Wciąż nie miałem pomysłu, jak oświadczyć się Lisie.
Do tego, miałem wrażenie, że powinienem to zrobić jak najszybciej, bo chyba zaczął ją męczyć nieokreślony status naszego związku. Tak przynajmniej mi się wydawało.
Niby nic się nie działo, nadal była tą samą, wesołą dziewczyną, ale od czasu do czasu zdarzało się, że łowiłem jej uważne, jakby smutne spojrzenie. Czasami mówiłem coś, a ona zdawała się nie słuchać. Dopiero, gdy powtarzałem, wyrywała się z zamyślenia, jakby zdezorientowana i patrzyła na mnie z niemym zapytaniem w oczach. Nigdy przedtem tak się nie zachowywała.
Któregoś dnia wyskoczyłem na piwo z Robertem i gdy temat zszedł na nasze kobiety, powiedziałem mu o dziwnych stanach zawieszenia Lisy. Robert znał moją dziewczynę od czasu spływu kajakowego, na którym byliśmy razem kilka lat temu. Obaj startowaliśmy do niej, i do dziś nie mogę pojąć, dlaczego wybrała mnie, choć ten fakt nadal napawa mnie rozpierającą dumą.
– Co się dziwisz ? – Robert wzruszył ramionami i pociągnął łyk piwa wprost z butelki. – Babki tak mają, że nie mogą się doczekać, kiedy zadasz im to jedno pytanie, mimo że od dawna razem mieszkacie, macie wspólne pieniądze, a ona pierze twoje gacie i skarpety. Mam podobnie z Karoliną. Ale ty, stary, trochę sprawę przeciągasz. Ile to już lat?
– Pięć.
– No właśnie! Jesteś z laską pięć lat i nadal nic?
– Taa… Wiesz, ja jestem pewien, ale…
Spojrzał na mnie przeciągle, zmrużonymi oczami, nieco kpiąco. Zapytałem niepewnie:
– A… gdybyś, dajmy na to, był babką, chciałbyś przez całe życie być z takim facetem jak ja?
– Wal się! Ciebie już kompletnie pojebało! – zirytował się. – Skąd, do cholery, mam wiedzieć, co bym chciał, gdybym był kobietą. Na szczęście nie jestem, nadal mam jaja. Pokazać?
Mogłem postawić konia z rzędem, że gdybym powiedział „tak”, wlazłby na krzesło, ściągnął gacie do kolan i zaprezentował swoje przyrodzenie mnie i wszystkim obecnym w knajpie.
Robert był typem faceta, dla którego nie istniały żadne ograniczenia, ani w słowach, ani zachowaniu. W przeciwieństwie do mnie był zawsze wyluzowany, a wszelkie opinie o sobie miał w głębokim poważaniu. Tym się różniliśmy. Ja ważyłem słowa, on walił prosto z mostu. Ja słuchałem innych, on oczekiwał, że to jego będą go słuchać.
– Wierzę na słowo – Skrzywiłem się.
– To nie pieprz głupot, tylko weź ten pierścionek, co go trzymasz w biurku od dwóch miesięcy, kup jakieś kwiaty i zadaj to sakramentalne pytanie. Od razu się ożywi, zacznie planować ślub, dzieci, domek z ogródkiem i wybierać rasę waszego psa. Wszystkie tak robią. Co do jednej!
Chyba wiedział co mówi.
Istotna różnica między nami polegała też na tym, że Robert był klasycznym przystojniakiem: wysoki, z ciemnymi włosami zawiązanymi w kucyk, mocno zarysowaną szczęką, pokrytą ciemnym nalotem zarostu oraz szeroką klatą Do tego, poza pracą, ubierał się jak członek gangu motocyklowego. Był doskonałym przykładem niegrzecznego chłopca, typem uwielbianym przez kobiety pod każdą szerokością geograficzną. Przy nim wyglądałem jak wyblakły, oskubany kurczak na wystawie sklepowej obok upierzonego bażanta: taki sobie, średniego wzrostu, o nijakich, krótko przystrzyżonych włosach, niezbyt wysportowany i do tego ubrany zwyczajnie. Ale to nie wszystko. Dla Roberta dziewczyny to laski – dla mnie kobiety. Ja byłem wierny Lisie, on zaliczał co się dało. Karolina była jego drugim poważnym związkiem, a tych mniej poważnych nie byłbym w stanie zliczyć.
