Świat wyglądał, jakby miał zaraz stanąć w ogniu, jakby gdzieś w piekielnych czeluściach płonęły olbrzymie kotły, stale podnosząc temperaturę na powierzchni. Rozgrzane do granic możliwości powietrze aż drżało z rozpalenia, a piasek prawie topił się w szkło.
Mężczyzna zaklął pod nosem, czując spływające krople potu po plecach, miał ochotę podrapać się grabiami po grzbiecie. Mimo specjalnego kombinezonu chroniącego przed upałem, gorąco dawał mu mocno się we znaki, tym bardziej, że wewnętrzna wentylacja ledwie zipała. Wbił palce w ziemię, opuścił głowę, sapiąc ciężko przez filtry powietrza na ustach. Przez moment wahał się z decyzją, ale ostatecznie wychynął ostrożnie nad krawędź rowu.
Złowieszczy szum silników rozchodził się po okolicy, ale nikogo nie było widać, więc po chwili mężczyzna wyskoczył na zapiaszczoną jezdnię i w kilku susach, niczym przerażone zwierzę uciekające przed wzrokiem łowcy, pokonał odległość dzielącą go od przystanku po drugiej stronie. Dopadł cementowego szkieletu i schował się w zacienionym rogu.
Od kilkudziesięciu minut walczył o życie. Zresztą, kolejny już raz podczas tej wyprawy.
Oparł głowę o ścianę, ciężko łapiąc powietrze przez maskę filtrującą promieniowanie, ręce bezwładnie opuścił na zagruzowaną podłogę. Nagle rozległo się krótkie, charakterystyczne piknięcie. Przez kilkanaście kolejnych uderzeń serca mężczyzna próbował uspokoić erupcję gniewu, wypływającą mu z serca. Wiedział, że więcej ostrzeżeń już nie będzie, to było trzecie, ostatnie. Wreszcie otworzył oczy i spojrzał na ekran PDA umieszczony na przedramieniu. Tak, to było ostatni alarm. Baterie wyczerpały się - ikonka określająca ich moc zamigała jeszcze parę razy, po czym zniknęła, a w jej miejsce pojawił się obrazek pioruna, co oznaczało, że system kombinezonu przeszedł na własne zasilanie, a to z kolei oznaczało, że padnie lada moment. Mężczyzna poczuł, jak poziom szamba, w którym broczył od jakiegoś czasu, podniósł się ponad jego usta. Powoli zaczynał tonąć. Kiedy układ padnie, kamuflaż termiczny przestanie działać, wówczas czujniki patrolowego ślizgacza z łatwością namierzą temperaturę jego ciała, a to oznaczało niechcianą randkę.
Ostrożnie wyjrzał przez wyłom w ścianie. Z nieba lał się żar, wysuszający wszystko na wiór, a sama ziemia prawie kipiała. Ktoś naprawdę uwziął się nad tym nieszczęsnym światem i zamiast spalić całość w kilka minut, tylko powoli podgrzewał temperaturę, skazując wszystko na powolne katusze. Cała planeta przypominała pieczeń schowaną w kosmicznym piekarniku.
Po chwili obserwacji mężczyzna schował się z powrotem w kącie. Wprawdzie nie dostrzegł tropicieli, ale wciąż słyszał złowieszczy szum silników ich ślizgaczy, ciągle musieli krążyć gdzieś w pobliżu. Do tego te cholerne białe kombinezony. Kim oni byli? Patrzył w namalowane czerwoną farbą serce na ścianie, aż wreszcie się ocknął z zamyślenia. Przystanek dawał mu teraz pewne schronienie, ale przecież nie mógł tu siedzieć wieczność. W końcu trafiliby na niego nawet przypadkiem, a wtedy jak śliwka w kompot. Musiał pozostawać w ruchu.
Przygryzł wargi, miał naprawdę poważny problem. A wszystko przez trefne baterie,
wszystko przez to, że musiał się spieszyć, ścigać z czasem. Szybkie działanie, to nieostrożne działanie. Koniec. Kropka. Wyjął z komór pod pachami dwa zużyte alkaliczne wałeczki, rzucił na ziemię i zgniótł obcasem.
