"Cień świata"

1
„Cień świata”


- (...)skoski! Proszę państwa po lekarstwa! - rozniósł się głos stanowczo-zachęcający o urzędniczym wydźwięku. Brzmiał jak hejnał z wieży uwięzionych i niósł się do każdej sali chorych. Wibrował nienaganną schludnością, koniecznością i docierał do każdego łóżka.
- O Jezusie Złoty- wyszeptał Falkowski, odsłonił koc, którym był przykryty po samą głowę i zerwał się na równe nogi krzycząc donośnie: Halkowski, Palkowski, Walkowski czy Falkowski?
- Fffffalkowski- wydmuchała siostra/pielęgniarka stojąca już przy wózeczku z małymi kubeczkami wypełnionymi lekarstwami.

Falkowski podszedł do kolejki pacjentów krokiem chwiejnym i niepewnym niby na chybotliwym pokładzie, z zaciśniętymi szczękami i drżącymi dłońmi. Gdy nadeszła jego kolej, chwycił kieliszek z lekami i odchylając mocno głowę do tyłu, wsypał do ust całą zawartość zleconą przez doktora, po czym popił wodą, którą podała siostra o imieniu Helena uważnie patrząc na niego.
- Poszło? – zapytała tonem oczekującym szybkiej reakcji.
- Poszło – oznajmił Falkowski, potaknął głową, odrzucił kubeczek i dał szybkiego kroka. Szedł korytarzem w stronę swojej sali patrząc trochę na twarze mijanych pacjentów i słuchając w tym oddziale wciąż tej samej akustyki: stuków naczyń, trzasków drzwi, szurania o posadzkę, telewizora, elektrycznych zamków.

Cały ten jazz dźwięków gubił jego zmysły i myśli, które miały tylko jeden priorytet: Jak najszybciej wypluć leki. Dojść do swojej szafki przy łóżku, otworzyć szufladę, wyjąć chusteczkę, obrócić się za siebie, oszukać monitoring wciąż czując ciężar spojrzeń pacjentów.
Wydobyć tabletki z ust, zawinąć w chusteczkę lub sreberko po czekoladzie i przenieść je do kieszeni w silnie zaciśniętej garści.
Dużo, za dużo spostrzeżeń w poczuciu bycia obserwowanym rozwalało jego świadomość jak gwiaździste niebo noc. Robił tak od trzech pełnych nerwów miesięcy. Tabletki trafiały do kosza na śmieci, klozetu lub do saszetki.
Pewnego wieczoru zauważył, że zgromadził w saszetce tyle pastylek, że zaczęło brakować miejsca na kolejne. Zaplanował, aby pozbyć się ich nazajutrz podczas spaceru. Następnego dnia rano zajrzał do torby, w której ją schował i.... saszetki nie było! Szukał i szukał nerwowo przerzucając manele i nadal jej nie było. Zniknęła? Ktoś zabrał?! Anihilacja? Boska interwencja? Jednym słowem oznaczało to kłopoty.

Zagubienie saszetki i rozpoznanie oszustwa przez personel szpitala ważyłoby więcej niż rozpowszechnienia filmu porno z własnym udziałem, ba! Więcej nawet niż zawartość teczki w Pulp Fiction.
Podczas wizyty lekarzy Falkowski czuł zimny oddech przerażenia na swym karku. Pobladł i twarz mu skamieniała. Wykrztusił tylko dwa słowa jąkając się, po których doktor zdiagnozował: Nikt nie jest zadowolony z pańskiego stanu psychicznego!
Cud! Ulga, odciążenie. Sprawa saszetki i skrycie chowanych leków nie wyszła na jaw, ale rozwiązanie zagadki nadal pozostało otwarte.
Diabeł nakrył coś ogonem. Chęć kontrolowania wszystkich i wszystkiego, prywatna wojna z systemem stworzyła lukę, w której znalazło się miejsce na maleńki błąd niedoskonałej świadomości projektującej każdy gest i mrugnięcie oka.
A więc siła wyższa zadziałała. Bóg i jego palec wraz z diabłem.

-(...)skoski- zawołała siostra Helena – leki!

Ryzykowna gra i odwaga zaczęły znowu pulsować w nerwach Falkowskiego. Jak hazardzista nie połknął leków ponad dwieście pięćdziesiąt razy z rzędu ale tłumaczył sobie, że to nawet nie jeden raz, gdyż tylko raz się wpada i przegrywa wszystko.

-Falkowski łykaj! – bezdźwięczna głoska ef w ustach siostry Heleny była już bardziej wyraźnie słyszana - Poszło?
- Poszło, dziękuję – powiedział Ef. Odpowiadanie z trzymanymi w ustach lekami doprowadził do perfekcji, lecz pomimo tej zdolności stresowała go dłuższa wymiana zdań.
- Pokazać buzię, ostatnio za często chodzisz do toalety.
- Jak, za często, ja połykam – udał nieporozumienie.
- Taaak? Dobrze, dziękuję - powiedziała Helena z lekkim zdziwieniem i silną rutyną.

