Ciotka Maryla należała do tego rodzaju osób, które zawsze zapadają w pamięć bez względu na to, czy się chce, czy nie.
Myli się jednak ten, kto sądzi, że była miłą kobietą z łagodnym uśmiechem na twarzy i wyrozumiałymi oczami, rozsiewającą wokół zapach szarlotki. Wręcz przeciwnie – włosy farbowane na głęboką czerń zawsze spinała w ponury kok i w życiu nie upiekła ciasta, za to język miała jadowity jak żądło skorpiona.
Wszyscy w rodzinie mówili o niej „ciotka”, choć nikt nigdy nie ustalił z kim naprawdę łączy ją to pokrewieństwo. Była po prostu ciotką, od zawsze. To znaczy, odkąd pamiętam.
Nigdy nie utrzymywała zażyłych kontaktów z rodziną.
Prawdę mówiąc, członkowie familii omijali Marylę szerokim łukiem i świadomie „zapominali” zapraszać ją na rodzinne obiady, urodziny czy imieniny, gdyż obecność ciotki oznaczała, że będzie świdrować zebranych bladoniebieskimi oczami, wykrzywiając lekceważąco skłonne do krytyki ust, i rzucać zjadliwe uwag na każdy temat: począwszy od od wystroju mieszkania kuzynki Heleny, przez fryzurę jej szesnastoletniej córki, na samochodzie wujka Staszka skończywszy.
Jeżeli były uroczystości, przy których nie dało się ciotki pominąć – chrzciny, wesela czy pogrzeby – każdy starał się zająć możliwie najbardziej odległe od niej miejsce. Ciotka zawsze stała samotnie w nawach kościelnych lub siedziała na krańcowych krzesłach przy stole, a zebrani starali się omijać Marylę wzrokiem w obawie, by nie ściągnąć na siebie jej kłopotliwego zainteresowania.
Ciotka nic sobie z tych afrontów nie robiła, a na tych nielicznych, wymuszonych koniecznością spotkaniach, zachowywała się tak, jakby obdarowywała zebranych milczącą łaską swojej obecności. W najlepszym przypadku.
W gorszym, niezależnie od rodzaju uroczystości, czy to ślub, czy pogrzeb, i bez względu na to, czy ktoś siadał blisko niej, czy zmykał w przeciwny koniec stołu, lub odległe miejsce kościelnej ławy, jeśli miał paść ofiarą ciotczynych złośliwości, to wcześniej lub później padał.
Jedyną osobą, której nigdy nie dosięgła żadna jej zgryźliwość była moja matka, zupełne przeciwieństwo ciotki – kobieta o gołębim sercu, pełna życzliwości i tolerancji dla wszystkich wokół.
Jej życzliwość obejmowała nawet pijaków spod bloku, którzy potrafili nasikać na wycieraczkę każdemu, kto na nich krzywo spojrzał, ale drzwi do mieszkania matki traktowali niemal jak przedsionek kościoła, mimo że – co prawda łagodnie, ale nieustannie – ich napominała.
W mojej matce było coś szczególnego, jakiś specjalny rodzaj fluidów, czy też może wewnętrznej siły, która trzymała od niej z daleka złośliwy język Maryli.
Ta, w jej obecności jakby łagodniała i stawała się bardziej ludzka, a kiedyś nawet wykrzywiła usta, w czymś w rodzaju uśmiechu, w co nie uwierzyłbym nigdy, gdybym tego nie widział na własne oczy.
Ale tak naprawdę, jedyną istotą która cieszyła się szacunkiem ciotki, był jej kot – czarna jak smoła bestia, z wiecznie nadąsaną miną i diabelskimi ognikami w bursztynowych oczach. Stworzenie, które starałem się omijać z daleka, bo syczało przeraźliwie, ilekroć na nie spojrzałem. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego.
Ciotka mieszkała samotnie, w drewnianym domu z zielonymi okiennicami, pokrytym cementową dachówką, porośniętą gdzieniegdzie mchem.
Otaczały go cztery przeszklone werandy, kuszące w upalne dni przyjemnym chłodem, a sam budynek, postawiony ze sto lat temu, w otoczeniu rozłożystych lip i potężnych dębów, wyróżniał się staromodnym urokiem wśród sąsiednich, nowobogackich willi. Dom z zewnątrz wyglądał na zadbany, choć w jego wnętrzach – jak mogłem jedynie przypuszczać, bo przecież nigdy nie byłem w środku – zapewne unosił się specyficzny zapach wilgoci, drewna i dymu kominkowego.
Ciotka Maryla, ze swoim staromodnym domem, wściekłym kotem i jadowitym językiem, dla mnie, trzydziestoletniego faceta, mogłaby na zawsze pozostać rodzinnym kuriozum, któremu nie warto poświęcać większej uwagi, gdyby nie wydarzenia, które za jej sprawą na zawsze odmieniły moje życie, i uczyniły je piekłem.
***
Wszystko zaczęło się pewnego zwykłego, lipcowego popołudnia, gdy wróciłem z pracy.
Mieszkałem wtedy z matką, w niewielkim, trzypokojowym mieszkaniu w bloku, na jednym z tych betonowych osiedli, które wszyscy uważają za paskudne, a ja za całkiem przyjemne, bo przynajmniej zapewniające anonimowość – żadnych sąsiadów zerkających zza płotu, ani kumoszek wysiadujących przed domami, taksujących uważnym wzrokiem wszystko, co rusza się wokół.