- Zajebię cię, sukinsynu – warknął tłumionym przez filtry głosem.
Przed wyjściem z Miasta, mężczyzna musiał zdobyć nowe zasilacze do kombinezonu. Herzog, u którego zawsze zaopatrywał się w towar, nie posiadał właściwych na stanie, poszedł więc do poleconego handlarza. Nowy zarzekał się, że baterie są dobrze sformatowane i nic im nie brakuje, że wytrzymają nawet rok ciągłego użytkowania. Kłamał - wytrzymały kilka godzin marszu. W gruncie rzeczy, handlarz postąpił zgodnie ze starą maksymą, „Towar na półce, to towar stracony.”, wcisnął więc frajerowi gówno. Frajer ów, siedząc w przystanku, obiecał sobie, że jak tylko wróci do Miasta, w odpowiedni sposób podziękuje kupcowi.
O ile wróci.
Mężczyzna podniósł przyciemniane gogle, dzięki którym jasne światło dnia nie było aż tak rażące, w cieniu przystanku nie musiał obawiać się oślepiającego blasku i wycentrował widok mapy PDA na celu misji. Żółty punkt migał dokładnie na środku ekranu, tuż za granicą Strefy Bezpieczeństwa, gdzie zaczynała się pustynia, a w dolnym prawym rogu migała czerwona kropka – jego aktualne położenie, był tuż przed Osiedlem Mieszkalnym, terenem, gdzie w przeszłości znajdowały się domki rodzinne oddzielone od dawnej metropolii obwodnicą. Jeździł palcem po ekranie, próbując znaleźć najlepszą drogę, gdy nagle wstrzymał oddech. Czyżby?, podniósł wzrok wyżej i, wsłuchując się w ciszę, zastygł na moment. Po chwili uniósł głowę, energicznym kiwnięciem opuścił gogle z czoła i zawiesił oczy na wyjściu z przystanku, a kilka sekund później, ostrożnie wyjrzał przez wyłom za plecami. Teraz, oprócz tego, że ich nie widział, to jeszcze ich nie słyszał. Czyżby los, ten sam, który podtapiał go w szambie, teraz wyciągnął do niego pomocną dłoń? W okolicy przestały rozbrzmiewać silniki ślizgaczy. Gdy mężczyzna przegonił pierwsze obawy i upewnił się, iż rzeczywiście w okolicy zalega cisza, ostrożnie wszedł na dach. Trudno, ryzyko jest wliczone w ten fach, a skoro Tropiciele zniknęli, mógł teraz pomyśleć nad tym, po co wyruszył z Miasta.
Obserwując okolicę przez lornetkę i mając w głowie widok mapy z PDA, układał ścieżkę wędrówki. Pierwotny plan już dawno szlag trafił, teraz musiał modyfikować trasę na bieżąco. Ale z drugiej strony, to było do przewidzenia, zawsze coś idzie nie tak. Tylko coś, nie oznacza, że sprawa musi się aż tak spieprzyć. Ta wyprawa przypominała żmudne czołganie się pod pionową górę. Najpierw Desmond, później akumulatory, larwa i na koniec te pieprzone białe kombinezony. Każdy krok, był jak wybuch miny.
Dwa kilometry najszybciej byłoby pokonać starą, czteropasmową drogą. Właściwie, to przypuszczalnie czteropasmową, bo spod gęstego, brązowego bluszczu porastającego jezdnię wystawały jedynie samotne wyspy ciemnego asfaltu. Czymkolwiek jednak droga była kiedyś, decydując się na nią teraz, mężczyzna wystawiał się jak kaczka pod lufę patrolowi. Choć ślizgaczy nie widział ani nie słyszał, to musiał brać ewentualność, że gdzieś tam jednak są, gdzieś czyhają na jego błąd. Alternatywą było kluczenie między zabudowaniami, co dawało lepsze schronienie przed wojskowymi, ale narażało na randkę z tutejszymi stworzeniami, dla których budynki, ciemne piwniczki były istnym placem zabaw. Tym bardziej, że chwilę temu miał okazję spotkać całkiem nowe plugastwa, którym już dosłownie kroiły go na talerzu. I tak źle, i tak źle, mężczyzna pokiwał głową. Przetarł odruchowo maskę filtra nałożoną na usta.
