
- Mistrzu, czy mógłbym prosić o wróżbę?
Cudzoziemiec, młody, starannie wykształcony, podpowiedziało czujne ucho Nostradamusa. Raczej nie skrytobójca, choć z tym nigdy nie wiadomo. Wróżbita dyskretnie położył dłoń na rękojeści sztyletu i odwrócił się. Zaiste, dobry słuch i tym razem go nie omylił.
- A kto pyta?
Ciemnowłosy młodzieniec zmieszał się, odchrząknął. Widać było, że pragnie pozostać incognito, jednak Nostradamus nie lubił nieznajomych, którzy znajdowali go w małej mieścinie, w dodatku tuż przed drzwiami gospody, gdzie wynajmował pokój. Dwóch towarzyszy młodziana wymieniło porozumiewawcze uśmiechy, jednak żaden nie odezwał się ani słowem.
- Czy jesteście mistrzem Nostradamusem? – zapytał ciemnowłosy.
Wróżbita westchnął i uważnie zlustrował wzrokiem pytającego. Już po jakości stroju szytego na italską modłę można było wywnioskować, że to ktoś z wysokiego rodu. Palce ozdobione bogatymi pierścieniami, zapinka na płaszczu… aha!
- To zależy, wasza wysokość.
Młodzieniec spojrzał na niego niemal z przestrachem.
- Nie jestem nikim takim…
- A ja nie jestem tym, na kogo czekacie.
- Więc nie jesteście Nostradamusem?
- Podobnie jak wy, panie, nie jesteście polskim królem.
Nostradamus miał ochotę się roześmiać na widok osłupiałych min trzech młokosów, ale w tym momencie z dachu zaczęło mu kapać za kołnierz. Wróżbita wzdrygnął się i postanowił przejść do rzeczy.
- Zapinka płaszcza z jagiellońskim herbem. Znam się na heraldyce rodów królewskich i wiem, kto z miłościwie panujących ma męskiego dziedzica. Jeśli potrzeba wam wróżby, to zapraszam, uprzedzam jeno, że kwatera jest dość skromna.
- Nie dbam o kwaterę – odpowiedział Zygmunt. Rzucił do swych towarzyszy kilka słów po polsku, w których Nostradamus domyślił się odprawy. Rzeczywiście, obaj młodzieńcy skłonili się i odeszli w dół wąskiej uliczki. Wróżbita otworzył drzwi i z ukłonem zaprosił gościa do środka.
Na progu przywitał ich mocny aromat dobrze przyprawionej zupy cebulowej. Coś przyjemnie załaskotało Nostradamusa w żołądku, ale najpierw wróżba, potem obiad. Poprowadził gościa na piętro, gdzie mieścił się jego pokój – nieduży, skromnie urządzony, za to z widokiem na rozciągające się wokół miasteczka pola.
- Ładnie tu. Spokojnie – stwierdził gość, zerkając przez okno. Nostradamus spojrzał na niego z sympatią, gdyż wielbił piękno przyrody i tych, którzy je również doceniali. Najwyraźniej młodzian nie jest aż tak zepsuty i rozpieszczony, jak można by oczekiwać po królewskim synu.
- Usiądźcie, panie. Najpierw chciałbym wyjaśnić, w jaki sposób wygląda przygotowywanie przepowiedni.
Usiedli. Młody król wyjął z kieszeni pękaty mieszek i podał go wróżbicie.
- Jeśli to zbyt mało, dopłacę – uprzedził tonem człowieka, dla którego pieniądze nie stanowią problemu.
- Każdą przepowiednię zaczynam od horoskopu. – Nostradamus nie wątpił w sowite wynagrodzenie, więc od razu przeszedł do rzeczy. – Doceniam również moc chiromancji, która wbrew obiegowej opinii, nie powie mi wszystkiego, stanowi jednak dobry początek. – Wyciągnął rękę. Zygmunt odłożył mieszek i, najwyraźniej obeznany z podobnymi praktykami, podał lewą dłoń wróżbicie. Palce Nostradamusa objęły nadgarstek młodzieńca.