Miał doświadczenie i powinienem go posłuchać – wziąć głęboki oddech i po prostu oświadczyć się.
Ale ja chciałem, zadać Lisie to pytanie w szczególnych, niezapomnianych okolicznościach.
Tylko nie bardzo wiedziałem, jak te okoliczności miałyby wyglądać. Przeszukałem Internet, ale nie znalazłem nic ciekawego. Ktoś tam wynajął balon który latał na domem wybranki z napisem „ Czy wyjdziesz za mnie, Moniko? Wielbiciel Moniki i wysokości podobno niecierpliwie czekał na odpowiedź wśród chmur, przy sporym zainteresowaniu mieszkańców osiedla.
Inny dla odmiany oświadczył się na bilbordzie i o jego zamiarach dowiedziało się nie tylko osiedle, ale całe miasto.
Były też inne propozycje, mniej lub bardziej odjazdowe, ale nic mi nie pasowało. Im dłużej kombinowałem, tym większy mętlik miałem w głowie.
Ze zdenerwowania cierpiałem na bezsenność, więc do pracy przychodziłem z workami pod oczyma, wzbudzając zainteresowanie Pana Kwaśnego, który robił jeszcze kwaśniejszą minę niż zazwyczaj, bo podejrzewał, że wpadłem w ciąg imprezowy i nie mogę wyhamować. Nawet próbował mnie dyskretnie obwąchiwać, czy aby nie cuchnę wczorajszą gorzałką. Nie cuchnąłem, więc był zawiedziony.
Robert patrzył na mnie, kręcą głową z dezaprobatą, i tylko czasem rzucał znad biurka:
– I co ?
– I nic. – Wzruszałem ramionami.
– A… To hujnia z patatajnią.
– Ano.
Olśnienie przyszło gdzieś pod koniec listopada, w niedzielę, gdy bezmyślnie gapiłem się przez okno na zmoczony deszczem świat. Wielka, czarna kałuża na jezdni, w którą wjeżdżały samochody, ochlapując skulonych z zimna przechodniów, skojarzyła mi się z morzem, morze ze statkiem, statek, wiadomo, z rejsem.
Przeliczyłem finanse i doszedłem do wniosku, że stać mnie, by zafundować pierścionkowi zaręczynowemu i nam rejs promem po Bałtyku. Niby nic szczególnego, ale pomyślałem sobie, że Lisa oczekuje czegoś romantycznego, a kajuta na statku i bezkresna przestrzeń wody, wydaje się bardziej romantyczna, niż bilbord w otoczeniu promocyjnej szynki po czternaście pięćdziesiąt.
Uznałem pomysł za doskonały. Do tego właśnie zbliżał się Sylwester – świetny czas na zamknięcie pewnego rozdziału życia i wejścia w nowy.
Powiedziałem więc Lisie, że w tym roku spędzimy go na morzu i dodałem, że będzie to szczególna noc. Moim zdaniem dałem jasno do zrozumienia jakie mam zamiary. Oczekiwałem radosnego podniecenia i licznych podchwytliwych pytań, ale usłyszałem tylko:
– Rejs? Dobrze.
Wtedy, po raz pierwszy zadałem sobie pytanie: Co dzieje się z Lisą?
***
Ostatnie godziny starego roku wlokły się niemiłosiernie.
Wszystko było zapięte na ostatni guzik, ale i tak co najmniej kilkakrotnie biegałem do organizatora balu, by uzgodnić ostatnie szczegóły. Był niskim, korpulentnym facetem, z idealnie przystrzyżoną szpakowatą brodą.
I zapewne profesjonalistą.
Przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdy patrzył na mnie z lekkim rozbawieniem i uśmiechał się uspokajająco, czym zdecydowanie podnosił mnie na duchu.
Lisa udawała, że o niczym nie wie, ale, co najważniejsze, znów była moją dawną dziewczyną. Z zachwytem zmieszanym z fascynacją, opierając się o pokładową balustradę patrzyła w granatowe fale oraz horyzont, wąską kreską oddzielający niebo od ziemi.
– Spójrz, ile tu przestrzeni! – Miękkim gestem odgarniała włosy, które zimny wiatr zwiewał jej na twarz. – Może w tym właśnie miejscu zaczyna się wszechświat?