„Bestie nie myślą, kierują się instynktem, więc łatwiej je wykiwać, a człowiek wspierany techniką to istna maszyna tropiąco-zabijająca.”, przypomniał sobie słowa Krępego, kumpla, z którym jeszcze kilka dni temu tworzył zespół.
- Krępy - mruknął pod nosem. Cały ten pośpiech wynikał właściwie z tego, że miał jeszcze nadzieję na odnalezienie towarzysza. Przygotowania poczynione naprędce okazały się zgubne w skutkach.
Mężczyzna pociągnął nosem i spojrzał w dal, aż po horyzont, gdzie nitka drogi zlewała się z żółtą pustynią. Nie, wykonał zdecydowany ruch głową, zaprzeczając takiemu wyborowi. Równie dobrze mógłby zacząć strzelać w powietrze, żeby ściągnąć uwagę trepów z całej okolicy. Musiał wykorzystać to, że teraz go nie widzą i pozostać w ukryciu najdłużej jak się da. Dopiął szelki plecaka, przeładował magazynek i zeskoczył z dachu. Ruszył między budynki.
Z każdym przebytym metrem skutki silnego promieniowania coraz mocniej dawały się we znaki okolicznym zabudowaniom, a nawiany z pustyni radioaktywny piasek siał spustoszenie na pobliskiej ziemi, nie pozwalając żyć praktycznie niczemu prócz chwastom. Choć wydawało się, że i te wyrastały już martwe. Niegdyś tętniące życiem Osiedle Mieszkalne wokół metropolii zionęło obecnie przygnębiającą pustką. Smutne oczodoły okien w uśpieniu obserwowały niszczejącą oazę spokoju, zetlałe firanku poruszane delikatnymi, gorącymi podmuchami dawały wrażenie, jakby ktoś przed momentem je rozsunął, samotne huśtawki odzywały się od czasu do czasu smutnym pojękiwanie przerdzewiałych zawiasów. Po okolicy wędrowały duchy przeszłości, nie mogąc pogodzić się ze stratą kolorowego życia.
Gdzieś między budynkami mężczyzna zobaczył przemykające kocury, dalekich kuzynów niegdysiejszego kota. Z początku sądzono, iż napromieniowane organizmy nie mogą się rozmnażać. Cóż, natura poradziła sobie i z tym fantem, zmieniając faunę i florę w radioaktywny cyrk. Wyglądało to trochę tak, jakby przyroda wkurzona na człowieka, który naruszył jej spokój, chciała go zupełnie zdeptać. To, co teraz biegało po świecie, było abstrakcyjną pozostałością po dawnych domowych pupilach. Abstrakcyjną i często niezwykle groźną. Kiedyś można było je przytulać, dziś lepiej było trzymać je na dystans i nie prowokować - to dawało szansę na spokojną wędrówkę.
Zazwyczaj tej zasady mężczyzna trzymał się sztywno, sprawdzając każdy niepewny zakamarek, ale teraz, kiedy czuł na plecach popychające dłonie uciekającego czasu, nie mógł w pełni skontrolować każdego zakrętu.. Przez labirynt osiedlowych uliczek dosłownie przelatywał, na ułamek sekundy wystawiając się na widok. Miał tylko nadzieję, że ten piekielny skwar lejący się z nieba i rozgrzana ziemia skwiercząca patelnia, ograniczy ilość buszujących po okolicy potworków. No, i że nie trafi na tropicieli, tych obawiał sie najbardziej.