- To jest…
Nagle urwał. Zygmunt podniósł wzrok i zerwał się na równe nogi, ale Nostradamus trzymał go mocno; jego palce miały siłę imadła. Młodzieniec ze zgrozą patrzył wróżbicie w oczy, z których zniknęły źrenice oraz tęczówki. Nigdy wcześniej nie widział czegoś tak nieludzkiego, nawet u ślepców z oczami pokrytymi bielmem. Ogarnęły go mdłości. Szarpnął się, ale na próżno. Dłoń Nostradamusa skutecznie unieruchomiła mu rękę.
- W piersiach umarłych nie biją serca – wycharczał. – Śmierć pędzi na koniu. Jeźdźcy, czterech, wielu! Zagłada, gdy szalony geniusz sięga po moc boską. Nieżywi winni spoczywać w głębokich studniach. Kobieca dłoń wskazuje drogę. Kowale kują dniem i nocą, głupcy, w ich oczach odbija się ogień i strach. Za armią stąpa pożoga. Kto patrzy w gwiazdy, patrzeć w nie jeno powinien. Płonie Europa, płonie świat. Czas pędzi zbyt szybko, człowiek wzlatuje ku niebu, szklane domy pękają na tysiące kawałków. Za szybko, za szybko, nie wol..
Głowa Nostradamusa opadła na piersi, dłoń zwiotczała. Zygmunt ostrożnie cofnął rękę.
- Mistrzu? – wyrzekł niepewnie. – Mistrzu?
Wróżbita uniósł głowę. Zamrugał; w białkach oczu nagle pojawiły się tęczówki i źrenice, wąskie niczym główki szpilek. Przez moment jego usta poruszały się, choć nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Niespodziewanie wzdrygnął się, potrząsnął głową. Błękitne oczy patrzyły na osłupiałego Zygmunta bystrze i zupełnie przytomnie.
- … jeden ze sposobów, by poznać początkowy los człowieka, jaki gwiazdy wyznaczają mu w momencie narodzin – kontynuował. Jego głos brzmiał zupełnie normalnie, jak gdyby to, co zdarzyło się przed chwilą, w ogóle nie miało miejsca. Nagle urwał i zmarszczył brwi. Ze zdziwieniem przyglądał się trupioblademu, siedzącemu przed nim młodzieńcowi.
- Czy coś się stało? – spytał.
Zygmunt poruszył ustami, ale nie wydobył z nich nawet najmniejszego dźwięku. Nagle poczuł, że paraliżujące odrętwienie, które trzymało go przy stole, zniknęło. Zerwał się na równe nogi; krzesło upadło z hukiem.
- Wyście… - wybełkotał.
Nostradamus spojrzał na niego srogo.
- O co chodzi?
Do Zygmunta nagle dotarło, że wróżbita pyta zupełnie poważnie.
- Przepowiedzieliście zagładę – wyszeptał. – Mówiliście o horoskopie i chiromancji, a potem zaczęliście mówić o śmierci, trupach, latających ludziach… Mistrzu, czy to się naprawdę stanie?
- Zagładę? Przepowiedziałem? Ja?! – Nostradamus uniósł się z krzesła, rozsierdzony. – Jaśnie panie, nie jestem kuglarzem, który stoi na rynku i za lichą opłatą powie, co się stanie w przyszłości! Słowa nie rzekłem o żadnej zagładzie! Mówiłem jeno, w jaki sposób zacznę układać wam przepowiednię. Horoskop z dokładną datą i godziną urodzenia, okoliczności narodzin, to wszystko dopiero początek… Zaraz! Stójcie! Dokąd tak pędzicie?