Ef był przekonujący. Ciche wzywanie Złotego Jezusa przynosiło oczekiwany skutek. Skrupulatna i wnikliwa obserwacja sióstr, zwłaszcza ich wyrazu twarzy, kierunków spojrzeń, przynosiła intuicyjny spokój lub trwożliwą niepewność. Zapyta czy połknięte? Każe wysunąć język? Czy padnie podejrzenie? Ef wiedział, czym grozi wpadka. Najpierw grubą aferą, potem przymusowym podaniem leków i zastrzyków, a kończyć mogłaby się sądownym leczeniem i nieokreślonym wydłużeniem pobytu.
Lekarze zgotowali z leków wstrząśnięty koktajl Mołotowa, po zażyciu, którego Ef ślinił się i zachowywał jak wydzielające z siebie soki gotujących się kaparów i szpinaku.

„ Moje miejsce jest cieniem świata” widniał napis na murze szpitalnej palarni.

Palony papieros nawet w słoneczne południe przynosi trochę metafizycznego cienia i zakrywa jak mnisi kaptur wysoko pochylone głowy ludzi ulicy, zaułków, dworców i tych chodzących jak koty własnymi drogami. Do taki należał Ef. Znał mądrość siedzenia „z boku” nieznaczącego nic garbatego karła, któremu los nie dał szansy przybrać właściwej jemu formy. Cygan, szachraj, klucznik w domach ludzi, którzy zanadto zbliżyli się do ognia. Poparzonych, ale mających swój osobliwy wdzięk. Ujrzeli oni na niebie mrożącą krew w żyłach, wschodzącą, co rano gwiazdę i palące przerażenie cofnęło ich do stanu, w którym maluje się w kąciku kartki promienne słoneczko.

Nocny widok przez szybę każdego okna zawiera w sobie kształty i formy tego, co jest za oglądającym. Lustrzane odbicie przeniknięte tym, co widać za dnia. Nakładają się na siebie i przenikają dwa obrazy które, najpełniej oddają prawdziwą halucynację, istnienie w świecie materializujący się zjaw i duchów.

Urzeczywistnienie następuje wtedy, gdy każdy i wszystko jest takie, jakie jest i nie może być inne. Innymi słowy, gdy Bóg zaczyna czytać twoją książkę. Wtedy psychiatria otwiera swój słownik i nie licząc się ze spełnionym pragnieniem chce wyrwać cię z tej sfery, jako że to, w czym żyjesz wykracza poza jej ciasne ramy.
Ef zawierał w sobie to mniejsze zło w większym okalającym dobru. Brzmi to jak nasienie zepsucia czy wada konstrukcyjna całości, ale właśnie tak zbudowana wiedza pomagała mu otworzyć niejedne drzwi.

Po ogłoszeniu ciszy nocnej światła w korytarzach zgasły, ucichły rozmowy jeden-bóg-wie-o-czym. Spod zużytego koca wystawił głowę i machinalnie wstał z łóżka najbardziej skryty w sobie pacjent. Ubrany w pasiastą piżamę podszedł do szafy i po omacku wydobył z torby małą saszetkę. W półmroku, wraz z jedynym świadkiem- samotnym księżycem, dotarł
do otwartego okna i wyrzucił ją na zewnątrz, po czym zamknął okno i wrócił do łóżka. Działający we śnie lunatyk Falkowski zasnął i śnił swój sen buntownika wewnątrz snu o cudownych lekach, a cień świata położył się na nim otulając ciemnością pełgające w nim światełko nadziei.

- Wstajemy panowie! Pobudka! Ścielimy łóżka, no już, proszę po leki – rozniósł się głos siostry Heleny – (...)skoski, eńczuk, owicz , na ciśnienie, na ważenie zapraszamy, krew, zastrzyk, wizyta....

2
Intryguje mnie"zużyty koc". Pewnie prawidłowo kojarzę ze zużytym papierem toaletowym?
Pisać może każdy, ale nie każdy może być pisarzem
Katarzyna Bonda

4
I już widzę ten tekst: "Zamykał się co rusz w toalecie i tam zaśmiewał się rozpuku. Próżno czekano, by wreszcie wyszedł i zwolnił miejsce" :mrgreen:
Pisać może każdy, ale nie każdy może być pisarzem
Katarzyna Bonda

5
Widać humor dopisuje, ale nie taka miała być wymowa tego tekstu. W realu byłby to zapis raczej przejmujący a w wirtualnym świecie odbiór trochę zezuje.

6
major sedes pisze:Widać humor dopisuje, ale nie taka miała być wymowa tego tekstu. W realu byłby to zapis raczej przejmujący a w wirtualnym świecie odbiór trochę zezuje.
Bardzo przepraszam. Dowcipy na papierze toaletowym nie skojarzyły mi się ponuro.

7
Nie nie, wszystko jasne. Tylko że twoich skojarzeń nie wkomponuje do tekstu, bo sa na inną bajkę. Mój bohater- "moje dziecko" naprawdę nie gra w bierki. Prawdziwe czy urojone lęki są tak samo silne.

Pozdrawiam i dziękuje za zainteresowanie, nie kończąc...
ODPOWIEDZ

Wróć do „Miniatura literacka”