W jednym z ogródków, niespełna dwieście metrów od granicy Strefy Bezpieczeństwa, postanowił odpocząć. Spojrzał na zegarek, nie powinien tego robić, ale działanie na pustyni wymagało szybkości i precyzji, musiał choć odrobinę zregenerować siły. Wszedł na kamienną ścieżkę, prowadzącą do frontowych drzwi domu i na jej końcu, tuż przed wejściem na ganek, przystanął. Drewniany daszek nad schodami pochylał się prawym rogiem - podtrzymująca go noga przegrała walkę z trawiącą próchnicą i złamała się w pół. Mężczyzna patrzył uważnie na odrapane ściany korytarza widoczne przez roztrzaskane drzwi. Skoro stworzenia nie biegały w terenie, musiały gdzieś siedzieć w ukryciu. Nasłuchiwał przez chwilę odgłosów ze środka, ale nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Trudno, jeśli chciał złapać oddech, musiał wejść.
Przezornie chwycił w lewą dłoń paralizator, w drugą długi nóż wojskowy, jeśli musiałby walczyć, to z pewnością po cichu, a na zabawę z nakładaniem teraz tłumika nie miał czasu. Ostrożnie przeszedł nad rozrzuconymi deskami, które kiedyś musiały stanowić drzwi, teraz jednak wiecznie otwarty budynek chętnie zapraszał wszystkich gości. Wszystkich bez wyjątku, nie było selekcji na bramce. W środku mogło się czaić piekło z kłami do ziemi, a równie dobrze panować błogi spokój.
Korytarz mruknął cichym chrzęstem deptanych płatów farby i tynku, które zamiast na ścianach, odpoczywały na podłodze, jakby zmęczone zbyt długim wiszeniem we właściwym dla siebie miejscu. Mężczyzna wyjrzał ostrożnie za róg - telewizor z pękniętym ekranem, spenetrowane, puste szafki, kanapa z wywleczonymi sprężynami. W łazience dziwny, brązowy puch wyłażący z wanny i jakiś wystający z niej szkielet. Najwidoczniej zwierzę skuszone miękkim posłaniem musiał skorzystać z leża, a porost okazał się zabójczą roślinką. Mężczyzna zrobił krok wstecz i wszedł do przeciwległej kuchni, gdzie w rogu widniało zejście do piwnicy. Klapa była otwarta, ktoś kiedyś musiał włazić do środka, a że brakowało temu komuś kultury, to i jej nie opuścił za sobą.
Zszedł do podziemi, gdzie radiacja, według czujnika na osłonie PDA była względnie niska, a temperatura na tyle przyzwoita, że rekompensowała ryzyko postoju. Drewniane stopnie zatrzeszczały, jęknęły ostrzegawczo, ale zetlałe deski wytrzymały ciężar. Mężczyzna zignorował odór rozkładającego się truchła, który nawet przez filtr drażnił nozdrza nieprzyjemną słodkością, nie sądził, by gdziekolwiek indziej znalazł lepsze warunki. W pierwszej chwili zdziwił się, gdyż nigdzie nie widział padliny, ale równie dobrze mięso mogło być po prostu płytko zakopane. Nagle zamarł z jedną nogą opuszczoną na zmurszałą, drewnianą podłogę. Trup zazwyczaj nie chodzi i ciężko mu samemu się zakopać, więc coś musiało go tu przytargać, pomyślał, co przeszyło mu żyły nieprzyjemną, chłodną obawą. Dlatego właśnie nienawidził szybko działać, uwadze umykały oczywiste zagrożenia.
Trudno, na wycofanie było za późno.
Podłoga wyłożona drewnianymi klepkami, zionęła w kilku rozkopanymi kraterami, jakby spod ziemi próbował wydostać się olbrzymi kret, prawda jednak była taka, że zwierzę kopało od góry. Zatem, coś musiało tu mieszkać, mężczyzna wciąż wodził latarką po ciemnych zakamarkach, dokąd nie docierało światło z kuchni. Ale, z drugiej strony, jeśli lokatora nie ma tu za dnia, to znaczy, że włóczy się po okolicy, taki wniosek odrobinę uspokoił mężczyznę.