Tego dnia daleki byłem od rozważań o naturze świata wszechświata, więc tylko mruknąłem coś pod nosem, cmoknąłem ją w policzek, a potem zostawiłem pełną zachwytu nad morzem i przestrzenią, sam zaś udałem się w stronę kajuty, gdzie, jeszcze raz miałem zamiar powtórzyć moją wieczorną, starannie przygotowaną kwestię.
Gdy szedłem przez wyludniony pokład, znienacka pojawił się duży ptak – mewa lub albatros. Nie zdążyłem mu się przyjrzeć, bo przeleciał, jak błyskawica, tak nisko nade mną, że niemal poczułem muśnięcie jego skrzydeł. Kucnąłem odruchowo, ale gdy się podniosłem i spojrzałem w niebo, zobaczyłem tylko, jak znikał w przestworzach.
Zakląłem cicho i poszedłem do kajuty, gdzie powtórzyłem tekst cztery razy. Tak na wszelki wypadek.
Im bliżej wieczoru, tym bardziej byłem spanikowany, aż w końcu nadszedł najważniejszy czas w moim życiu.
O dwudziestej wprowadziłem Lisę do sali balowej.
Podium dla orkiestry znajdowało się po prawej stronie. Kilku facetów w srebrnych marynarkach brzdąkało jakiś smętny kawałek, a ciemnoskóra wokalistka w obcisłej, czerwonej sukni mruczała seksownym głosem do mikrofonu. Po parkiecie kręciło się już kilka par.
Między stolikami przemieszczały się eleganckie kobiety zarówno w długich, jak i kusych sukienkach, ledwie zasłaniających to, co zasłonić wypadało, lub nie zasłaniających prawie nic. Na ich szyjach błyszczały kolie i naszyjniki, a długie zwisające kolczyki leniwie chybotały się przy płatkach uszu.
Moja dziewczyna wyglądem biła je na głowę.
Miała na sobie suknię z granatowego brokatu miękko opinającą zgrabne ciało i wysoko upięte włosy. Wyglądała jak klasyczna piękność, ale w przeciwieństwie do innych kobiet nie miała na sobie żadnej biżuterii.
Pomyślałem, że po północy na jej palcu będzie migotać malutki diament, rzucający figlarne błyski, ilekroć wykona ruch ręką. Czyżby zrezygnowała z kobiecych błyskotek, by dziś stał się jej najważniejszą ozdobą? Uśmiechnąłem się do tej myśli.
Na piętnaście minut przed nadejściem Nowego Roku orkiestra zamilkła, a na scenę wkroczył organizator balu. Jedną ręką przygładził idealnie przystrzyżoną brodę, drugą zdjął mikrofon ze stojaka.
– Szanowni Państwo, proszę o uwagę! – zaczął modulowanym głosem zawodowego konferansjera. Głowy gości zwróciły się w jego stronę. – Jest wśród nas ktoś, kto jeszcze w tym roku musi załatwić pewną ważną sprawę. Przywitajmy go ciepło. Panie Krzysztofie, zapraszam!
Snop światła skierował się na nasz stolik, a orkiestra zaczęła grać jakiś nastrojowy kawałek.
Wstałem i wyciągnąłem rękę do Lisy. Podała mi ją z wyrazem szczerego zaskoczenia na twarzy.
Odprowadzani światłem reflektora przeszliśmy salę i pokonaliśmy trzy schodki, prowadzące na scenę.
Facet z brodą podał mi mikrofon, życzliwie klepnął w ramię dla dodania otuchy, po czym wycofał się ze sceny. Zostałem sam na sam z Lisą, w kręgu oślepiającego światła oraz wlepionych w nas co najmniej dwustu par oczu. Spojrzałem na Lisę – miała lekko pobladłą twarz.
– Liso – zacząłem, ale z mojego gardła wydobył się tylko chrypiący szept. Spróbowałem raz jeszcze: – Liso, pamiętam dzień, w którym cię poznałem. Miałaś na sobie zieloną sukienkę i uśmiechałaś się promienie. Chciałbym, żeby ten uśmiech towarzyszył mi przez całe życie i obiecuję, że w twojej szafie nigdy nie zabraknie zielonych sukienek, jeśli tylko zgodzisz się, bym mógł je tam wieszać. Dlatego pytam, Liso, czy zechcesz zostać moją żoną?
Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjąłem z niej małe pudełeczko pokryte czarnym aksamitem, które otworzyłem niezgrabnie i wyciągałem w kierunku Lisy. W oczach miała łzy.
Podałem jej mikrofon.
Pamiętam ciche tony muzyki rozbrzmiewające gdzieś, za nami. Pamiętam, że pociły mi się ręce, gdy wyczekująco patrzyłem w twarz Lisy. Pamiętam, że widziałem na niej łzy wzruszenia.
Lisa uniosła mikrofon, jej usta przez kilka sekund poruszały się bezgłośnie, a potem wzięła głęboki oddech i powiedziała:
– Nie, Krzysztofie. Ja… – Urwała. Rzuciła mikrofon i zbiegła ze schodków.
Przez następne sekundy słyszałem tylko odgłos własnego serca, które zaczęło walić miarowym ŁUP – ŁUP – ŁUP, a potem głowę rozsadziła myśl, która przeszywającym bólem wdarła się w każdą komórkę: właśnie straciłem Lisę!
Jakaś część mnie nie mogła się z tym pogodzić, więc szarpnąłem całym ciałem do przodu, by pobiec za nią, ale zaplątałem się w kabel mikrofonu i runąłem jak długi na scenę.
Aksamitne pudełko upadło razem ze mną, wymknęło się z dłoni i spoczęło na deskach, nie dalej, niż na wyciągnięcie ręki. Było otwarte, a mały brylancik mrugał wesoło, gdy leżałem z policzkiem przyciśniętym do sceny.
Zacząłem się gramolić. Facet z bródką podbiegł do mnie i troskliwie nachylił się, by mi pomóc, ale go odepchnąłem.
Podpełzłem na kolanach do czarnego pudełka, zacisnąłem na nim pięść. Gdy tylko stanąłem na nogi, wziąłem szeroki zamach i z wściekłością, drąc się na całe gardło cisnąłem je na parkiet, pośród gości. Potem, w tym samym kierunku rzuciłem stojak mikrofonu. Rozległy się krzyki i piski, a ja już sięgałem już po jeden z bębnów perkusisty. On również poleciał na salę, był dziwnie lekki.
Zdzieliłem pięścią w twarz chłopaka z obsługi technicznej, który podbiegł do mnie pierwszy. Z jego ust pociekła krew, co napełniło mnie mściwą satysfakcją. Potem zaroiło się od ludzi, a ja z bez zastanowienia młóciłem pięściami na prawo i lewo. Nie mogłem przestać. Nie chciałem przestać. Ostatnie co pamiętam, to widok chudego faceta z małą strzykawką w ręku.
Moja pięść z cichym trzaskiem zatrzymała się na jego szczęce.
***
Ocknąłem się na nadbrzeżu i dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że kołysanie które odczuwam, to nie ruch fal, a plecy rosłego mężczyzny przede mną nie należą do stewarda. Leżałem na noszach przypięty pasami, a dwa młode byczki niosły mnie w kierunku karetki.
Następne trzy miesiące spędziłem w klinice psychiatrycznej. Podobno przeżyłem załamanie nerwowe.
Opiekował się mną pełen życzliwości personel, który z niecierpliwością wyczekiwał, kiedy znów zacznę się uśmiechać. Szczególnie czekał na ten moment mój lekarz, ale długo nie ułatwiałem mu zadania.
Posłusznie łykałem tabletki, ale z wyjątkiem tego, że nie chciałem już nikomu dać w mordę, nie było mi lepiej.
Dzieliłem pokój z Michałem. Fajny facet. Był nieprawdopodobnie ruchliwy i gadał nieustannie. Miał też wydatne policzki, które nadawały jego twarzy wygląd chomika. Pewnie dlatego, pewnego razu powiedziałem do niego „Hamster”, co mu się niezmiernie spodobało, więc obszedł cały odział, wszystkie sale, gabinety lekarskie i dyżurkę pielęgniarek, informując wszystkich, że od dziś reaguje tylko na Hamstera.
No i, „Hamster” chwycił. Nawet kiedyś słyszałem, jak pielęgniarka zwracała się do lekarza dyżurnego:
– Panie doktorze, zapomniał pan o zleceniu dla Hamstera.