Tego dnia szczególnie pragnąłem odpocząć w domowym zaciszu, po tym, jak szef na dziesięć minut przed końcem pracy wtargnął do mojego pokoju ze stertą dokumentacji kosztorysowej, którą położył na biurku, domagając się pilnego jej przejrzenia.
Gdy nieśmiało próbowałem tłumaczyć, że ledwo wyrabiam się z bieżącą pracą i doprawdy nie wiem, w jaki sposób miałbym znaleźć czas na nowy kosztorys, skrzywił się, jakbym wcisnął mu do ust kawał kwaśnej cytryny, więc tylko potulnie wymamrotałem, że zrobię to jutro. Oznaczało to, że następnego dnia będę musiał pojawić się w biurze o świcie, by Pan Kwaśny dostał swoją dokumentację przejrzaną i poprawioną w przyzwoitym czasie, czyli do południa.
Po jego wyjściu, pod współczującym spojrzeniem Roberta, mojego przyjaciela i kumpla zza biurka, z westchnieniem żalu, z powodu konieczności zmiany wieczornych planów, sięgnąłem po słuchawkę i odwołałem spotkanie z Lisą, moją dziewczyną. Najzwyczajniej w świecie chciałem się wyspać.
Z zamiarem zjedzenia szybkiej obiadokolacji i zapakowania się do łóżka, gdzieś w okolicach dobranocki dla dzieci, otworzyłem drzwi mieszkania.
Z malutkiej kuchenki, królestwa mojej matki, dobiegał trzask przestawianych garnków i jakiś smakowity zapach, więc zrozumiałe, że natychmiast wsadziłem tam głowę.
– Cześć mamo!
– O, jesteś, Krzysiu… – mruknęła, odwracając się przez ramię. – Umyj ręce i siadaj do stołu – zadysponowała, jakbym miał piętnaście lat, a nie trzydzieści i wrócił ze szkoły, a nie z biura potężnej firmy budowlanej, gdzie byłem kierownikiem działu kosztorysowania.
Tylko… było w jej zachowaniu coś dziwnego – zawsze uśmiechnięta i pełna ciepła – dziś wyglądała na niespokojną i roztargnioną W milczeniu usiadłem przy wąskim stole kuchennym.
Ograniczone gabaryty kuchni zmuszały nas do zajmowania strategicznych pozycji, by nie zaklinować się we dwoje w wąskim gardle przejścia między kuchenką a stołem i były w zasadzie niedogodnością mieszkania, ale przez siedem lat przywykłem do codziennej porcji ekwilibrystyki, która nawet przestała wydawać się już uciążliwa.
Siedząc wciśnięty między kaloryfer i brzeg stołu, oparłem plecy o ścianę i przyjrzałem się matce. Miała pochmurną i zatroskaną twarz.
– Co się stało? – zapytałem pełen niepokoju, bo matka, zaraz po Lisie, była najważniejszą osobą w moim życiu. Za obie gotów byłem oddać życie. I jeszcze za Roberta, ale to zupełnie inna sprawa.
– Nie, nic… – odpowiedziała wymijająco.
– Przecież widzę!
– Eh, synku… – Machnęła ręką. – Bo ja sama nie wiem, czy coś się stało, czy nie. Dzwoniłam dziś do Maryli, wiesz, biedaczka siedzi sama w tym swoim domu, więc pomyślałam, że z nią chwilę porozmawiam…
– I co? Powiedziała ci coś nieprzyjemnego? Daj spokój, przecież wiesz, ze ona składa się z kolców. Nawet, gdy mówi, to słowa chrzęszczą, jakby miała w ustach szkło. Po prostu zapomnij!
– Nie, to nie to. – Pokręciła głową.
– A co?
– Widzisz, ona po prostu nie odebrała telefonu – powiedziała zmartwiona.
– I to jest powód do niepokoju? – zaśmiałem się. – Pewnie akurat miała taki kaprys. Ciotki nie znasz?
– Znam, ale się niepokoję.
– Zupełnie niepotrzebnie.
– No, wie wiem… – Potarła czoło z zastanowieniem. – A gdybyś tak w sobotę pojechał sprawdzić co u niej?
– Przykro mi mamo, ale nie. W sobotę spotykam się z Lisą. Dziś już musiałem odwołać nasze spotkanie i nie mogę tego zrobić po raz kolejny. Nawet nie chcę.
– Przecież możecie pojechać razem. – Spojrzała na mnie prosząco. – Na chwilę tylko, żeby sprawdzić czy u niej wszystko w porządku. Nie musicie przecież spędzać tam całego popołudnia. Wiesz, że sama nie mogę… – Sięgnęła po ostateczny argument.
To prawda. Nie mogła, bo od siedmiu lat, a konkretnie od pewnego wrześniowego poranka, gdy pijany kierowca beemki wjechał w przystanek autobusowy, zabijając dwie osoby, w tym mojego ojca, i robiąc z nóg matki krwawą miazgę, przestała poruszać się o własnych siłach i została na zawsze przykuta do wózka inwalidzkiego.
– Pomyślę nad tym – obiecałem.