Ułożył się na zbutwiałej podłodze, wyciągając przed siebie nogi i ściągnął filtr z twarzy. Parę stopni mniej było łatwo odczuwalne nawet przez kombinezon - w porównaniu z zewnętrznym skwarem, tutaj było prawie chłodno. Uniósł na lewej piersi klapę materiału, wysunął rurkę doprowadzającą lekarstwa do krwiobiegu i wprowadził weń niebieską substancję – specyfik niwelujący skutki uboczne oddychania napromieniowanym powietrzem. Podczas tej wyprawy miał już kilka przerw, kiedy nie używał maski filtrującej, zatem poziom radiacji w organizmie stał na niebezpiecznie wysokim poziomie.
Kiedy mężczyzna spojrzał na pustą fiolkę, zaśmiał się w duchu. Właśnie sobie wstrzyknął płynną Tablicę Mendelejewa, która miała chronić go przed tą unoszącą się w powietrzu. Cóż, taki zawód, wzruszył ramionami i wyciągnął z plecaka prowiant. Kolejne chemikalia, skrzywił usta na widok gumowego batonika, który nawet w takiej temperaturze zachowywał stabilną konsystencję i zielonego, gęstego płynu w półlitrowej buteleczce. Płyn miał lepiej rozprowadzić po organizmie substancje odżywcze z batonika i do tego ugasić pragnienie, choć całość smakowała jak roztopiony cholewiak. Z kieszeni wyciągnął zmiętego papierosa i spojrzał uważniej na półki, na których leżały porośnięte pajęczyną zapomnienia butelki. Od razu zsunął osłonkę z PDA i zapisał lokalizację domu, piwniczkę z takim asortymentem trzeba będzie przy okazji odwiedzić. Z tego, co zauważył w świetle latarki, butelki miały zakrętki. Naturalny korek przepuściłby radiację, ale zakrętka dawała szansę na skuteczną izolację, tak że była spora szansa na wyciśnięcie z trunków wytrawnego smaku.
Po kilku głębszych oddechach, mężczyzna nawet przywykł do słodkiego smrodu padliny i zaczął podchodzić do niego względnie neutralnie, w czym pomógł mu też papieros. Zaciągnął się soczyście. W płucach poczuł tysiące przyjemnych szpilek, w gardle drapanie żyletką, a na języku gorzki smak. Westchnął ciężko, opuszczając bezwładnie głowę na ścianę. Tropiciele, dzikie zwierzęta, życie w biegu. Przesyt, czuł już przesyt tym wszystkim. Dlaczego robi to, co robi? Nie mógłby żyć zgodnie z wytyczonym harmonogramem, według planu, być trybikiem wielkiej maszyny? Czyż nie byłoby łatwiej? Zadał sobie pytanie, patrząc na rzednący dym. Czy to, że teraz broczy w takim szambie, nie oznacza przypadkiem, iż już się do tego nie nadaje?
W jasnych obłokach nie znalazł odpowiedzi na nieoczekiwane wątpliwości.
Nagle, gdy był w połowie batonika, deski w kuchni zatrzeszczały, a sekundę później usłyszał ciężkie sapanie tuż nad głową. No i mamy właściciela, pomyślał, widząc w szparach w podłodze tańczące w rytm oddechów gęste, brązowe futro. Sierściuch, mężczyzna wykrzywił usta, odruchowo łapiąc za karabin. Bezszelestnie schował do plecaka resztę jedzenia, papierosa chciwie dokończył w trzech głębokich maszkach, nie przejmując się dymem – jeśli bestia go wyczuła, a już czuła z pewnością, to nie przez szluga, a zapach potu, ludzkie feromony nawet schowane pod kombinezonem, stanowiły najsilniejszy bodziec dla dzikich zwierząt. I teraz pytanie - wytropiła go wcześniej i przylazła skuszona smacznym kęskiem czy po prostu przypadkiem natrafił na smaczny ślad zapachu w powietrzu, wracając do swego leża?
Mężczyzna patrzył w szparę, wprost na śliniącą się, przekrzywioną w zdziwieniu mordę. Wygrzebał z plecaka tłumik, bez pośpiechu nałożył go na lufę i wymierzył w pysk zmutowanego psa. Zabawa w nóż czy paralizator dobra była na zaskoczonego przeciwnika, tym razem jednak obaj stali twarzą w pysk. Wystarczył jeden, celny strzał, by stworzenie padło martwe. Mężczyzna pozbierał graty, przygotował się do wyjścia i wyszedł na górę. Takich znaków nie można lekceważyć, to był już koniec postoju.