Michał został przywieziony do kliniki przez rodzinę, zaniepokojoną jego nagłym, religijnym nawróceniem, którego doznał w samolocie, wracając z wycieczki do Ziemi Świętej.
Podobno, nie on jeden, ale chyba tylko Hamster, policjant w stopniu aspiranta, następnego dnia po powrocie z urlopu, odebrawszy z depozytu własną broń służbową, niezawodnego Glocka, zaniósł go w dwóch palcach jak wyjątkową obrzydliwość, do gabinetu Komendanta i wraz z raportem o zwolnienie ze służby położył na biurku.
Nadkomisarz był podobno człowiekiem spokojnym, ale czytając raport Hamstera najpierw poczerwieniał na twarzy, a potem kazał mu wypierdalać w teren, i zająć się robotą, zamiast stroić sobie głupie żarty.
Bo Hamster czarno na białym napisał, że doznał objawienia od samej Najświętszej Panienki, której jest wiernym sługą, i Pani ma dla niego ważniejsze zadania, niż zasadzka na bandytów, którą jego wydział zaplanował na na następny dzień. Nadmienił również, że jego wiara zabrania noszenia broni, ponieważ jedyną bronią, której odtąd będzie używał, jest miłość.
Trzeba jednak przyznać, że rozkaz przełożonego wypełnił, bo udał się w teren, a nawet we własny rejon służbowy, ale nie po to, by pilnować porządku, tylko do Kościoła, gdzie modlił się do końca służby.
Więcej na Komendzie się nie pokazał, za to w domu, w sypialni własnej i małżonki zbudował mały ołtarzyk. Potem większy, w salonie. Kilka średniej wielkości ustawił w kuchni, pokoju dzieci, a nawet w łazience.
Rodzina nie wytrzymała, gdy z pogodnym uśmiechem, śpiewając kantyczki do Matki Boskiej, rozwiesił w domu sto dwadzieścia trzydzieści trzy różańce, które nabył w sklepie z dewocjonaliami za pieniądze przeznaczone na czynsz.
W szpitalu Hamster nie budował ołtarzy, choć nie przestawał chwalić Panienki. W szafce trzymał kolorowe święte obrazki, które codziennie przeglądał z nabożnym skupieniem. Potem całował z czcią każdy z osobna, oczywiście, po wieczornym różańcu.
Poza tym był łagodnym, lubianym przez wszystkich facetem. Pewnie dlatego został moim najlepszym szpitalnym kumplem. Prawdę mówiąc, traktowałem go trochę jak brata, którego nigdy nie miałem.
Pewnej nocy Hamsterowi przydarzyło się coś dziwnego.
Obudził mnie nad ranem przeszywający ból ręki. Otworzyłem oczy i zobaczyłem Hamstera wczepionego kurczowo zaciśniętymi palcami w moje ramię. Miał przerażoną twarz i trząsł się cały, tak, że drgały mu policzki. Bełkotał coś niezrozumiale.
– Hamster, wyluzuj! – Próbowałem uwolnić się, ale tak mocno zaciskał palce, że niemal czułem, jak miażdży mi kość. – Hamster, posłuchaj mnie! Posłuchaj…!
– To ty mnie posłuchaj! – Nagle przestał bełkotać i odezwał się poważnym, spokojnym tonem. Twardym i męskim, jak rasowy glina. Patrzył przy tym czujnie, bez cienia tego swojego pogodnego uśmiechu, a rysy twarzy miał ostre i tak napięte, że niemal zniknęły chomikowate policzki. – Posłuchaj uważnie, bo powiem tylko raz! Rzeczy nie są takimi, na jakie wyglądają. Nie dojdzie do mulengro them człowiek o duszy robaczywej, lecz stanie się skrzydłem demona, który pragnie rządzić tym, co przed początkiem i tym, co na końcu. Twoja… – Urwał.
Oczy uciekły mu w głąb czaszki, na ułamek sekundy w ciemności rozbłysły białka oczu, a potem zwiotczał i zwalił się na podłogę, koło łóżka.
Sięgnąłem po przycisk i wezwałem pielęgniarkę.
Skrzydła demona - kolejne rozdziały
1
Ostatnio zmieniony czw 02 paź 2014, 21:51 przez Figiel, łącznie zmieniany 2 razy.