – taki, w którym z pewnością miał się znaleźć.
– Ty kurwo! – warknął jeden z nich i wymierzył Jackowi kopniaka prosto w nerki. Rozległo się przeciągłe jęczenie. Chłopak zrobił się czerwony z bólu, a po kolejnym kopniaku popłynęły mu łzy. Zdawał sobie sprawę z tego, że żaden z sąsiadów nie mógł go tam zoba-czyć.

Łysole też to wiedzieli, ale woleli zachować ostrożność i jak najszybciej zaciągnęli bezwładne ciało do samochodu. Wrzucili Jacka z powrotem między siedzenia. Tym razem poczuł, jak na jego nogach zaciskają się ciasne więzy. Jeden z napastników związał mu nogi tak mocno, że tylko jeansy uratowały go przed ranami i wykrwawieniem się w aucie.
– Może teraz spróbujesz wyjść? – zapytał drugi, wsiadając za kierownicę toyoty.
– Jak tylko się ruszysz, to cię zabiję! – warknął jego kumpel, po czym zatrzasnął drzwi i usiadł na siedzeniu pasażera. Jednak Jacek już tego nie słyszał, bo znowu stracił przytomność. Krew na nadgarstkach i łuku brwiowym już zaschła, ale nerki dopiero miały dać o sobie znać.
Cela 4
Podest na skraju lasu, ukryty między drzewami, był popularnym miejscem spotkań młodzików. Alkohol przelewał się tam litrami i nikogo to już nie dziwiło.

Prowadziło tam kilka ścieżek, każda z nich była na tyle wąska, że ledwie mieścił się na nich skuter. Tego dnia, kiedy po raz pierwszy widział czarną toyotę, postanowił wybrać się do lasu. Wiedział, że to było idealne miejsce, żeby zgubić ogon. Był przekonany, że spotkania z toyotą nie były przypadkowe. Zastanawiał się tylko jak długo mieli zamiar bawić się z nim w kotka i myszkę.

Może to im się podobało? Gliny lubiły psychologiczne zagrywki, wiedział o tym bar-dzo dobrze. Zdarzyło mu się już być przesłuchiwanym. Ostatni raz po tej felernej imprezie, gdzie młody mało nie wyzionął ducha. Gdyby rzeczywiście zmarł, Jacek siedziałby w domu i popijał whisky, a pół miasta maszerowałaby na pogrzeb.

Może powinienem był pozwolić mu umrzeć? – zastanawiał się, kiedy przesłuchiwano go w tej sprawie któryś raz z kolei.

Toyota za każdym razem parkowała jakieś trzysta, czterysta metrów dalej.
To oczywiste, że nie chcieli zwracać na siebie uwagi, ale…
… komendant miał pod sobą wyjątkowych palantów – myślał. Wydawało mu się, że zdemaskował ich już pierwszego dnia, ale nie był pewien czy nie obserwował go pieszy patrol.

Rozmyślał tak, idąc piaszczystą ścieżką, poprzecinaną korzeniami drzew. Kilka razy niemal wyciągnął się jak długi, na twardej glebie, ale w ostatniej chwili udawało mu się złapać balans. Przez moment czuł się jak pijak.

A u ciebie dziesięć w skali Beauforta, Jacek! – usłyszał wewnętrzny głos. Znał go bar-dzo dobrze. Coraz częściej ten przechera w jego głowie namawiał go do odejścia z branży.

Zupełnie jakby zwracała się do niego własna matka, ale przechera znał prawdę. Zaś Basia wiedziała jedynie, że Jacek próbował stanąć na nogi po przeprowadzce.

Gdyby chociaż ta biedna kobieta wiedziała, ile pieniędzy przepuszczasz lekką ręką… A co ona ma? Oczywiście, że nic, ale ciebie to nie obchodzi, zadufany w sobie sukinsynu! – By-wały momenty, że nie mógł znieść tego, co mówiło mu alter ego. Jednak przez dłuższy czas zaciskał zęby i wyłączał sumienie.

Nie mogę teraz odejść , myślał za każdym razem, kiedy przechera dochodził do głosu. Wciąż powtarzał sobie o studiach i o tym ile będą go kosztowały. Pieniądze potrafią zagłuszyć nawet najgłośniejsze wołanie.

Kilka minut po wejściu do lasu, dotarł do największego, darmowego klubu w mieście. O dziwo, było zupełnie pusto. Nie znalazł nawet żula, dogorywającego pod ławką skleconą z dwóch kołków i deski, stojącą pod rozłożystym dębem.