Normalnie, przeszedłby obok truchła bez zainteresowania, ale zaintrygowało go coś, co zwierzak przywlókł ze sobą. Kucnął nad znaleziskiem.
- Cholera - poruszył niemo ustami stwierdziwszy, że patrzy na całkiem świeżą, ludzką rękę. Po dokładniejszych oględzinach zrozumiał, że najprawdopodobniej trafił na pozostałości jednego z członków ekspedycji, której poszukuje. Najprawdopodobniej, bo w tym świecie niczego nie można być pewnym, ale poszarpany mundur z charakterystycznymi emblematami sekcji laboratoryjnej Instytutu jednoznacznie sugerował właściciela. Odkąd przyjął zlecenie od Trumskiego, przeczuwał, że idzie szukać trupów, lecz to znalezisko tylko go w tym przekonaniu utwierdziło.
Zostawił poszarpane ramię i skierował się do wyjścia. Dla niego zadanie było wykonane, niestety, gość, który płacił potrzebował poważniejszych dowodów.
Już na progu poczuł, że coś jest nie tak. Gorący wiatr ucichł, duchy przeszłości uciekły z okolicy, a żar stał się jeszcze bardziej palący, mężczyzna odniósł nawet wrażenie, że w pobliżu słyszy szept śmierci. Miał rację. Szept po chwili zmienił się w regularny, szumiący odgłos silników ślizgacza, do którego szybko dołączył drugi. Odruchowo sięgnął pod pachy, by włączyć kamuflaż termiczny.
- Kurwa – warknął, przypominając sobie problem z bateriami. Zaklął raz jeszcze.
Wszedł z powrotem do domu, kucnął pod oknem i zaczął nasłuchiwać. Na razie go nie wykryli. Owszem, wiedzieli, że jest w pobliżu, mówiły im o tym czujniki, ale tak wysoka temperatura otoczenia musiała zakłócać dokładność sygnału. Jeszcze miał szansę na ucieczkę. Albo atak z zaskoczenia. Wyciągnął z plecaka podwieszany granatnik, bieganie cały czas z czymś takim pod lufą było niewygodne, a sprzęt miał zastosowanie tylko w kryzysowych sytuacjach. Jak teraz. Sprawdził pociski przy biodrze, odpiął klamrę zabezpieczającą przed ich wypadnięciem ze szlufek, po czym skierował się do tylnego wyjścia.
Drzwi zaprowadziły go na niewielkie podwórko poprzeplatane wijącą się nitką kamiennej ścieżki. Na spalonej glebie leżało kilka uschniętych drzew, a właściwie połamanych resztek gałęzi i niewielki, zapiaszczony basen. Przykucając prawie do ziemi, mężczyzna dobiegł do niecki, ześlizgnął się na dno, podczołgał do przeciwległej krawędzi i ostrożnie wychylił. Następna posesja dawała szansę na ukrycie, oddzielała go od ślizgacza węszącego po okolicy tym bardziej, że ten mógł tylko lawirować po otwartym terenie, labirynt wąskich uliczek dawała pewną szansę. Niestety, sylwetki tropicieli widoczne przez szpary w ogrodzeniu, migały niebezpiecznie blisko. Ale to i tak byli tylko ci, których widział, pozostali musieli zaciskać pętlę od tyłu.
Mężczyzna zaczął przypuszczać, że kupcowi, któremu zapłacił za trefny towar, może się upiec.
Nagle usłyszał ciężkie kroki w odległości paru metrów i natychmiast przylgnął plecami do dna basenu, wstrzymując oddech. Zdołał wyłowić różnicę między miękkim chrzęstem podeszew o suchą ziemię w ogródku a chrupotem deptanego gruzu na ścieżce - dwóch łaziło przy ogrodzeniu, jeden zaraz przy domu. Gdyby się skradali, wówczas zagłuszyłby ich pobliski ślizgacz, ale pewni swej przewagi nie zwracali uwagi na kamuflaż.