Po młodym człowieku nie pozostał nawet ślad. Osłupiały, niczego nie rozumiejący wróżbita usłyszał tylko odgłos zbiegającego po schodach Zygmunta i trzask drzwi wejściowych. Zamarł. Drobinki kurzu leniwie unosiły się w rozsłonecznionej, nagle zbyt cichej komnacie. Z dołu dochodził szmer rozmów, a zapach zawiesistej zupy cebulowej przyjemnie drażnił nozdrza. Skąd więc to uczucie, że gdzieś, z tyłu głowy, zagnieździło się coś obcego, co jeszcze chwilę temu szeptało, a teraz ucichło?
- Nie. To niemożliwe – powiedział Nostradamus. – Krotochwila znudzonego życiem bogatego panicza.
Drobinki kurzu zastygły w powietrzu, znieruchomiały.
- Ja tak nie przepowiadam!
Odpowiedziała mu cisza, ciężka i obojętna.
●
Zygmunt wszedł do karczmy, gdzie zgodnie z poleceniem, czekali na niego towarzysze. Obaj natychmiast wstali na jego widok, jednak młodemu królowi nie były w głowie wspólne szaleństwa.
- Odejdźcie.
Wymienili zdziwione spojrzenia, ale usłuchali bez słowa. Zygmunt usiadł ciężko przy pustym stole; nie miał ochoty na towarzystwo kompanów. Teraz był już nieco bardziej opanowany. Gdy wypadł z domu Nostradamusa, szedł przed siebie jak nieprzytomny, nie wiedząc nawet, dokąd zmierza. Ocknął się dopiero na rogatkach miasta. Potem błąkał się ulicami, próbując zebrać myśli. Panika już go opuściła; zamiast niej w sercu zagnieździła się groza.
O tak, zrozumiał Nostradamusa. Jego pozornie bezsensowne zdania połączyły się z historią o śpiących rycerzach, o której kiedyś opowiedziała mu matka. Oraz z tym, co czasami mówiła. Dla małego Zygmusia była to baśń. Dla dorosłego Zygmunta – koszmar, który miał się urzeczywistnić.
Nigdy nie poznał mistrza Da Vinci – szaleńca, jak go zwali niektórzy i geniusza, jak mawiała jego matka. Pamiętał natomiast ciemnowłosego, zadumanego myśliciela z Torunia, który tak często rezydował na Wawelu. Wieczorami zaszywał się w komnacie na wieży, gdzie zapewne patrzył w gwiazdy, pisał czy rysował – ale nocami krążył po zamkowych korytarzach, porzucając lunety i mapy nieba. Leżący w łożu mały Zygmunt słyszał jego ciche kroki. Nie interesowało go wówczas, dlaczego astronom schodzi nocami do podziemi. I nie zastanawiało to, że po korytarzach uśpionego Wawelu krąży matka. Gdy ojciec zasypiał, znużony po całym dniu ciężkiej pracy, Bona opuszczała komnaty. Widział ją nie raz, gdy chłopięca ciekawość kazała uchylić drzwi sypialni i wyjrzeć.
Teraz wszystko pojmował. Wiedział już, że dziwne, metaliczne dźwięki, które zdarzało mu się słyszeć, gdy znajdował się na pograniczu jawy i snu, to nie była ułuda. Podczas, gdy mieszkańcy zamku spali błogo, w podziemiach tworzono armię nieludzi. Mistrz Da Vinci stworzył potworny projekt, a prace nad nim kontynuował toruński astronom.
Och, oddałby wiele, by móc wciąż pozostawać w nieświadomości. Teraz nie będzie spał tak, jak dotychczas. Każdego wieczoru położy do łoża ze świadomością, że gdzieś tam pod nim leżą zastępy śpiących rycerzy i ich żelazne konie, czekające na sygnał do boju. A gdy raz wyruszą i pójdzie za nimi pożoga, spłonie w niej cały świat. Albowiem tego, co raz puści się w ruch, nie da się już zatrzymać.