Postawiła na stole obiad, a potem obdarzyła mnie promiennym uśmiechem. Doskonale wiedziała, że w sobotę będę u ciotki Maryli.
Oczywiście, zgodnie z jej sugestią, miałem zamiar poprosić Lisę, żeby mi towarzyszyła. Skoro dobrowolnie pchałem się w paszczę lwa, emocjonalne wsparcie było bardzo pożądane.
***
Lisa, to po prostu Elżbieta.
Tyle, że „Elżbieta” to strasznie wiktoriańskie imię, a do tego, z powodu twardego „ż” w środku, miałem wrażenie, że ilekroć je wypowiadam, słyszę ocierające się o siebie pancerze chrząszczy.
„Lisa” zaś brzmi jak senny szept, więc uznałem, że o wiele bardziej pasuje do mojej smukłej, eterycznej dziewczyny o włosach w kolorze słońca.
Ona chyba podzieliła to zdanie i od początku naszej znajomości Elżbieta poszła w odstawkę, ustępując miejsca Lisie.
Kocham moją dziewczynę do szaleństwa. Nie wyobrażam sobie życia bez jej uśmiechu, z zabawnymi dołkami na obu policzkach, a także zadziornego tonu w głosie, gdy przekonuje mnie do swoich racji. Nie wiem, jak mógłbym obejść się bez widoku łagodnego wgłębienia przy biodrze, gdy śpi na boku, albo zroszonych potem piersi, gdy się kochamy.
Uwielbiam jej delikatność i wrażliwość. Nawet już przestałem się uśmiechać z protekcjonalną pobłażliwością, co mi się kiedyś zdarzało, gdy stawała wpół kroku, by przenieść zbłąkaną dżdżownicę z piaszczystej drogi na wilgotną kępę trawy, albo z uporem przeganiała ropuchę z jezdni.
Nie, Lisa nie ma nic wspólnego z nawiedzonymi ruchami ekologicznymi czy buddyjskimi – po prostu – szanuje życie w każdej postaci.
– Dlaczego ja mam prawo cieszyć się życiem, a taka na przykład ropucha nie? – mówiła z powagą, gdy z obrzydzeniem pomagałem jej w tej samarytance. – Przecież ona nic nie wie o pędzących samochodach i na pewno zginie. Wiesz, że ropuchy osiągają dojrzałość płciową dopiero w wieku czterech lat, a żyją do dziewięćdziesięciu? I że przywiązują się do konkretnych miejsc, a rozmnażają od pokoleń w tym samym zbiorniku?
Nie wiedziałem. Nie wiedziałem nawet, że ropucha nie jest żabą, co moja dziewczyna, studentka weterynarii ze śmiechem wbijała mi do głowy, bo nieustannie myliłem oba gatunki.
W każdym razie, dla niej brałem te paskudy w złożone dłonie i jak drogocenny skarb przenosiłem w bezpieczne miejsca.
Jeśli Lisa powiedziałaby, że pan ropuch umarłby z żalu za panią ropuchową, gotów byłem w to uwierzyć, bo ja bez Lisy też bym umarł. Po prostu.
Nie było takiej siły, która odwiodła by mnie od jej poślubienia. Zamierzałem oświadczyć się w najbliższym czasie i miałem poważne podstawy, by przypuszczać, że powie „tak”. Kupiłem już nawet klasyczny pierścionek zaręczynowy z małym diamentem, tylko jeszcze nie wymyśliłem jak go wręczyć.
To nie mogło odbyć się tak normalnie, z bukietem kwiatów i na kolanach, niczym w starym romansie, tylko jakoś inaczej. Jak – jeszcze nie wiedziałem.
Tamtego sobotniego popołudnia, gdy wybieraliśmy się do ciotki Maryli, Lisa miała na sobie prostą sukienkę w drobne, kolorowe kwiatki. Przywodziła na myśl pachnącą macierzanką łąkę.
Wsiadła do samochodu i na powitanie cmoknęła mnie w policzek. Przyciągnąłem ją do siebie, a potem pocałowałem w usta.
Oddała pocałunek z miękką, wilgotną uległością i przysięgam, że musiałem mocno się trzymać, żeby nie wcisnąć gazu do dechy, i zamiast do ciotki, pojechać do mieszkania Lisy, gdzie mógłbym wplatać ręce w złote włosy, zlizując krople potu z jej ciała.
Przywołałem się do porządku, a potem z głośnym westchnieniem przekręciłem kluczyk w stacyjce i ruszyłem w kierunku przedmieścia.
Lisa była podekscytowana i radosna.
– Zatrzymaj się na chwilę przy tamtym sklepie – poprosiła, wskazując dłonią mały supermarket. – Powinnam chyba kupić twojej cioci jakieś czekoladki albo kwiaty.
– Yhy!. Pokrzywy. Albo lepiej osty.
– No, coś ty! – Trzepnęła mnie lekko w ramię. – Po pierwsze głupio tak przyjść na pierwszą wizytę z pustymi rękoma, a po drugie, na pewno przesadzasz z opowieściami o jej paskudnym charakterze. To po prostu samotna staruszka, nic dziwnego, że trochę zgorzkniała. Przecież mama ją lubi, prawda?
Kochałem też Lisę za to, że mówiła o mojej matce tak, jakby była już jej synową.
– Mama polubiłaby nawet złodzieja, który chciałby ją okraść – zauważyłem, zatrzymując auto. – Ona jest zupełnie niereformowalna.
Lisa uśmiechnęła się.
– Jestem pewna, że zrobiłaby z tym złodziejem coś takiego, że skruszony oddałby właścicielom wszystko, co ukradł przez ostatnie pięć lat. To niesamowita kobieta, a ty… masz cholerne szczęście!
– Wiem. – Uśmiechnąłem się. – A teraz zmykaj po te czekoladki. Po drodze jeszcze wstąpimy do apteki, żeby kupić strzykawkę. Potem staniemy na parkingu i naszpikujemy bombonierkę arszenikiem. Co ty na to?
Parsknęła wesoło.
Patrzyłem jak znika za szklanymi drzwiami sklepu i pomyślałem, że ma rację. Mam naprawdę cholerne szczęście, że obie damy mojego serca są takie, jakie są.
***
Zgodnie z moim przewidywaniem, ciotce nic nie dolegało.
Ubrana w luźną, kwiecistą podomkę, całkiem żwawo poruszała się po żwirowej alejce, gdy szła otworzyć nam furtkę. Na twarzy miała nieodgadniony wyraz – ni to zdziwienia, ni zadowolenia.
Zmierzyła Lisę szybkim spojrzeniem i bez specjalnego entuzjazmu przyjęła czekoladki, zaznaczając, że słodycze jej nie służą, bo miewa po nich wzdęcia.
Potem usadowiła nas w wiklinowych fotelach w cieniu dębu i poszła zrobić herbatę. Gdy wróciła, przewierciła mnie na wylot swoimi bladoniebieskimi oczami i wygłosiła kilka swoich zgryźliwych uwag, w tym dwie dotyczące mojego wyglądu. Reszta była wyrazem ogólnego niezadowolenia ze wszystkiego, a szczególnie uciążliwego upału.
Najchętniej zwiałbym tuż po przywitaniu, ale nie wypadało, wiec w milczeniu próbowałem pić herbatę z maciupeńkiej filiżanki uważając, aby jej nie połknąć i pozwalałem Lisie robić to, co należało – zachwycać się domem, przytakiwać starszej pani i chwalić urodę kota z piekła rodem.
Bestia siedziała pod fotelem ciotuni i śledziła mnie bursztynowym spojrzeniem. Słowo daję, że obnażała zęby. Gdy tylko wysunąłem nogę w jej kierunku syknęła ostrzegawczo, zamieniła się w jeżozwierza, po czym wskoczyła na kolana Lisy, by tam pomrukując przyjaźnie i mrużąc oczy, udawać zwykłego, domowego pieszczocha.
Ciotka spiorunowała mnie wzrokiem, chociaż wcale nie miałem ochoty kopnąć jej kota. No, prawie wcale.
W efekcie siedziałem jak kołek i czekałem, kiedy będziemy mogli sobie pójść. Lisa tymczasem gawędziła z ciotką niczym z dobrą sąsiadką, a co dziwniejsze, złośliwość ciotki zniknęła zupełnie, oczywiście, tylko w stosunku do mojej dziewczyny.
Starałem się nie okazywać znudzenia i lustrowałem wzrokiem zieloną przestrzeń rozległego terenu, rozpościerającego się za plecami siedzących przede mną pań.
Wydawał się nieźle utrzymany. Trawnik był świeżo przystrzyżony, tworząc miękki dywan, z którego wyrastały potężne, ponad stuletnie lipy. Stały w dwóch rzędach, tworząc coś w rodzaju alei, prowadzącej z ogrodu do tylnych drzwi domu. Zupełnie odwrotnie, niż zazwyczaj, gdy aleja drzew wiedzie do wejścia frontowego.
Pomiędzy drzewami zauważyłem jakiś ruch. Początkowo sądziłem, że biega tam jakieś zwierzę, bo przemykało chyłkiem miedzy drzewami, ale gdy przyjrzałem się uważniej, nabrałem pewności, że to żadne zwierzę, tylko człowiek.
Było jednak w jego ruchach coś niepokojącego i przez dłuższą chwilę nie mogłem pojąć co, ale gdy w końcu zrozumiałem, zacząłem wątpić we własne zmysły.
Postać nie przechodziła, ani nie przebiegała między drzewami, lecz znienacka materializowała się to przy jednym, to przy drugim pniu. Za każdym razem, gdy dopadała drzewa, na ułamek sekundy wysuwała ostrożnie zza osłony bladą twarz, i w jednej sekundzie już była przy następnym. Wszystko odbywało się tak szybko, że nie umiałem nawet określić, czy obserwuję kobietę, czy mężczyznę.
Pomyślałem, że uległem halucynacji pod wpływem żaru lejącego się z nieba, od którego aż drgało powietrze. Przetarłem palcami oczy, od ich kącików do nasady nosa i z powrotem. Spojrzałem ponownie rząd lip. Postać była już przy domu, ostrożnie wysunęła się zza jednego z drzew i… zniknęła. Ponownie przetarłem oczy.
Zerknąłem tam jeszcze raz, tuż nad głową Lisy, ale nikogo już nie było. Jedyny ruch, który spostrzegłem to ten, gdy moja dziewczyna pogrążona w rozmowie lekko skinęła głową, a po jej włosach prześlizgnęły się promienie słońca.
Już otwierałem usta, by zapytać ciotkę o tę dziwną postać, gdy sama zwróciła się do mnie:
– Ty, Krzysztofie, nie jesteś zbyt bystry. Nigdy zresztą nie byłeś. – Machnęła ręką lekceważąco. – Ale Lisa, to co innego, będzie miała na ciebie dobry wpływ. Postaraj się tylko o mądre potomstwo, bo nie zniosłabym kolejnych głupków w rodzinie.
Zamurowało mnie.
– Zrobię co w mojej mocy, ciociu – Niemal zakrztusiłem się słowami. – Ale…
– Płodzenie dzieci nie zaczyna się od „ale”, tylko czegoś innego. – odparła, machając niecierpliwie ręką. – Kup sobie jakiś podręcznik, jeśli nie wiesz! Doprawdy – zwróciła się do Lisy – nie wiem, jak dasz sobie z nim radę. Ale, ale… – zmieniła nagle temat. – Nie powiedziałaś jeszcze, co sądzisz o moim domu.
– Jest piękny – Lisa omiotła spojrzeniem bryłę budynku. – Ma duszę.
Ciotka z zadowoleniem skinęła głową.
– I ja tak myślę. A teraz idźcie już, jestem zmęczona. – Bezpardonowo zakończyła wizytę.
Pożegnaliśmy się szybko. Nie wiem jak Lisa, ale ja z ulgą zamknąłem za sobą furtkę domu ciotki, myśląc w duchu, że to zdeklarowana wariatka.
Lisa miał jednak inne zdanie.
– Myślę, że źle oceniłeś ciocię Marylę – powiedziała w zamyśleniu, gdy tylko ruszyłem spod bramy. – Ona nie jest wcale niesympatyczna i… wydaje mi się, że mnie polubiła.
– Polubiła? Musiałaś ją oczarować, skoro rozmawiała z tobą tak… łaskawie. Mnie się dostało od głupków, a ponadto obraziła nasze dzieci.
– E tam! Po pierwsze, nie słyszały, a po drugie, chętnie je tu przyprowadzę, jak tylko podrosną. – Spojrzała na mnie figlarnie. – Będą baraszkować na trawniku przed domem, pod czujnym okiem cioteczki.
Pewnie! Będą też bawić się w chowanego z postacią, która potrafi pojawiać się i znikać. – Przemknęło mi przez myśl, ale nie powiedziałem tego na głos. Za to zapytałem:
– Nie wyczułaś tam czegoś dziwnego?
– Czego na przykład?
– No, nie wiem… Czegoś. Nie uważasz na przykład, że jej kot jest jakiś… inny?
– Ależ skąd! – roześmiała się. – To najbardziej koci kot, jakiego widziałam! Jesteś po prostu uprzedzony do ciotki i wszystkiego, co się z nią wiąże.
– Nie sadzę – mruknąłem, a potem zmieniłem temat. Tak naprawdę, nie zamierzałem zawracać sobie głowy ciotką, jej kotem, ani nawet tym cudakiem hasającymi wśród starych drzew.
Zapewniłem tylko mamę, że z ciotką nic złego się nie dzieje, bo zastałem ją w dobrym zdrowiu, sarkastyczną jak zazwyczaj, a to najlepiej świadczy o dobrej kondycji Maryli.
Matka zgodziła się ze mną i zupełnie uspokojona zajęła się własnymi sprawami.
Ja również.
2
„ust” - „usta”wykrzywiając lekceważąco skłonne do krytyki ust, i rzucać zjadliwe uwag na każdy temat: począwszy od od wystroju mieszkania kuzynki Heleny,
„uwag” - „uwagi”
„od od”
Lepiej by zabrzmiało: „W najlepszym wypadku.”W najlepszym przypadku.
Zbyt często powtarza się słowo „ciotka”. Może zastąpić je stosownym zaimkiem lub odpowiednią konstrukcją zdania.Jeżeli były uroczystości, przy których nie dało się ciotki pominąć – chrzciny, wesela czy pogrzeby – każdy starał się zająć możliwie najbardziej odległe od niej miejsce. Ciotka zawsze stała samotnie w nawach kościelnych lub siedziała na krańcowych krzesłach przy stole, a zebrani starali się omijać Marylę wzrokiem w obawie, by nie ściągnąć na siebie jej kłopotliwego zainteresowania.
Ciotka nic sobie z tych afrontów nie robiła, a na tych nielicznych,
Może lepiej” „czy był to ślub, czy pogrzeb,”W gorszym, niezależnie od rodzaju uroczystości, czy to ślub, czy pogrzeb,
czy zmykał na przeciwny koniec stołu,czy zmykał w przeciwny koniec stołu,
Cztery razy „w” w jednym zdaniu. Trochę za dużo. Może tak: ...a kiedyś coś przypominającego uśmiech wykrzywiło nawet jej usta, w co nie uwierzyłbym... Będzie o dwa mniej.Ta, w jej obecności jakby łagodniała i stawała się bardziej ludzka, a kiedyś nawet wykrzywiła usta, w czymś w rodzaju uśmiechu, w co nie uwierzyłbym nigdy, gdybym tego nie widział na własne oczy.
„to” - powtórzone blisko siebie.wymamrotałem, że zrobię to jutro. Oznaczało to, że następnego dnia
Mężczyzna odczuwał by raczej złość czy wręcz wściekłość, a nie okazywał żal. W każdym razie, takie uczucia byłyby dominujące.Po jego wyjściu, pod współczującym spojrzeniem Roberta, mojego przyjaciela i kumpla zza biurka, z westchnieniem żalu,
Zabrakło kropki.dziś wyglądała na niespokojną i roztargnioną W milczeniu usiadłem przy wąskim stole kuchennym.
„że” - literówkaDaj spokój, przecież wiesz, ze ona składa się z kolców.
Tylko jednego? Więcej razy nie dzwoniła, skoro tak ją to zmartwiło, że nie odebrała – jeden raz?– Widzisz, ona po prostu nie odebrała telefonu – powiedziała zmartwiona.
Przy domniemanym założeniu, że coś jej stało się złego, czekanie do soboty nie wydaje się racjonalnym pomysłem.– No, wie wiem… – Potarła czoło z zastanowieniem. – A gdybyś tak w sobotę pojechał sprawdzić co u niej?
?; zapewne jakaś literówka– No, wie wiem…
Lepiej: Ona chyba podzielała to zdanie...Ona chyba podzieliła to zdanie i od początku naszej znajomości Elżbieta poszła w odstawkę,
Bez „obu”. Jak „policzkach”, czyli liczba mnoga, to wiadomo, że na obu.z zabawnymi dołkami na obu policzkach,
Kropka niepotrzebna, albo duże „O”.tylko czegoś innego. – odparła, machając niecierpliwie ręką
Może „Powinniśmy”, bo formalnie to on powinien kupić, w końcu jego ciotka, a nie jej.Powinnam chyba kupić twojej cioci jakieś czekoladki albo kwiaty.
Czekoladki kupują, strzykawkę mają zamiar kupić. A arszenik miał w kieszeni?Po drodze jeszcze wstąpimy do apteki, żeby kupić strzykawkę. Potem staniemy na parkingu i naszpikujemy bombonierkę arszenikiem.
To są szczegóły, ale szczegóły które mogą budować nastrój: Lisa miała na sobie również sukienkę w kwiatki. Jeśli jej pozytywna i sympatyczna postać ma kontrastować ze złą ciotką, to należałoby inaczej je ubrać. Może ta podomka winna być na przykład pasiastą, w ciemnych barwach oczywiście.Ubrana w luźną, kwiecistą podomkę, całkiem żwawo poruszała się po żwirowej alejce,
„swoimi” - „swoich”: powtórzenie.Gdy wróciła, przewierciła mnie na wylot swoimi bladoniebieskimi oczami i wygłosiła kilka swoich zgryźliwych uwag,
Na pierwszy rzut oka ciekawy pomysł i ciekawy opis. Ale przy bliższej analizie, to nie przedstawia się spójnie i wiarygodnie. Skoro materializowała się przy pniu, to nie mogła wysuwać zza niego twarzy. A jeśli był niewidoczna za pniem (domyślnie; skoro wysuwała zza niego twarz), to skąd obserwator wiedział, że tam się zmaterializowała oraz że po upływie sekundy już była za następnym?Postać nie przechodziła, ani nie przebiegała między drzewami, lecz znienacka materializowała się to przy jednym, to przy drugim pniu. Za każdym razem, gdy dopadała drzewa, na ułamek sekundy wysuwała ostrożnie zza osłony bladą twarz, i w jednej sekundzie już była przy następnym.
? - czegoś tu brakuje.Spojrzałem ponownie rząd lip.
„hasającym”ani nawet tym cudakiem hasającymi wśród starych drzew.
Powtórzone „się”,Matka zgodziła się ze mną i zupełnie uspokojona zajęła się własnymi sprawami.
Tekst napisany dość poprawnie, tylko drobne potknięcia. Treść ocenić trudno trudno, gdyż jest to preludium do większej całości. Brakuje trochę charakterystyki samego narratora, zwłaszcza na tle przedstawionych opisów innych osób. Mógł na przykład coś więcej powiedzieć sam o sobie. Dialogi nieco za spokojne, trochę bez życia. Początek, opisujący ciocię, wydał mi się nieco nudny i przegadany, ale dalej spokojna, i wyważona narracja, jakoś potrafiła wciągnąć, mimo iż fabuła nie leży w sferze moich zainteresowań. W każdym razie chętnie poczytam ciąg dalszy.
3
Serdecznie dziękuję za pojawienie się pod tekstem i pracę włożoną w korektę.
Powtórzenia - oczywiście do likwidacji, staram się ich unikać, ale pomimo dwóch korekt tego fragmentu nie wyłapałam wszystkiego.
Niechlujstwo w tekście - mea culpa! Zawsze powtarzam sobie, że korekt nie robi się na kolanie, a na pewno nie w edytorze tekstu po wklejeniu, no i babska konsekwencja wyszła:
Zmieniłam konstrukcję, mózg uznał, że lepiej, wzrok nie zauważył końcówek. I wyszła kaszana. W paru miejscach, zresztą.
W każdym razie wielkie dzięki za wyłapanie literówek, interpunkcji i wszelkich niedociągnięć.
Z kiecką ciotki pomyślę, tylko czy aby nie nadmiar paskudnego w paskudnym się zrobi? Ok. Kwiatki zlikwiduję, dam jakiś stonowany kolor. Biedaczka i bez tych burości jest be.
Ha! udało mi się umknąć przed czujnym okiem Weryfikatora z babolem w postaci "małego supermarketu". Z reguły małe to one nie są.
Jeszcze raz ogromne dzięki za poświęcony czas.
Powtórzenia - oczywiście do likwidacji, staram się ich unikać, ale pomimo dwóch korekt tego fragmentu nie wyłapałam wszystkiego.
Niechlujstwo w tekście - mea culpa! Zawsze powtarzam sobie, że korekt nie robi się na kolanie, a na pewno nie w edytorze tekstu po wklejeniu, no i babska konsekwencja wyszła:
pierwotnie było "wykrzywianiem skłonnych do krytyki ust i rzucaniem zjadliwych uwag".wykrzywiając lekceważąco skłonne do krytyki ust, i rzucać zjadliwe uwag na każdy temat: począwszy od od wystroju mieszkania kuzynki Heleny,
Zmieniłam konstrukcję, mózg uznał, że lepiej, wzrok nie zauważył końcówek. I wyszła kaszana. W paru miejscach, zresztą.
W każdym razie wielkie dzięki za wyłapanie literówek, interpunkcji i wszelkich niedociągnięć.
Słuszna uwaga. Zmienię, podobnie jak liczbę telefonów na mnogą.Mężczyzna odczuwał by raczej złość czy wręcz wściekłość, a nie okazywał żal. W każdym razie, takie uczucia byłyby dominujące.
No tak. Ale facet ma zawalony następny dzień, a jak go wyślę jeszcze tego samego dnia to nie pojedzie tam z Lisą, bo odwołał spotkanie, a jeśli pchnę następnego, również po południu, to muszę trochę zgasić słońce, bardziej na popołudniowe, bliżej zmierzchu, a to trochę widoczność postaci( i tak kiepską) pogorszy. Ale może zbuduje lepszy klimat, a tę postać to i tak ledwo widać. Podumam.Przy domniemanym założeniu, że coś jej stało się złego, czekanie do soboty nie wydaje się racjonalnym pomysłem.
A nie, tu się upieram! Ciotka jest rodziną bohatera, a Lisa jedzie do niej po raz pierwszy. To właśnie ona, nie on, powinna wręczyć grzecznościowy upominek.W tej sytuacji płeć nie ma nic do rzeczy.Może „Powinniśmy”, bo formalnie to on powinien kupić, w końcu jego ciotka, a nie jej.
Z kiecką ciotki pomyślę, tylko czy aby nie nadmiar paskudnego w paskudnym się zrobi? Ok. Kwiatki zlikwiduję, dam jakiś stonowany kolor. Biedaczka i bez tych burości jest be.
Ha! udało mi się umknąć przed czujnym okiem Weryfikatora z babolem w postaci "małego supermarketu". Z reguły małe to one nie są.
Rzeczywiście, nie dopracowałam tego. Za bardzo skupiałam się na dbaniu o to, żeby było jasne dlaczego bohater tę postać spostrzega ( bo znudzony) i dlaczego panie jej nie widzą ( bo siedzą tyłem). To moment, który można porównać z zachowaniem postaci z kreskówek. Postać jest za ( racja, nie "przy") pniem wystawia twarz, nie widać, żeby się przemieszczała, a już wygląda zza drugiego. Przydałoby się też w tym opisie więcej dynamiki.Na pierwszy rzut oka ciekawy pomysł i ciekawy opis. Ale przy bliższej analizie, to nie przedstawia się spójnie i wiarygodnie. Skoro materializowała się przy pniu, to nie mogła wysuwać zza niego twarzy. A jeśli był niewidoczna za pniem (domyślnie; skoro wysuwała zza niego twarz), to skąd obserwator wiedział, że tam się zmaterializowała oraz że po upływie sekundy już była za następnym?
Jej! Przecież on żartuje! Czy żart musi trzymać się realiów? Wiadomo, że żadnej strzykawki nie kupią, ani niczym bombonierki nie naszpikują.Czekoladki kupują, strzykawkę mają zamiar kupić. A arszenik miał w kieszeni?
Zgadza się, na tym etapie tak, ale jest zaraz za tym fragmentem. Biorąc pod uwagę,że to powieść, mam nadzieję że nie przeciągnęłam struny.Brakuje trochę charakterystyki samego narratora
Tak, to prawda. Ale bohater, mam nadzieję, że to widać, jest wrażliwym,"miłym facetem", dość uległym,a nawet lekko zdominowanym. Na razie rozmawia tylko z paniami, to i jest grzeczny nijako. Ożywi się w kontaktach z mężczyznami.Dialogi nieco za spokojne, trochę bez życia.
No właśnie. Przegadany. Prawdę mówiąc, zastanawiam się, czy cały tekst nie jest przegadany i to mnie niepokoi. Nawet chciałam o to zapytać wprost, bo mam wrażenie, że narrator czasem cierpi na słowotok.Początek, opisujący ciocię, wydał mi się nieco nudny i przegadany
Jeszcze raz ogromne dzięki za poświęcony czas.
4
Zweryfikowałam najpierw drugą część, więc teraz przyszła kolej na pierwszą
Masz łatwość pisania, to się czuje. Swobodnie przeplatasz dialogi z narracją, a to duża zaleta. Czasem jednak przegadujesz, podkreślając sytuacje najzupełniej oczywiste. Zgadzam się z Gorgiaszem, że charakterystyka ciotki Marty na początku rozdziału mogłaby być krótsza i bardziej zwięzła. Do tego, sporo w tej części takich stereotypów językowych, które błędami nie są, lecz banalizują tekst: a to "damy mojego serca", a to "oddałbym za nie życie" (zwłaszcza, kiedy nic się nie dzieje, a bohatera czeka co najwyżej wyprawa do niemiłej ciotki), a to figlarne spojrzenie i łąka pełna macierzanki... To stylistyka cokolwiek harlequinowa. Ale w drugim fragmencie tych banałów jest mniej, więc mam wrażenie, że wszystko zmierza jednak w dobrym kierunku...

Kobieta rozsiewająca wokół zapach szarlotki? Kuchta, która nie zmienia odzieży. Lepiej podejść do sprawy bardziej standardowo: przyjmującą gości własnoręcznie upieczoną szarlotką albo podobnie.Figiel pisze:Myli się jednak ten, kto sądzi, że była miłą kobietą z łagodnym uśmiechem na twarzy i wyrozumiałymi oczami, rozsiewającą wokół zapach szarlotki.
...na przeciwległy koniecFigiel pisze:zmykał w przeciwny koniec stołu,
Domowe zacisze to straszliwie wyświechtany stereotyp językowy, używany zwłaszcza w prasie kobiecej, gdzie doradzają, jak dobrać poduszki do kanapy. Całkowicie by wystarczyło, gdyby Twój bohater stwierdził, że pragnął odpocząć.Figiel pisze:Tego dnia szczególnie pragnąłem odpocząć w domowym zaciszu,
Podkreślone - zbędne. Nie dopowiadaj tak dobitnie, sytuacja jest całkowicie jednoznaczna i zrozumiała.Figiel pisze: z westchnieniem żalu, z powodu konieczności zmiany wieczornych planów, sięgnąłem po słuchawkę i odwołałem spotkanie z Lisą, moją dziewczyną.
Z zamiarem zjedzenia... i zapakowania się... brzmi żargonem urzędniczym. Do tego, chyba nie ma dobranocek nie dla dzieci. Całe to zdanie można spokojnie usunąć.Figiel pisze:Najzwyczajniej w świecie chciałem się wyspać.
Z zamiarem zjedzenia szybkiej obiadokolacji i zapakowania się do łóżka, gdzieś w okolicach dobranocki dla dzieci, otworzyłem drzwi mieszkania.
Podkreślone - zbędne. Chyba żaden czytelnik nie uznałby opisanej sytuacji za zaletę mieszkania.Figiel pisze:Ograniczone gabaryty kuchni zmuszały nas do zajmowania strategicznych pozycji, by nie zaklinować się we dwoje w wąskim gardle przejścia między kuchenką a stołem i były w zasadzie niedogodnością mieszkania, ale przez siedem lat przywykłem do codziennej porcji ekwilibrystyki, która nawet przestała wydawać się już uciążliwa.
Na samym początku bardzo dużo napisałaś już o ciotce Marcie. Nie warto do tego wracać, czytelnik doskonale ją pamięta.Figiel pisze:Daj spokój, przecież wiesz, ze ona składa się z kolców. Nawet, gdy mówi, to słowa chrzęszczą, jakby miała w ustach szkło. Po prostu zapomnij!
Masz łatwość pisania, to się czuje. Swobodnie przeplatasz dialogi z narracją, a to duża zaleta. Czasem jednak przegadujesz, podkreślając sytuacje najzupełniej oczywiste. Zgadzam się z Gorgiaszem, że charakterystyka ciotki Marty na początku rozdziału mogłaby być krótsza i bardziej zwięzła. Do tego, sporo w tej części takich stereotypów językowych, które błędami nie są, lecz banalizują tekst: a to "damy mojego serca", a to "oddałbym za nie życie" (zwłaszcza, kiedy nic się nie dzieje, a bohatera czeka co najwyżej wyprawa do niemiłej ciotki), a to figlarne spojrzenie i łąka pełna macierzanki... To stylistyka cokolwiek harlequinowa. Ale w drugim fragmencie tych banałów jest mniej, więc mam wrażenie, że wszystko zmierza jednak w dobrym kierunku...
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
5
Rubio, dziękuję pięknie za czas poświęcony mojemu tekstowi:)
Wskazane błędy do poprawy, opis ciotki skrócić o jedna trzecią. Na przyszłość: unikać banałów, stereotypów językowych, nie przegadywać oczywistości i omijać harlequinowe klimaty.
Jestem Ci bardzo wdzięczna za te uwagi, na pewno będę o nich pamiętać. Przejrzę też cały posiadany tekst pod ich kątem.
Pozdrawiam:)
Wskazane błędy do poprawy, opis ciotki skrócić o jedna trzecią. Na przyszłość: unikać banałów, stereotypów językowych, nie przegadywać oczywistości i omijać harlequinowe klimaty.
Jestem Ci bardzo wdzięczna za te uwagi, na pewno będę o nich pamiętać. Przejrzę też cały posiadany tekst pod ich kątem.
Pozdrawiam:)