Serce dudniło mu coraz mocniej, poczuł na ciele wilgotny pot. Znowu leżał na talerzu jako danie główne. Jak tym razem z tego wyjdzie? Spojrzał na lufę i uśmiechnął się na widok tłumika, którego nie wiedzieć czemu, nie ściągnął. Przeczucie? Gdy usłyszał skrzypnięcie drewnianego progu zadziałał odruchowo. Wychynął ponad krawędź niecki i najpierw ściągnął niczego nie spodziewającego się trepa na chodniku przy ścianie, ułamek sekundy później wypuścił serię na tych przy ogrodzeniu, ci zdołali jedynie podnieść karabiny do bioder. Ten, który go sprowokował, po prostu patrzył bez żadnej reakcji. Mężczyzna wymierzył w niego lufę, ale nie strzelił. Biały kombinezon i złoty wizjer na pełnym hełmie. Patrzyli na siebie przez chwilę, aż tamten w końcu opuścił bezradnie broń, wolną rękę podniósł w geście poddania. Mężczyzna odkleił oko od kolimatora, spojrzał na niego, myśląc, co zrobić. Biała flaga, tamten nie walczył, ale mimo wszystko był jego wrogiem. Westchnął i nacisnął spust. Trudno.
Takie wahanie było złe. Kiedyś bez namysłu by zabił, teraz miał chwilowe wątpliwości, które mógł przypłacić życiem.
Musiał teraz błyskawicznie zmienić pozycję, sygnał życia zabitych tropicieli został przerwany, a to zaraz zwabi resztę oddziału.
Wyskoczył z basenu, przebiegł wzdłuż ściany i wychynął za róg. Jeden ze ślizgaczy lewitował nad skrzyżowaniem dróg osiedlowych, wyczekując jakiegoś ruchu między budynkami. Mężczyzna zerknął w przeciwną stronę, skąd przybiegł. Drugi ślizgacz w eskorcie grupy żołnierzy, nadlatywał wyczuwając zagrożenie. Spojrzał na teren przed sobą – krzaki, dalej kilka powalonych, przesuszonych drzew nie stanowiących żadnej osłony, później buda, przewrócony płot i kolejny dom, ostatni przed granicą Strefy. Metalowa buda dawała nadzieję na osłonę, choć idealnie byłoby dobiec do domu.
Załadował pocisk penetrujący do miotacza i ruszył, a kiedy zrobił pierwszy krok, strzelił w ślizgacza na skrzyżowaniu po lewej. Nie miał innego wyboru, musiał jednocześnie uciekać i atakować, pętla już tak mocno oplotła mu szyję, że ledwie mógł oddychać. Usłyszał wybuch, ale nie widział jak skuteczne było uderzenie.
Zdążył dobiec do pierwszych drzew, kiedy wroga seria prawie rozszarpała mu nogi, pociski wryły się w ziemię dosłownie kilka centymetrów od kostek, aż poczuł podmuch gorąca na łydkach. Ostrzał jednak poniósł go dalej, jakby dodając skrzydeł. Pędził pochylony, a wokół mijały go wściekłe, metalowe szerszenie. Zobaczył w biegu, jak budę, za którą chciał się pierwotnie schować, rozszarpuje jedna z serii. Przeskoczył nad spróchniałymi konarami, pokonał płot i jakimś cudem dotarł do domu, przy którym skulił się za dobudowaną piwniczką. Padł plecami na ziemię, przyjmując z pokorą porcję betonu wyszarpanego ze ściany przez walące naboje. Skulił się w kącie, przecierając gogle zasypane pyłem z roztrzaskanej przybudówki. Filtry utrudniały szybkie oddychanie, chciał ściągnąć maskę, ale brak ochrony w tak bliskim sąsiedztwie napromieniowanej pustyni nie był rozsądnym krokiem. Do granicy Strefy miał już naprawdę niedaleko, tam trepy się nie zapuszczały bez dodatkowego wsparcia, a boty traciły sygnał z bazą. To zapaliło światełko nadziei w ciemnym tunelu, mógł spróbować szczęścia.