Mimo to, wciąż obawiał się o swoje bezpieczeństwo. Rozglądał się nerwowo w po-szukiwaniu podejrzanych typków. Trudno mu było zaakceptować fakt, że był w lesie zupełnie sam, a czarna toyota przepadła bez śladu.

Usiadł na podeście, opierając się o drewnianą barierkę. Na plecach czuł ciepło zacho-dzącego słońca. Jacek liczył na spotkanie z Kamilem – jego najlepszym kumplem. Nie uma-wiali się, ale gość zawsze palił trawę w tym samym miejscu. Jacek kiedyś zapytał go, dlaczego nawet z drugiego końca miasta musieli maszerować na podest, żeby zapalić skręta, ale usłyszał jedynie:
… a zachód słońca jest tu zajebisty!
Uśmiechnął się do siebie i wyjął z kieszeni telefon. Nie spotkali się, ale był przekonany, że Kamil podniesie słuchawkę.
– Siema, stary. Co robisz? – zapytał. Odpowiedziało mu jedynie przeciągłe westchnie-nie. – Bo wiesz, ja…
– No siema… – wycharczał z trudem. – Siedzę.
– Gdzie? – zapytał Jacek, pełen nadziei na spotkanie. Kolejne westchnienie i dłuższa chwila ciszy, jakby Kamil próbował składać zdania z rozsypanki wyrazowej i zastanawiał się, gdzie pogubił kartoniki ze słowami.
– Jestem tak skurwiony, że zaraz się chyba poryczę… Nie paliłbym, ale… – wydusił z trudem – ale… to jest genialne, kurwa! – Jacek ściągnął brwi.
– Co jest? Trzymasz się?
– Taaa, trzymaj się! – usłyszał w odpowiedzi, a potem rozległo się kliknięcie i kilka krótkich piknięć.
– Jasna cholera! – warknął, uderzając pięścią w podest. – Akurat dzisiaj, kiedy jest potrzebny. Sukinsyn…

Siedział tak przez dłuższą chwilę, a kiedy poczuł, że po jego nogach maszerują mrów-ki, podniósł się szybko i strząsnął insekty.
Ruszył w kierunku domu, ale wracał inną drogą. Tamtego wieczoru zaczynała się dru-ga z imprez, które odpuścił.

Cela 5
Kiedy następnego dnia zorientował się, że znowu go śledzono, wrócił do domu. Nagle dopadło go uczucie, że wszedł do celi.

Stanął w przedpokoju i spojrzał w wielkie lustro wiszące naprzeciwko drzwi wyjścio-wych. W tafli odbijał się zmęczony życiem dwudziestolatek, który z dnia na dzień coraz bar-dziej przypominał schizofrenika obawiającego się własnego cienia. Zauważył, że trzęsła mu się prawa dłoń.

Cela? Coś w tym jest – pomyślał, wpatrując się w drżące palce.
Spuścił wzrok i uświadomił sobie, że plecak pełen prochów wciąż leżał w kącie przedpokoju.
Oprócz tego miał jeszcze jedną dostawę, zakamuflowaną gdzieś w domu, jednak traw-ka to był zaledwie drobiazg. Powoli uświadamiał sobie, że policja wcześniej czy później zrobi mu kipisz w mieszkaniu. Oczyma wyobraźni zobaczył watahę szczekających owczarków prowadzonych przez facetów z wydziału narkotykowego.

Zapewne kilka psów dopadłoby do Jacka, kłapiąc pyskami na jego spodnie. W portfelu znaleźliby trochę heroiny.

To na własny użytek! – pomyślał i zobaczył siebie, przygniecionego do podłogi przez zwalistych antyterrorystów. A oprócz tego krzyk, ból i piętnaście lat więzienia.
– W co ja się wpakowałem… – Miał przekrwione oczy. Nie spał ostatniej nocy i po-dejrzewał, że znowu nie będzie mógł zmrużyć oka. – Piwnica. – Słowo, które dla Jacka zna-czyło tyle samo, co „więzienie”.
Wiedział, że pozbycie się wszystkich zapasów jakimi dysponował, oznaczało dla niego kulkę w łeb od goryli szefa. Mimo to, musiał czym prędzej zniszczyć to, co tam leżało.

Od dłuższego czasu rodziła mu się w głowie myśl o ucieczce, brakowało mu jednak bodźca, który przeważyłby szalkę na jedną ze stron. Mimo, że chodził swobodnie po świecie, od dawna czuł się jak więzień – ciągle na celowniku kogoś, kogo nigdy nie widział, ale czuł jego obecność.