I kiedy już spinał mięśnie do skoku, poczuł ukłucie w uszach – krótki impuls wzywający posiłki. Sygnał był specjalnie tak czytelny, by ofiary paraliżował strach, że lada moment nadciągną specjalne jednostki.
Mężczyzna wychylił się za róg zrujnowanej piwniczki i natychmiast został ostrzelany - od tyłu zmierzali żołnierze, ślizgacz między nimi taranował suche pnie drzew niczym czołg. Metr za metrem, powoli, systematycznie. Zerknął za krawędź domu na lewo, ale i stamtąd powiało ołowianą śmiercią - na drodze czaił się kolejny ślizgacz wraz z trepami, więc tamten pocisk penetrujący nie zdał egzaminu. Ci z boku nie opuszczali swojej flanki, nie chcą wchodzić w ogień krzyżowy nadchodzących od tyłu. Mężczyzna wziął głęboki oddech. Jeśli zostanie, złapią go. Jeśli się ruszy, również go dopadną. Światełko zgasło. Oba warianty nie dawały szansy na optymistyczne zakończenie. A więc w ten sposób, pomyślał, uderzając lufą o szybkę gogli. Zawsze miał nadzieję, że umrze w łóżku z piękną kobietą. Kochał broń, lecz śmierć w ciepłych ramionach kochanki byłaby przyjemniejsza. Pomyślał o Oldze. Teraz jej ramiona wydały mu się właśnie tymi, w objęciach których mógłby umrzeć.
Trudno.
Jeden granat rzucił do tyłu na czuja, tam, gdzie spodziewał się wroga, drugi cisnął w kierunku drogi, do tego wystrzelił kolejnym pociskiem penetrującym - może tym razem się uda. Takie posunięcie powinno dać mu trzy-cztery sekundy przewagi na start. Mężczyzna spiął wszystkie mięśnie i skoczył, jakby coś w tyłek go użarło. Postawił jeszcze zasłonę dymną, cisnął za siebie hukowym. Właściwie, rzucił wszystkim, czym tylko mógł i popędził dalej, wypluwając płuca.
O ile żołnierze oszołomieni wybuchem, strzelali na oślep w chmurę gazu, o tyle boty, dzięki czujnikom ciepła, były w stanie lepiej określić położenie celu – namierzyły 36,6 stopni i bum! Szczęściem dla mężczyzny, tylko jeden, ten z tyłu miał prostą linię strzału, drugi wciąż trzymał dystans z boku i walił głównie po ścianach.
Ciągle pędził dalej. Choć śmierć opuściła mu na szyję kosę, to on ciągle gnał przed siebie. Obraz zlał się w jedną, jasną smugę, mężczyzna stracił prawie przytomność, ale nie przestawał przebierać nogami. Ostatnim zrywem nadziei, sięgnął jeszcze po flary cieplne uczepione uda, jedną rzucił za siebie, drugą w bok, mając nadzieję, że to nimi zajmą się nadlatujące rakiety. Sekundę później usłyszał wybuchy. Wprawdzie żadna nie trafiła czysto, ale fala uderzeniowa była na tyle silna, że i tak powaliła go na ziemię.
Kiedy padł, zarył twarzą w ziemię tak mocno, że aż zdarło mu maskę z ust. Poczuł na języku gorzki smak gleby. Usłyszał niewyraźne głosy, jakby dochodzące spod wody, a na koniec doznał dziwnego uczucia lewitacji. Gdy zapadła ciemność, ostatkiem świadomości zrozumiał, że kupcowi na pewno się upiecze.
Za wszelką cenę (s-f, klimaty post-apo)
1
Ostatnio zmieniony pt 22 maja 2015, 10:39 przez Mazer, łącznie zmieniany 1 raz.
"Ludzie się pożenili albo się pożenią i pozamężnią, pooświadczali się... a ja na razie jestem na etapie robienia sobie kawy...jakkolwiek można to odnieść do życia" - Hipolit