Nie miał złudzeń, że to mógłby być ktoś inny niż policja. Od kilku dni jeździli za nim dwaj faceci w czarnej toyocie.

Oczami wyobraźni widział, jak hieny z wydziału narkotykowego wyważają frontowe drzwi jego mieszkania, a potem wpadają prosto do piwnicy, do ich pieprzonego El Dorado.

Nie mógł do tego dopuścić. Podszedł do drzwi frontowych i przekręcił klucz w zam-ku. Chwilę później zszedł do piwnicy.


Uderzył go smród stęchłego powietrza, od którego zaczęło mu się zbierać na wymioty. Kiedy się trochę otrząsnął, zaczął rozglądać się po piwnicy w poszukiwaniu światła.
Przesuwał ręką po omacku po wilgotnej ścianie. Nagle poczuł oślizłą mackę pełznącą mu po karku. Wrzasnął i uskoczył na bok trzepiąc rękoma na oślep, aż strząsnął na podłogę wilgotnego karalucha. Było mu tak niedobrze, że zwymiotował. Na samą myśl o tym, że w piwnicy mogło być ich więcej, miał dreszcze.

Kiedy doszedł do siebie, wrócił do poszukiwania włącznika. Bywał w piwnicy stosun-kowo często, ale nigdy nie udało mu się trafić na pstryczek za pierwszym razem. Zmrużył oczy i szukał dalej. Udało mu się na moment odwieźć myśli od mrocznej piwnicy, pełnej ka-raluchów i narkotyków poupychanych po kątach. Kto wie, może robactwo już zagnieździło się w workach i wyskoczą z nich chmarami, jak tylko spróbuje je podnieść?

Jego umysł wariował, a Jacek nie potrafił temu przeciwdziałać. Za każdym razem, gdy zdarzało się coś, z czym sobie nie radził, jego mózg koloryzował sytuację.

Tym razem wszystkiemu zawinił młodzik z klubu. Jacek był przekonany, że nabawił się przez niego kłopotów. Ratując narkomana przed przedawkowaniem, podpisał na siebie wyrok śmierci.

To śmieszne! – pomyślał. Na samą myśl o bezwzględnych łysolach czuł się nieswojo, a z biegiem czasu widział ich niemal wszędzie. Mimo, że czasem wcale nie znajdowali się w pobliżu. Jacek widywał ich tylko tam, gdzie można było podjechać samochodem.
Dlatego mógł w spokoju posiedzieć na platformie. Chciał tam wrócić, jak tylko uprzątnie bajzel w piwnicy.

W pewnym momencie rozległo się głuche pstryknięcie i w piwnicy rozbłysła słaba ża-rówka zawieszona na cienkim drucie, gdzieś w kącie obszernego pomieszczenia.
Białe światło docierało tylko do najbliższych półek. Jacek wiedział, że nic z tego nie będzie, dlatego rozejrzał się po regałach w poszukiwaniu latarki. Pamiętał, że zostawił ją w piwnicy ostatnim razem.

Nie musiał szukać długo. Wisiała na sznurku, na zardzewiałym gwoździku przybitym wewnątrz jednego z regałów.
Nacisnął czerwony przycisk i skierował słup ostrego światła na zaciemnione szafki i kartony w głębi pomieszczenia.
Wydawało mu się, że piwnica zajmowała jedną trzecią powierzchni parteru. Jacek za-pełniał ją przez rok narkotykowej działalności. Skrytki mogły być wszędzie, ale owczarki znalazłyby je od razu.

Po kilkudziesięciu minutach odszukał wszystko. Nie było tego tak wiele, jak przy-puszczał, ale wystarczyło na piętnaście lat odsiadki.
Gdybym z tym wpadł… – przemknęło mu przez myśl, ale wolał nie zastanawiać się dłużej, co mogłoby się wtedy dziać. Kilkanaście lat odsiadki, a zaraz po wyjściu na wolność dorwaliby go ludzie, których do tej pory mógł nazywać kolegami po fachu.
– Odebraliby mnie spod samej bramy! – rzucił, pakując torebki do plastikowego wor-ka.
Pomyślał, że mógłby to zakopać gdzieś w lesie. Tam, niedaleko platformy i tak nikt by tego nie szukał. Musiał zaryzykować, ale wciąż obawiał się, że za drzwiami stali łysole i ślinili się na samą myśl o kilkukilogramowym worku.
Na miłość boską…
Był niemal pewien, że czekali pod samymi drzwiami. Może nawet zastanawiali się czy zadzwonić, zapukać albo wyłamać drzwi bez ostrzeżenia?
Oczami wyobraźni widział, jak obaj zaglądają na przemian przez wizjer w nadziei, że dostrzegą jakiś subtelny ruch po drugiej stronie, który zdemaskowałby obecność Jacka.

Odpędził czarne myśli i zgasił latarkę, po czym wetknął ją do kieszeni. Zanim wyszedł z piwnicy odszukał jeszcze małą, ogrodową łopatkę i wrzucił ją do worka. Zostawił go w przedpokoju z myślą, że wieczorem będzie musiał udać się znowu na platformę.
Był czwartek – w takie dni zazwyczaj nikt tam nie imprezował. Jeśli jednak kogoś by tam spotkał, chyba musiałby go zabić i zakopać razem z narkotykami.

Każdy mógł być kapusiem. Odkąd jeździła za nim toyota, nie ufał już nikomu. Potrafił rozmawiać jedynie z Kamilem.

Ale ten skurwiony beksa nie chciał rozmawiać…
Jacek nie miał mu za złe ostatniej rozmowy, ale wciąż liczył na słowa wyjaśnienia. Nie lubił, kiedy ktoś robił go w chuja, a Kamil z pewnością próbował pogrywać.
Jarał jak smok… Gdyby tak sprzedać mu… – pomyślał, ale przerwał, jak tylko uprzy-tomnił sobie, w jakim kierunku zmierzały jego myśli.
Zrywam z tym.
Ostatnio zmieniony wt 12 sie 2014, 16:14 przez Don Self, łącznie zmieniany 1 raz.
"Ninety-five percent of people who walk the earth are simply inert. One percent are saints, and one percent are assholes. The other three percent are people who do what they say they can do." - Stephen King

www.tacymyabsurdalni.blogspot.com

2
Hej,
Zamroczyło go do tego stopnia, że przez chwilę myślał, że wciąż jest nieprzytomny.
Na dzień dobry przywaliłeś mi młotem...

(za medonet.pl)
"Utratą przytomności nazywamy stan zupełnego braku świadomości i zdolności reagowania na wszelkie bodźce otoczenia (np. gorąco, zimno, kłucie, hałas, itd.); jest ona zewnętrznym wyrazem zaburzenia czynności ośrodkowego układu nerwowego."


Zwróć uwagę na "stan zupełnego braku świadomości" , w takim stanie chyba ciężko jest pomyśleć.
Ledwo uniósł rękę nad ziemię, usłyszał świst powietrza, po którym przeszył go piekący impuls w przedramieniu.
Piekący impuls? Nie bardzo.

(za SJP)
impuls
1. coś, co pobudza, zachęca do działania; bodziec;
2. krótkotrwały stan czynny przewodzony wzdłuż włókna mięśniowego lub nerwowego;
3. przebieg zmian wielkości fizycznej (np. napięcia elektrycznego) różniącej się od zera (lub wartości stałej) w ciągu bardzo krótkiego czasu

Ktoś wymierzył mu solidnego kopniaka w obolałą rękę. Rozległ się głuchy trzask pękającej kości.
Po pierwsze, skąd wie, że to kopniak? Po drugie, impuls odczuł zdanie temu, zdążył pomyśleć, że ktoś go kopnął i dopiero teraz pękła kość? Kopnięcie Wibrującej Stopy z opóźnionym zapłonem?
Sączył ustami powietrze o wstrętnym, metalicznym posmaku.
Jestem ortodoksyjnego zdania, że sączy się płyny.
– Sukinsyn! – Potem kolejny, znacznie mocniejszy, kopniak. Jacek niemal spadł z drewnianej platformy.
Kto to powiedział? Skoro poprzednie kopnięcie złamało mu rękę, to mocniejsze powinno nim już całkiem zamieść :)
I jaka platforma?
Przez dłuższy czas nie wiedział, gdzie się znajdował.
Gdzie się znajduje.
– Nie oddycha, ale sukinsyn może się jeszcze podnieść – odparł.
Nie oddycha, czyli jeśli ten stan się utrzyma, a oni nie zrobią nic żeby go reanimować - umrze. Do podniesienia się raczej brakuje wiele.
Jeden z oprawców rozejrzał się, po czym wyciągnął z zarośli wilgotny kawał drewna przypominający kij do baseballu. Wrócił na podest i wymierzył trzy zdecydowane ciosy w czaszkę, najwyżej dwudziestoletniego, chłopaka. Uderzeniom towarzyszył deszcz krwi, której nadmiar odpływał szczelinami między deskami, niczym do rynsztoka.
Drugi wdepnął w kałużę wściekle czerwonej, gęstniejącej cieczy i zostawił kilka przy-padkowych stempli na podeście, tupiąc w poszukiwaniu miejsca pochówku.
Po co go leją tym bejsbolowym konarem? Nie prościej go zrzucić ze skarpy? Śladów mniej i wyglądałoby na wypadek.
Tupanie w poszukiwaniu miejsca pochówku mnie zniszczyło ;)
Był spocony jak szczur, nie tylko dlatego, że kończył się lipiec.
Szczury nie mają gruczołów potowych.
Jego ciało wciąż smagały delikatne podmuchy wiatru osuszające galaretowatą, zmie-szaną z piaskiem, krew.
Krew rozlana na piasku nie jest galaretowata.
Późną nocą na jego twarzy wylądowały pierwsze muchy(...)
Późną nocą to raczej komary lub ćmy. Muchy odpoczywają.
Oczyma wyobraźni zobaczył salwę krwi dławiącą się pod białym T-shirtem(...)
Jak nie deszcz krwi to salwa dławiącej się krwi. Koniecznie do zmiany.
Z czasem zaczął przyzwyczajać się do ogona, ale w głowie kłę-biły mu się myśli o pieszym patrolu.
Kompletnie nie zrozumiałem co Jacek (i Autor) miał na myśli.
Palnik syczał przez kilka minut, aż wreszcie rozległ się gwizd.
Mam wrażenie, że chodzi o czajnik...
Zostawiła go, kiedy dowiedziała się, że nosił białe nike do spodni khaki, bo rozprowadzał towar po imprezach.
Absolutny czad :)
(...)ale widział jedynie dwa wściekłe reflektory(...)
Wściekłe reflektory?
Głowa bolała go tak jak nigdy wcześniej, a po policzku płynęła mu strużka krwi.
Może wiedzieć, że coś płynie mu po policzku, może przypuszczać, że to krew. Ale nie stwierdzić.
Szamotał się w czarnej furgonetce, która jeździła za nim od kilku dni.
Nie znam się ale na polskim rynku zupełnie nie kojarzę furgonetek Toyoty. No może Toyota Hiace Van, a to bardzo rzadki samochód.
Zamek nie wytrzymał, a skrzydło odskoczyło w bok z głośnym chrzęstem.
Chrzęści na przykład żwir, jednak na pewno nie wyłamywane samochodowe drzwi.
Przerażony hałasem jaki narobił(...)
Jakiego.
Trzy razy mu się poszczęściło, ale niedługo później – kiedy łysole dobiegli do samochodu, widząc, że tylne drzwi były uchylone(...)
Jak uchylone skoro je wykopał? Powinny być otwarte na pełną szerokość.
Jeden z napastników związał mu nogi tak mocno, że tylko jeansy uratowały go przed ranami i wykrwawieniem się w aucie.
Chyba lekko przesadnie podeszłeś do tematu silnego wiązania. Nie sądzę aby od tego dało się wykrwawić.
Rozmyślał tak, idąc piaszczystą ścieżką, poprzecinaną korzeniami drzew. Kilka razy niemal wyciągnął się jak długi, na twardej glebie, ale w ostatniej chwili udawało mu się złapać balans.
Szedł piaszczystą ścieżką ale prawie upadł na twardą glebę.
Zauważył, że trzęsła mu się prawa dłoń.
Trzęsie.
(...)kłapiąc pyskami na jego spodnie(...)
Nie wiem co miałeś na myśli ale wiem, że to jest źle. Do zmiany.
(...)który przeważyłby szalkę na jedną ze stron(...)
Taką małą szalę?
(...)trzepiąc rękoma na oślep(...)
Do zmiany.
Ale ten skurwiony beksa nie chciał rozmawiać…
Nie znam się ale chyba beksa jest rodzaju żeńskiego więc "skurwiona". Na pełnych głębi filmach czarni bracia mówią do siebie "Ty mała dziwko" a nie "Ty mały dziwko".

Cóż.
Tekst jest bardzo, bardzo kiepski.
Leży gramatyka, stylistyka, związki frazeologiczne. Nieumiejętnie używasz wielu słów.
Mieszają się czasy, fabuła kwiczy, logika też. Konstrukcja postaci także.
Co chciałeś wywołać tym tekstem? Co przekazać?

Tak czy inaczej masz jeszcze sporo czasu na czytanie i trening pisania.
Powodzenia,

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron