* * *
Człowiek nie zastanawia się nad tym, jak bardzo polega na wzroku, dopóki go nie straci. Odcięty od wizualnych bodźców mózg staje się kompletnie otępiały, a ciało boi się choćby drgnąć, nie wiedząc, jak ma się poruszać w nieznanej przestrzeni. Całe lata treningu i doświadczenia w walce idą w zapomnienie. Nawet najsilniejszy i najlepiej wyszkolony człowiek staje się bezradny jak dziecko. Rick nie lubił się tak czuć, cholernie nie lubił.
Przez chwilę gorączkowo mrugał powiekami, jakby spodziewał się odpędzić tę przenikliwą czerń, ale doskonale wiedział, że to na nic. Nie mając oczu, wytężył słuch, ale dochodziły do niego tylko nie wróżące niczego dobrego, odległe echa wstrząsów i potężnych eksplozji. Powoli, jak niemowlę uczące się chodzić, stawiał krok po kroku, a wyciągniętymi rękami, niczym ślepiec, z irytacją badał gęstą, czarną przestrzeń.
Podświadomość płatała mu figle.
Najpierw poczuł, że się dusi, ale to było zrozumiałe, w końcu miał klaustrofobię. Kolejne doznanie było dużo gorsze i dużo bardziej niebezpieczne. Nad swoim strachem potrafił zapanować, ale to wrażenie, że złowrogi mrok zalewa go ze wszystkich stron, kryjąc w sobie śmiertelne zagrożenie, którego nie miał szans dostrzec na czas i się przed nim obronić… To było zupełnie nowe i paraliżujące uczucie, jakiego nie zaznał nigdy wcześniej i musiała minąć dobra chwila, nim zdołał zwalczyć je na tyle, by znów odnaleźć rozsądek.
Coś rozbłysło w ciemności. Złakniony wzroku umysł natychmiast podążył w stronę nowego bodźca. Z początku nie potrafił rozpoznać źródła tej niezwykle silnej strugi białego światła, płynącej z małego punktu gdzieś przy samej podłodze, lecz w końcu zrozumiał. Komórka. A konkretnie: latarka w komórce. Nie mogąc znieść wywołanego kompletną ciemnością, irytującego uczucia ogłupienia, Dave postanowił sobie pomóc — przecież miał telefon. Włączając go, stał się automatycznym celem dla każdego nieprzyjaciela, który mógł czaić się w mroku, ale miał też szczęście. Wyglądało na to, że ich jedynym wrogiem w tym pomieszczeniu był Rick.
Podszedł do skulonych jedno przy drugim, wciśniętych w kąt ciał i bez słowa wyrwał rozżarzoną komórkę z rąk Dave’a. Beth pisnęła cicho, a jej mąż dalej siedział jak zamurowany. Odruchowo osłonili oczy, kiedy skierował na nich rażący snop światła, a on poszukał w ustawieniach komórki odpowiedniej opcji i wyłączył latarkę. Powróciła kompletna ciemność.
— Nie rób tego… — poprosił cichutko Dave. — To jedyne źródło światła…
— A jak myślisz, na długo wystarczy ci baterii? — spytał go Rick.
Cisza. A potem jeszcze bardziej nieśmiałe i naiwne słowa:
— Jest oszczędna. Ledowa…
Rick wręcz nie mógł się powstrzymać, by sobie z niego nie zakpić.
— Tak? I wytrzyma kilka dni na latarce? — odpowiedzi nie było, więc dodał: — Na pewno nie.
Oddech Beth przyspieszył nagle.
— Kilka… dni?! — wyrzuciła z siebie, niemal wpadając w popłoch.
Najwyraźniej niczego nie rozumiała, postanowił więc krótko i zwięźle wprowadzić ich oboje w sytuację.
— Budynek płonie. Z siły ognia wnioskuję, że oberwał jakimś pociskiem i lada chwila może się zawalić. Jesteśmy w podziemiach — wcisnął guzik w obudowie i podsunął podświetlony ekran komórki przed ich twarze. — Nie ma tu zasięgu, ale jak ogień już się wypali i ratownicy zaczną przeszukiwać ruiny, być może się pojawi. Ta komórka będzie wtedy naszą jedyną szansą na przetrwanie. Rzecz jasna, jeśli uda nam się przeżyć tu tak długo.
Ten zimny, beznamiętny ton, prosto i rzeczowo opisujący beznadzieję ich obecnego położenia, wcale jej nie uspokoił, wręcz przeciwnie. W panice zaczęła głęboko wciągać i wypuszczać z siebie powietrze.
— Ja nie wytrzymam… Nie wytrzymam kilku dni… Nie w tych ciemnościach! — pisnęła rozpaczliwie.
Też mi nowina. Rick nie miał na to czasu. Zostawił ich, niech pomarudzą tu sobie razem, a sam, rozpraszając egipskie ciemności jedynie bladą poświatą bijącą z ekranu komórki, ruszył na zwiad. Musiał szybko sprawdzić teren i znaleźć jakieś wyjście z tych podziemi albo chociaż jak najwięcej zapasów, które pomogą im tu przeżyć.
Nie trzeba było znać na pamięć planów budynku, by stwierdzić, że poziom ten składa się z wielu różnych pomieszczeń i że nie wszystkie uda mu się dokładnie sprawdzić. Nie miał dość czasu. Na początku sądził, że to po prostu nerwy sprawiły, iż gorąco uderzyło mu do głowy, ale teraz już wiedział. Temperatura z każdą chwilą naprawdę znacząco rosła. Na tyle znacząco, że musiał szybko coś wymyślić, albo zaraz upieką się tutaj jak kurczaki.
Miał dobry wzrok i to trochę pomagało, choć żeby w tych ciemnościach cokolwiek zobaczyć, musiał go wytężać do granic możliwości. Pomieszczenie w którym się znajdowali, było czymś w rodzaju pokoju dowodzenia dla strażników. Były tu biurka z ekranami monitoringu, kiedyś ukazującymi czujnym oczom goryli wszystkie strategiczne miejsca budynku, obecnie zaś czarnymi, martwymi i nieruchomymi. Wychodząc na korytarz, Rick podparł drzwi krzesłem na wypadek, gdyby miały się zatrzasnąć i zaczął po kolei sprawdzać następne pomieszczenia.
Toaleta z rzędem pisuarów i zamkniętych kabin, a dalej coś na kształt szatni. Metalowe szafki pozamykane na kłódki szyfrowe, a pomiędzy nimi niska, drewniana ławka. Dalej maleńka dyżurka dla nocnej zmiany, szafa, stolik i dwa łóżka. Nagie, kwieciste materace starannie przykryte ciemnymi kocami z polaru. Potem jakieś biuro, przypominające raczej schowek dla sprzątaczki i zakręt, za którym otwierał się długi i wąski korytarz.
Ekran telefonu zgasł, ale zamiast kompletnych ciemności, tym razem jego oczy doświadczyły czegoś innego. Łuna bladego światła przypominająca trochę tę z komórki, ale mocniejsza i o bardziej zdecydowanym kształcie. Padała od uchylonych drzwi pomieszczenia po jego lewej ręce. Od razu zrobiło się zimnej, kiedy do nich podszedł. Zajrzał tam i uniósł brwi ze zdumienia.
Pomieszczenie okazało się być potężną chłodnią, zapewne należącą do którejś ze znajdujących się wysoko ponad nimi, luksusowych restauracji. Na wypełniających ogromną przestrzeń, metalowych regałach stały puszki, butelki i pojemniki z czymś, co na pierwszy rzut oka przypominało żywność i wodę. Ale wcale nie to było najdziwniejsze, lecz fakt, że chłodnia wciąż działała. Nigdzie nie było prądu, nad nimi szalał pożar, ale to wszystko zdawało się nie robić żadnego wrażenia na upartym agregacie chłodziarki.
Pobiegł dalej, nie miał czasu. Musiał znaleźć wyjście.
Za chłodnią natrafił na niewielki korytarz ze schodami prowadzącymi w górę, ale wystarczyło, że do nich podszedł i natychmiast się cofnął, tak silny żar uderzył w jego ciało. Biegł dalej. Następne korytarze, biura, schowki, magazyny i małe gospodarcze pomieszczenia. Labirynt zdawał się nie mieć końca, a temperatura rosła w zastraszającym tempie. Znalazł jeszcze trzy klatki schodowe, ale każda następna wydawała się być gorętszą od poprzedniej. W końcu się zatrzymał. Upał lał się strumieniami po jego ciele i zaczynało do niego docierać, że stąd nie wyjdzie, a nawet gdyby jakimś cudem znalazł wyjście, nie uda mu się już wrócić po Dave’a i Beth. Co robić? Szef wydał mu rozkaz, a on nawykł w życiu do słuchania rozkazów. Miał teraz do wyboru: wykonać go, albo spróbować ocalić własne życie.
Nagle zawrócił i pobiegł w korytarz. Minął drzwi chłodni, wpadł do dyżurki nocnej zmiany i jednym wściekłym ruchem zerwał z łóżek oba materace, razem z kocami. Rzucił jeden na drugi i zawlókł je po podłodze do chłodni. Rozstawił posłania na betonowej posadzce, w obu naprzeciwległych końcach pomieszczenia i obrzucił regały szybkim spojrzeniem. Jedzenie i woda wystarczą na kilka dni. Potrzebowali jeszcze tylko jednej rzeczy. Zajrzał do kącika dla sprzątaczek i wytargał stamtąd wielkie niebieskie wiadro z pokrywą. W środku był jakiś proszek, wysypał go więc na ziemię i zaniósł pojemnik do chłodni.
A potem wrócił po tę dwójkę.
Podskoczyli, kiedy do nich podszedł. Wciąż tulili się do siebie ze strachu, choć narastający z każdą chwilą upał sprawiał, że ubrania nieznośnie lepiły się do ich doszczętnie przepoconych ciał. Zwłaszcza cienka, błękitna sukienka Beth, pod którą zaczynał się ukazywać zarys otulonych koronkowym stanikiem piersi. Wilgoć sprawiła, że materiał stał się niemal zupełnie przezroczysty, niezdolny do ukrycia takich detali jak sutki. W kompletnej ciemności nie była tego świadoma. Niepomna swej nagości popatrywała strachliwie w stronę, z której padało blade i wątłe, aczkolwiek oślepiające jej przyzwyczajone już do mroku oczy, światło komórki.
Rick podsunął im niewielką butelkę niegazowanej wody i wtedy podskoczyli znowu, jakby spodziewali się noża. Gapili się na tę butelkę z wyraźną rezerwą, ale w końcu pragnienie zwyciężyło. Beth wyrwała mu ją z ręki, odkręciła i zaczęła pić łapczywie, ledwie pamiętając, by zostawić trochę dla swego równie spragnionego męża.
— Znalazłem dla nas kryjówkę — oznajmił im, kiedy ugasili już pragnienie i zyskał pewność, że będą go słuchać. — Może ocalić nam życie, ale musicie się ruszyć, bo to kawałek stąd. Mamy mało czasu.
Spojrzeli na niego tymi swoimi jelenimi oczkami, wielkimi jak spodki z przerażenia.
— Dokąd… — wyjąkał cichutko Dave. — Dokąd nas zabierzesz…?
W tym tempie donikąd. Czy strach naprawdę robi z ludzi aż takich idiotów, że wolą siedzieć i smażyć się żywcem, niż ruszyć dupę z miejsca? No, chyba że chodziło o coś innego. Nie bali się z powodu tego, co się stało, bali się JEGO…
— Nie porwałem was, nie musicie iść ze mną — wyjaśnił tak spokojnie, jak tylko w tych okolicznościach zdołał. Świadomość nieubłaganie upływającego czasu i odczucie stale rosnącej temperatury sprawiało, że każde słowo wydawało się teraz zbędne i nieistotne. A gdyby tak znów przerzucić sobie jedno z nich przez ramię i po prostu pobiec? — W sumie możecie iść, dokąd chcecie, ale sami tu zginiecie. Mogę utrzymać was przy życiu, jeśli odważycie się mnie posłuchać.
— Czemu… czemu chcesz utrzymać nas przy życiu? — spytała cicho Beth.
Nie widziała wyrazu jego twarzy, ale po samym tonie głosu z pewnością musiała wyczuć ironię, kiedy jej odpowiedział:
— A muszę mieć powód? Nie chcecie żyć?
— Boisz się mojego brata, tak? — drążyła. — Tego, co ci zrobi, jak już nas znajdą i okaże się, że mnie nie uratowałeś?
Sama ubrała w słowa to, co chciała usłyszeć i co powinien powiedzieć, żeby ją uspokoić. Ale jemu wcale na tym nie zależało, szczerze mówiąc miał to gdzieś.
— Twój brat nie żyje — skwitował bezlitośnie, choć musiał wiedzieć, że bardzo ją w ten sposób zrani. — Podobnie, jak wszyscy ludzie w budynku. Zginęli w kilka sekund, nie zdążyli nawet pomyśleć, co ich zabija i już byli martwi. To dobra śmierć, szybka. My będziemy tu umierać cholernie długo i cholernie powoli, więc ruszcie te swoje ciężkie tyłki i wyjdźmy stąd wreszcie, OK? Później będziemy gadać.
Jej brat nie żyje. Zginął w kilka sekund. Nawet się nie zorientował.
Beth usłyszała te słowa i zamarła, nie mogła myśleć, nie mogła się na niczym skupić. Nie pamiętała, jak stamtąd wyszła. Czyjeś dłonie podniosły ją z podłogi i zawlokły w głąb ciemnego korytarza. Tylko wątła poświata komórki oświetlała im drogę, ale ją mogliby teraz prowadzić wprost do piekła, było jej wszystko jedno. Szli długo i roztapiali się z gorąca. Tym bardziej się zdziwiła, kiedy zarzucili jej na plecy koc. Po co? I wtedy z głuchym zgrzytem otwarły się przed nią wielkie drzwi z grubej, masywnej stali, tak ciężkie, że nawet ten barczysty zbir musiał się solidnie napocić, żeby je przesuwać.
I nagle zrobiło się chłodno, a potem zimno, gdy temperatura w jednej sekundzie spadła o ponad czterdzieści stopni. Wreszcie jakieś światło. Zbyt blade jak na jej gust, ale i tak zdecydowanie lepsze od ciągłego mroku. Połyskujące stalą ściany, metalowe wózki i regały, wszystkie pełne butelek, pojemników i koszy. Z jedzeniem? Takie odnosiła wrażenie, choć jej otępiały umysł z trudem kojarzył fakty. Znów siedziała na podłodze, obok męża i teraz dla odmiany było jej strasznie zimno.
Poruszyła się, jakby obudzona ze snu. Obejmujący ją ramionami Dave przytulił na chwilę policzek do jej czoła.
— Jak się czujesz? — spytał konspiracyjnym szeptem. No tak, nie byli tu sami.
Blada, niebieskawa poświata pochodziła z zaczepionej mniej więcej na wysokości metra listwy złożonej z maleńkich, diodowych punkcików, która oplatała całe pomieszczenie. Nie dawały zbyt wiele światła, ale było go dość dużo, by rozróżnić zgromadzone w środku przedmioty, w tym ułożoną wygodnie na materacu sylwetkę potężnego zbira. Leżał tak daleko od nich, jak tylko się dało, w naprzeciwległym końcu pomieszczenia. Dał im przestrzeń, której potrzebowali, ale nie spróbował niczym się od nich odgrodzić. Wiedział, że go obserwują, jednak nic sobie z tego nie robił. Jedno ramię, jak poduszkę, wsunął pod głowę i wpatrywał się intensywnie w jakiś mały przedmiot zamknięty w drugiej dłoni. Był jak robot, wszędzie wokół działa się tragedia, a on leżał sobie wygodnie i odpoczywał.
— Nie wiem — odszepnęła Beth swojemu mężowi. — Gdzie my jesteśmy?
— W jakiejś chłodni, czy czymś takim. Ściany są tu cholernie grube i mają jakieś osobne źródło zasilania i dlatego jest tak zimno. Nie wszystko zrozumiałem z tego, co mi powiedział.
— Mówił, czego od nas chce?
— Nie pytałem. A co, myślisz że…
Zadrżała i wtuliła się mocniej w ramiona męża.
— Boję się myśleć. To kompletny wariat, może z nami zrobić wszystko… Teraz, kiedy mój brat nie żyje…
Nie chciała płakać, ale łzy same napływały jej do oczu. Nie mogła uwierzyć, że już nigdy nie zobaczy brata, nie usłyszy jego krzyku, nie poczuje pięści zaciskającej się na jej ramieniu tak mocno, że powstawały siniaki. Kilka godzin temu nienawidziła go za to, a teraz oddałaby wszystko, żeby znów usłyszeć ten wrzask, naprawdę wszystko…
— Wierzysz mu? — spytał Dave, najciszej jak tylko mógł.
— Nie wiem… — szlochała. — Ten dym i płomienie…
— Może to był po prostu zwykły pożar i zaraz go ugaszą? Zjechaliśmy prawie na sam dół. Może wyższe piętra ocalały i twój brat siedzi tam teraz, nie wie o niczym i się na nas wścieka, że tak długo nie wracamy?
To była taka słodka myśl… Jak bardzo chciałaby w nią uwierzyć. Ale nie mogła. Podświadomość mówiła jej, że to wszystko bajki, a prawdę znał tylko ten straszliwy potwór. Dlaczego ich tu zamknął? Co chciał z nimi zrobić?
— Boję się, Dave… — wyszeptała w jego pierś, wciąż odzianą w czarny, solidnie już przepocony garnitur. Żałowała, że sama nie ubrała czegoś więcej poza tą cienką sukienką.
— Wiem — odpowiedział. — Ja też.
I wtedy rozległ się ten potworny, ogłuszający huk, nieopisany ryk ton miażdżonej stali, gdy wszystkie piętra znajdujące się ponad nimi w jednej chwili wdeptała w ziemię potężna siła grawitacji. Ziemia zatrzęsła się, a stalowe regały zaczęły jeździć po betonowej posadzce, rozsiewając wokół siebie zgromadzone na nich wcześniej przedmioty. Zderzały się jeden z drugim, zatrzymywały i przewracały, albo jechały dalej. Obok ich stóp roztrzaskał się plastikowy pojemnik, zasypując podłogę morzem czegoś sypkiego i jasnego, ryżu, albo kaszy. Butelki z wodą przewróciły się i zaczęły toczyć, uderzać o siebie, spiętrzać przy ścianie i przewracać…
Beth wrzasnęła przeraźliwie i wtedy, jak na komendę, chaos ucichł. Znów nastała kompletna cisza, jeszcze bardziej złowroga, niż przedtem.
— Co… co się stało?! — wyrzuciła ze wzburzonej piersi i wiedziała, że to nie do swojego męża kieruje te słowa.
— Mówiłem, że budynek może się zawalić — oznajmił spokojnym, beznamiętnym głosem Rozpruwacz, jakby cały ten chaos nie robił na nim wrażenia. — Właśnie się zawalił.
— I… i… — Beth nie mogła sklecić ani jednego słowa.
— I nic. Nie pogrzebał nas. Mieliśmy szczęście. Powinniśmy teraz wyłączyć światło i iść spać. Prąd może nam się jeszcze przydać.
— Światło?! — pisnęła. — Nie rób tego… nie możesz!
— Mogę — zakpił. — I zrobię to. Jak już uśniecie. Skończcie gadać i idźcie spać, bo nie będę długo czekał.
Dave i Beth posłusznie ułożyli się jedno obok drugiego na zimnym materacu i przykryli marnym, letnim kocem. Kataklizm, który wydarzył się przed chwilą, wciąż nie pozwalał o sobie zapomnieć, ale powieki ciążyły im ze zmęczenia i w kilka minut później zapadli w sen.
* * *
dzień drugi
Kompletna ciemność, gdy absolutnie żaden promyk światła nie dociera do oka, a mózg odnosi irytujące wrażenie, że utracił wzrok. Otwieranie i zamykanie powiek niczego nie zmieniało. Obudzili się, ale rzeczywistość przypominała raczej koszmarny sen. Nie wiedzieli gdzie są i bardzo chcieli się stąd wyrwać. Panika niemal odbierała im oddech. Nagle światło rozbłysło, a przynamniej mdła poświata od niebieskich diod rozproszyła mrok. Przypomnieli sobie, co się wczoraj stało i trochę ich to uspokoiło. Troszeczkę.
— Dzień dobry — dźwięk głosu sprawił, że podskoczyli, jak rażeni prądem.
Rozpruwacz zapalił światło i właśnie wracał na swoje legowisko. Nawet na nich nie patrzył, ale oni z zapartym tchem obserwowali każdy jego ruch, jakby był dzikim zwierzęciem, które zwietrzyło zapach krwi i tylko czeka, by rzucić im się do gardeł.
— Żarcia mamy dużo, ale trzeba zacząć od tego, co najszybciej się psuje — oznajmił. — Robi się coraz cieplej.
— Mówiłeś, że… — zaczął cichutko Dave — że to ma jakieś osobne zasilanie…
— Bo ma. Inaczej już dawno byśmy się ugotowali. Tam na górze jest teraz prawdziwe piekło. Agregat, choćby był nie wiem jak wielki, nie da rady za długo utrzymać tu zimna.
— I… ugotujemy się? — pisnął Dave.
Rozpruwacz uśmiechnął się ironicznie w kąciku ust.
— Miejmy nadzieję, że nie. Ale będzie tu coraz cieplej, to pewne. W końcu ogień się wypali. Może nawet go ugaszą, a my zdążymy stąd wyjść, nim upał nas wykończy? To co chcecie do jedzenia? Jest zimny kurczak i jakieś ciasto, chyba jabłkowe. Do picia tylko woda. Gdzieś tam widziałem wino i pewnie nawet butelki są całe, ale chyba nie będziemy zaczynać dnia od wina, co?
Bardzo zabawne. Nabijał się z nich? Z tego, jakie wzbudzał w nich przerażenie? Pokręcony typ. Dave nie zamierzał z nim dyskutować, posłusznie podniósł się z posłania i poszedł po jedzenie dla siebie i swojej żony.
Rozpruwacz poporcjował kurczaka, a ciasto pokroił na kawałki, tak jakby byli małymi dziećmi i bał się dawać im do rąk noże. Podzielił jedzenie na trzy równe porcje i umieścił je na plastykowych wiekach od pojemników. Jedną niezwłocznie zabrał, by zjeść ją na swoim posłaniu w kącie. Dave nie zamierzał zbliżać się do niego na większą odległość niż to konieczne, poczekał więc chwilę, aż on odejdzie, nim wziął z metalowego regału dwie pozostałe porcje. Razem z żoną pochłonęli jedzenie w kilka minut, nawet nie spodziewali się, że są aż tak głodni.
Potem pojawił się pierwszy problem.
— Potrzebuję wyjść do toalety — odezwała się Beth, na tyle głośno by wszyscy usłyszeli, choć przyszło jej to z wyraźnym trudem i czuła się zażenowana. Ale dłużej już nie mogła wytrzymać.
— W tamtym kącie stoi taki wielki, plastykowy pojemnik — objaśnił Rozpruwacz. — Świetnie się nada, bo ma wieko i będzie można go zamknąć. Inaczej smród pewnie szybko dałby się nam we znaki.
Beth rozejrzała się, szukając tego, o czym mówił. Rzeczywiście, niemal przy samych drzwiach stał duży, niebieski pojemnik z żółtą pokrywą, ale w pierwszej chwili przeoczyła go, bo przecież nie mógł być tym, o który chodzi. Leżał sobie spokojnie w kącie, nie osłonięty niczym. Jak miała tam usiąść i tak przy wszystkich załatwiać swoje potrzeby?
— Ale… — z wrażenia aż nie mogła wydusić słowa. — Ja nie mogę… Tak na widoku…
Rozpruwacz westchnął z wyraźnym zniecierpliwieniem. Zerwał się z miejsca, chwycił za półkę najbliższy z wypełnionych jakimiś pudłami regałów i ze zgrzytem stalowych kółek na betonowej posadzce, przesunął go aż pod ścianę, tworząc w ten sposób prowizoryczny parawan dla pojemnika.
— Lepiej? — mruknął, zerkając znacząco ku Beth.
Skulona na brzegu posłania bała się odezwać, czy choćby skinąć głową.
— Możesz się zasłonić kocem, jak ci to nie wystarczy — dodał. — Albo zgaszę na chwilę światło. Chcesz?
Zaprzeczyła, energicznie kręcąc głową. Wszystko, tylko nie światło.
— To idź i nie przeżywaj. Przecież nie będę cię podglądał.
Rozpruwacz wrócił na swoje miejsce i żeby poprzeć słowa czynem, demonstracyjnie odwrócił się do nich obojga plecami. Beth nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Przez całe życie miała obsesję na punkcie czystości, nawet nie dotykała muszli klozetowej inaczej, niż w grubych, gumowych rękawiczkach, a teraz każą jej… Ale nie miała wyjścia. Natura upomniała się o nią i nie zamierzała odpuścić. Wstała z materaca i nieśmiało podeszła do niebieskiego pojemnika.
W niebieskawym półmroku zawisła ciężka, dręcząca cisza. Wydawało im się, że ściany pomieszczenia kurczą się, by lada chwila zmiażdżyć ich swoim ciężarem i że nie zniosą tu dłużej kilku minut, a co dopiero kolejnego dnia. Niby wszystko było w porządku, siedzieli sobie spokojnie w dość dużej przestrzeni, a jednak ta przestrzeń była klatką, w której razem z nimi zamknięto lwa. Na razie ich nie atakował, zdawał się nie zwracać na nich najmniejszej uwagi, ale w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Mijały długie, niekończące się godziny pełne nerwowego napięcia.
Żeby jakoś zabić czas, zajęli się rozmową. Leżeli przytuleni i konspiracyjnie szeptali sobie nawzajem wprost do ucha. Skóra na udzie Beth ścierpła od utrzymywania przez kilka godzin tej samej pozycji, przesunęła ją więc i oparła o udo swego męża. Nagle wyczuła tam jakąś przeszkodę – twardy, prostokątny kształt. Nie zastanawiając się, ani nie pytając o zgodę, sięgnęła do kieszeni jego spodni i wyjęła przedmiot.
Komórka. Była dziwnie lekka.
— Skąd to masz? — spytała.
— Oddał mi ją, jak nas tu zamknął — wyjaśnił Dave. — Wyjął baterię i kazał jej nie włączać.
— Masz tę baterię?
— Tak. W drugiej kieszeni.
Sięgnęła tam i wydobyła ją bez wahania. Niemal natychmiast przyszedł jej do głowy pomysł, w jaki mogłaby to nowe znalezisko wykorzystać. Powzięty zamiar przyjemnym ciepłem rozlał się w jej duszy. Z przebiegłym uśmieszkiem na ustach, Beth zerknęła na Rozpruwacza i upewniając się, że na nią nie patrzy, zdjęła obudowę z komórki, by gładko wsunąć baterię na swoje miejsce.
Dave z rosnącym przerażeniem obserwował jej wysiłki. W końcu nie wytrzymał.
— Co ty… — zimne, karcące spojrzenie żony sprawiło, że głos uwiązł mu w gardle. — Powiedział, żeby jej nie włączać…
— No i co z tego?! — odrzuciła gniewnie. — A jak jutro postanowi nas pozabijać? A mnie zgwałcić, przedtem, albo potem?
Włączyła komórkę i kiedy pojawiło się żądanie pinu, zerknęła wyczekująco na męża. Dave nie zwykł dyskutować ze swoją żoną, a już zwłaszcza, gdy ta była w bojowym nastroju, posłusznie więc wklepał cztery potrzebne cyfry i patrzył, jak komórka ożywa, ukazując na ekranie startowym ich wspólne, czułe zdjęcie. Beth szybko przejęła telefon z jego rąk i chciwie wpiła oczy w maleńki ekran. Zasięgu nie było. Może udałoby się go złapać z większej wysokości? Raz jeszcze spojrzała na Rozpruwacza i walczyła przez chwilę z własnym strachem, ale w końcu się przemogła. Wybrała numer swego brata i wdusiła przycisk połączenia. Zerwała się z materaca, wystrzeliła ręką w górę i czekała, czekała… Mijały nerwowe sekundy, ale nie działo się nic, w komórce panowała cisza.
— Mówiłem wam, że ile te ściany mają grubości? — odezwał się nagle Rozpruwacz. Beth podskoczyła z wrażenia i upuściła przy tym komórkę. Jej serce się zatrzymało, kiedy patrzyła, jak spada. Na szczęście ręce Dave’a, niczym wprawne dłonie bramkarza wystrzeliły do przodu i pochwyciły ją w porę, nim zdążyła roztrzaskać się o beton.
— Mówiłem wam też, że ta komórka może się okazać naszym jedynym ratunkiem? — ciągnął dalej Rozpruwacz, jakby nie widział tego przerażenia, z jakim przywarli teraz do siebie, czekając na wybuch jego wściekłości. — Więc szanujcie ją, do kurwy nędzy! — podkreślił, a jego głos z każdym następnym słowem przybierał na sile. — Teraz na nic się nie przyda, powiem wam, kiedy będzie można jej użyć. I chyba mnie nie zrozumieliście, więc powtórzę jeszcze raz: bateria ma być wyjęta, dopóki nie każę jej włożyć, jasne?! Spróbujcie znowu wyciąć taki numer, to wam ją zabiorę i sam będę jej pilnował! Może i nie jest moja, ale nie oddałem jej wam po to, żebyście jak idioci rozpierdolili ją na części przy byle okazji!
Wykrzyczał, co miał do powiedzenia i zamilkł, a cisza panująca w pomieszczeniu zdawała się teraz dzwonić w uszach. Dave wiedział, co ma zrobić i nie zamierzał z tym zwlekać, żeby go przypadkiem bardziej nie rozdrażnić, ale dygotał z przerażenia tak bardzo, że nie był w stanie rozłożyć komórki, którą wciąż kurczowo ściskały jego palce. To żona, sprawczyni całego zamieszania, musiała otworzyć telefon, wyjąć baterię i zamknąć pustą obudowę, a potem obie te rzeczy osobno włożyć do obydwu kieszeni jego spodni.
* * *
dzień trzeci
Robiło sie coraz bardziej gorąco. Na razie jeszcze jakoś to wytrzymywali, ale z samego tempa podnoszenia się temperatury można było wnioskować, że nieuchronnie zbliża się koniec i że raczej nie będzie on przyjemny. Nie mogli stąd wyjść, bo na górze wciąż szalał pożar, który powoli wdzierał się także i do tego, niegdyś przyjemnie chłodnego wnętrza, a nie istniała żadna inna droga ucieczki. Miejsce, które miało początkowo uratować im życie, teraz stawało się dla nich makabrycznym więzieniem.
I jeszcze ten smród, jakby mało im było zmartwień. Obrzydliwy fetor resztek psującego się jedzenia, połączony z odorem plastykowego wychodka zmieniał się powoli w mieszankę nie do zniesienia.
— Pierwsze co zrobię, jak nas znajdą, to wezmę kąpiel — rozmarzyła się Beth. — Taką prawdziwą, z bąbelkami. Powiedziałabym gorącą, ale teraz nie powiem, więc po prostu kąpiel.
— A ja wypiję piwo — dodał jej mąż. — Zimne jak lód — podkreślił.
Gadali tak już od kilku minut, ale dopiero po tych słowach leżący dotąd w bezruchu i zdający się kompletnie ich ignorować Rozpruwacz, nagle jakby się ocknął i zerwał z posłania.
— Nie wiem jak wy, ale dla mnie nadszedł czas, żeby obalić wreszcie to wino — oznajmił tym swoim durnym, wesołym głosem, a oni siedzieli obok siebie na materacu, w doszczętnie przemoczonych potem ciuchach i nie mieli już sił, żeby się go bać, czy choćby wysilić na odpowiedź.
Przymkniętymi z wyczerpania oczami obserwowali tylko, jak podchodził do metalowego regału, gdzieś po przeciwnej stronie pomieszczenia i przesuwał jakieś wydające szklany pogłos przedmioty. Znalazł to, czego szukał, ale szybko zdał sobie sprawę, że czegoś mu brakuje. Wino było zatkane korkiem.
— Nie macie przypadkiem korkociągu? — zażartował sobie.
Dave nie zareagował. Beth zmierzyła Rozpruwacza zimnym, gniewnym spojrzeniem, ale również się nie odezwała. Miała ochotę odpowiedzieć coś takiego, że w pięty by mu poszło, ale pamiętała z kim rozmawia i ugryzła się w język. Tłumienie tak silnych emocji przychodziło jej z trudem.
Rozpruwacz nie doczekał się odpowiedzi, więc olał ich i zaczął przeszukiwać regały, jednak nie znalazł tam niczego, co choćby przypominało korkociąg. Sądzili, że wobec tego da sobie spokój, ale on widać nie należał do ludzi, którzy uznają coś za niemożliwe do wykonania. Wyjął ten swój wielki, rzeźnicki nóż i zaczął nim po prostu wydłubywać korek z butelki. Beth zamknęła oczy, nie mogąc patrzeć na ten bezmiar barbarzyństwa, wobec którego nie śmiała się nawet sprzeciwić i już tylko słuchała odgłosów bezczeszczonej butelki wina, które nawet jak na jej gust było wręcz zbyt drogie.
W końcu usłyszała coś jeszcze, kroki. Podchodził do nich. Podniosła powieki akurat w momencie, gdy przed jej twarzą wyrosła ciemnobrązowa szyjka butelki wina. Bez korka. Odruchowo wzdrygnęła się, a jej oczy ze znudzonych stały się nagle czujne. Stał przed nią, tak blisko i wyciągał w jej stronę potencjalnie niebezpieczny przedmiot. Od razu zapomniała o gniewie, a jej ręka poszukała dłoni męża, by dodać sobie otuchy.
— Chcecie? — spytał Rozpruwacz.
Milczała, licząc na to, że zignorowany sobie pójdzie, ale nie poszedł. W końcu nie wytrzymała napięcia i wyrzuciła z siebie:
— Mam to pić? Z tym korkiem w środku?!
Jego brew uniosła się z ironią.
— Korek wyjąłem — podkreślił.
— Nożem.
— Nic lepszego nie miałem. Zresztą, prawie się nie pokruszył.
— Prawie?! — ostatnim wysiłkiem zdołała powstrzymać wybuch gniewu. — A nawet jeśli, to przecież… Potrzebne nam są jakieś kieliszki…
Miał wielką ochotę parsknąć śmiechem, ale z jakichś powodów nie zrobił tego. Uśmiechnął się głupio, wzruszył ramionami i po prostu przystawił sobie butelkę do ust, by wypić kilka łyków metodą parkowego żula.
— Dobre — stwierdził, ewidentnie kpiąc sobie z niej w najlepsze. — A kieliszków żadnych tu nie ma. Poszukaj sama, jak chcesz — dodał, wyjmując z ust coś co mogło być kawałeczkiem korka. — Otworzę drugie, może się tak nie pokruszy.
Poszedł zbezcześcić kolejną butelkę drogiego wina, a ona zacisnęła dłonie w pięści czując, jak gotuje się w niej gniew. Na jednej z tych pięści spoczęła nagle ręka jej męża. Beth zerknęła na niego i zobaczyła to przejęte spojrzenie, którym zawsze próbował ją uspokoić. Przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech, zmuszając emocje do tego, by ucichły.
Gdy po chwili Rozpruwacz wrócił z kolejną butelką wina, Beth po prostu wyciągnęła po nie rękę i podziękowała z ironicznym uśmiechem na twarzy. A potem przystawiła butelkę do swoich ust i wzięła malutki łyczek, starając się nie zwracać uwagi na kawałeczki korka, które mogłaby przy tym połknąć. Nie zdejmując z Rozpruwacza sarkastycznie radosnego wzroku, podała butelkę mężowi.
Pili swoje wino, na zmianę sięgając po butelkę, a on pił swoje. Nie patrzył przy tym na nich, a oni udawali, że wcale nie gapią się na niego, wsparci plecami o ciepłą stal ściany. Mieli już po dziurki w nosie tego smrodu, gorąca i siedzenia z nim tutaj, a w dodatku wino sprawiło, że nabrali nieco odwagi. Ich wymęczone upałem, niewygodą i niechcianym towarzystwem oczy popatrywały teraz na Rozpruwacza z prawdziwą nienawiścią.
— Cały czas tam leży i gapi się w ten portfel. Ciekawe co tam jest? — mruknął Dave, biorąc spory łyk wina. — Może jakaś krwawa pamiątka jednej z jego zbrodni?
Jak na przykład odcięty palec, albo zaschnięty sutek dziwki? Od samego myślenia o tym krew cierpła Beth w żyłach.
— Może wynotował sobie, co z nami zrobi, jak już znudzi mu się trzymanie nas tutaj — podsunęła.
— Myślisz, że zamknął nas tu w jakimś celu?
— To psychopata, on wszystko robi w konkretnym celu. Nie pamiętasz, jak mnie porwał? Złapał i po prostu zarzucił sobie na ramię, a ja nie mogłam nic zrobić, tylko krzyczeć — zmarszczyła brwi i pociągnęła łyk z butelki, starając się odpędzić niechciane wspomnienie.
— A jeśli on ściemnia, że tam jest gorąco, a tak naprawdę możemy sobie spokojnie wyjść? — dedukował Dave.
— Może tak być — zamiast rozwiać jego bzdurne teorie, żona tylko je podsyciła, nie wiedząc, że tym samym pcha go wprost w objęcia zbliżającej się tragedii.
Alkohol szumiał im w głowie, co na pewno nie pomagało racjonalnie myśleć, a Dave sam wręcz prosił się o kłopoty. Na trzeźwo pewnie by się nie odważył, ale po wypiciu niemal całej butelki wina, które Beth tylko smakowała, brzydząc się korka, jego wrodzony strach jakby nieco zelżał. Bynajmniej, w pewnej chwili znalazł w sobie dość odwagi, by się odezwać, wyraźnie kierując te słowa do Rozpruwacza:
— Jak myślisz, kiedy wreszcie będziemy mogli stąd wyjść?
Rozpruwacz zerknął na niego ze zdziwieniem, jakby nie mógł się nadziwić, że ten obiekt w ogóle potrafi mówić, a potem odparł:
— Nie wiem. Na pewno nie teraz.
— Dlaczego nie? — Dave ani myślał ustąpić, choć nawet jego żonie coraz mniej się to podobało, czemu dawała wyraz szturchając go łokciem pod żebra.
— A jak myślisz? — zakpił Rozpruwacz. — Jest cholernie gorąco.
— Tutaj jest. Może tam już się ochłodziło, a my siedzimy tu i nawet o tym nie wiemy.
— Nie ochłodziło się.
— Skąd wiesz?
— Mamy tu agregat, który wyciąga ciepło na zewnątrz, mówiłem ci.
— A jeśli się zepsuł? — nie ustępował Dave. Nagle wstał z materaca i po prostu ruszył do drzwi. — Sprawdzę…
Rozpruwacz zerwał się ze swojego posłania. Pusta butelka wypadła mu z rąk i z hukiem potoczyła się po betonowej posadzce, jakimś cudem się nie rozbijając.
— Nie dotyk… — wrzasnął ile sił w płucach, widząc, co tamten chce zrobić, ale było już za późno.
Dave sięgnął po rozgrzany jak ściana pieca uchwyt drzwi i wrzasnął przeraźliwie. Osunął się na kolana, kurczowo ściskając poparzoną dłoń w drugiej ręce. Na jego pobladłej twarzy malował się grymas cierpienia i jasnym było, że gdy tylko chwycił się za bolące miejsce, w drugiej dłoni została mu spalona skóra.
— Ja pierdolę… — burknął pod nosem Rozpruwacz. — Czy wy chociaż raz możecie mnie posłuchać? Agregat się nie zepsuł, bo ledy działają. Myślicie, że mi się tu podoba, czy jak? Gdyby można było stąd wyjść, już dawno bym wyszedł.
Beth podbiegła do męża, trochę się zataczając. Lampka wina w takim upale to było dla niej stanowczo za dużo. Pochyliła się nad nim, obejrzała ranę i zatkała sobie usta dłońmi z przerażenia.
— Tam masz apteczkę — wskazał jej Rozpruwacz, ale sam nie ruszył się z miejsca. — Weź ją i opatrz mu ranę.
Ciągle siedziała z zatkanymi ustami, wpatrując się z osłupieniem w krwawiącą ranę. Dave oddychał ciężko i widać było, że strasznie cierpi. Żona była jednak zbyt przerażona, żeby mu pomóc. Rozpruwacz obserwował ich przez chwilę, w końcu uznał, że ona jednak się nie ruszy i podniósł się sam. Wziął apteczkę i powoli do nich podszedł. Ukląkł obok Dave’a i zajrzał do torby. Znalazł gazy, bandaże i jakieś tabletki, ale żadnej buteleczki z jodyną. Widać komuś była bardziej potrzebna. Cholera.
— Pokaż to — polecił.
Dave spojrzał na niego żałośnie, jak więzień błagający o litość kata.
— No co się tak patrzysz? — mruknął Rozpruwacz. — Ja ci tego nie zrobiłem. Skóra zeszła. Trzeba to opatrzyć, bo dostaniesz zakażenia.
Dave powoli wyciągnął ku niemu poparzoną rękę. Rana była paskudna. Biegła przez całą dłoń i częściowo przez palce tak, jak zetknęły się one z metalowym uchwytem drzwi. Spalona skóra zrolowała się niczym suchy pergamin i odpadła, ukazując krew i wypełnione płynem pęcherze. Koniecznie trzeba było to zdezynfekować. Wino się nie nada, zresztą i tak je wypili.
— Jak będziesz szedł się odlać, polej najpierw rękę — polecił Rozpruwacz, a kiedy zmrużone bólem oczy spojrzały na niego z niedowierzaniem, dodał: — Mocz to świetny odkażalnik. Nic lepszego nie mamy.
Beth zabrała dłonie od twarzy i zdawało się, że patrzy na niego z wyrzutem, ale nie miała odwagi się odezwać zwłaszcza, że był tak blisko nich.
— No co się tak gapicie? — rzucił w końcu. — Poważnie mówię.
Nadal milczeli, jakby czekali, aż przyzna, że to jednak był żart i wybuchnie śmiechem. Wreszcie Beth odezwała się cicho:
— Chcesz, żeby sobie nasikał na rękę? Dostanie zakażenia.
— Dostanie, jeśli tego nie zrobi. Zresztą, jak mi nie wierzycie, to poczekajcie trochę, sami się przekonacie.
Wstał i wrócił na swoje posłanie. Położył się plecami do nich, nie zamierzając więcej się w to mieszać. Sami musieli podjąć decyzję. Z tego, co słyszał, podjęli tę właściwą.
* * *
dzień czwarty
Dave leżał i wił się z bólu. W tym upale poparzona ręka musiała zadawać mu niewysłowione tortury, a liche tabletki przeciwbólowe jakie znaleźli w apteczce, niewiele zmieniły. Żona zdjęła z niego wszystkie zbędne ciuchy, zostawiła go w samych slipach i co jakiś czas dawała mu wody, nic więcej nie mogła dla niego zrobić. Pozostawało mu tylko leżeć i jęczeć, a czasami nawet szlochać.
Rozpruwacz podzielił jedzenie, ale jasnym było, że Dave dziś z łóżka się nie ruszy. Beth popatrywała z przerażeniem to na męża, to na niego i nie wiedziała, co robić. Na razie strach był silniejszy od głodu.
— Śniadanie czeka — oznajmił z lekką ironią Rozpruwacz. Mógłby zabrać swoją porcję i odejść, ale nie zrobił tego. Stał zawadiacko oparty łokciem o półkę i patrzył na nią takim wzrokiem, że po plecach przechodziły jej ciarki. — Nie chcesz?
— Chcę… — szepnęła cichutko. — Ale się boję…
Zaintrygowany ruszył w jej stronę, a ona z przerażeniem odpełzła na czworakach aż pod ścianę. Nawet nie zauważyła, że jej przepocona i poplamiona resztkami jedzenia, błękitna sukienka rozdarła się przy tym wysoko, odsłaniając nagie, jasne udo.
— Czego się boisz? — spytał Rozpruwacz, stając może metr, czy dwa przed nią.
— Ciebie… — pisnęła.
— Mnie? Aż taki straszny chyba nie jestem, co? — zakpił. Nie zareagowała tak, jak się spodziewał, więc dodał: — Jego jeszcze bym zrozumiał — skinął w stronę leżącego z przymkniętymi oczami Dave’a — bo to już taki bojaźliwy człowiek jest. Ale ty? Nie raz widziałem, jak stawiałaś się bratu. Nawet ja nigdy nie odważyłem się tak do niego mówić, a ty się nie bałaś.
— Wiedziałam, że… że on nie zrobi mi krzywdy — odpowiedziała.
— Robił ci krzywdę nie raz. Miałaś siniaki. To jego, a nie mnie powinnaś się bać.
Coś błysnęło w jej oczach, kiedy to usłyszała. Jakby podświadomość wysłała w ten sposób jakiś potajemny sygnał. Beth nie dopuszczała do siebie takich myśli, ale w głębi duszy wiedziała, że wszystko co mówił Rozpruwacz jest prawdą. Jej brat ją bił. Tak, robił to nie raz i miała od tego nie tylko siniaki, kiedyś nawet…
I co z tego?! Taki już był: silny, gwałtowny. Czasem doprowadzała go do szału i tracił panowanie nad sobą, a siniaki to nic wielkiego, goją się przecież! Poza tym on już nie żyje, zginął w tym zasranym budynku, więc jakie to ma teraz znaczenie?! Ten psychol chciał prawdy?! Naprawdę chciał?! To niech ma:
— To tylko siniaki — podkreśliła, nagle znajdując w sobie odwagę, by zimno spojrzeć mu w twarz. — Ty możesz mi zrobić coś gorszego.
— Co na przykład? — spytał, a w jego oczach igrały wesołe ogniki. Najwyraźniej doskonale się teraz bawił. — Do czego twoim zdaniem jestem zdolny?
Beth wciągnęła głęboko powietrze w płuca i wyznała:
— Boję się, że mi obetniesz sutki.
Rozpruwacz uniósł brwi ze zdziwienia. Jego głupkowata wesołość zniknęła, jak zdmuchnięty płomień. Takiej odpowiedzi się nie spodziewał.
— Co zrobię? — powtórzył.
— Obetniesz… sutki…
Ano tak. Legenda. Bzdury, które kiedyś sam o sobie rozsiewał, wracają teraz do niego złośliwym echem. Jeśli nasłuchała się tych bredni, to nic dziwnego, że tak panicznie się go bała.
— Po co miałbym to robić? — spytał, jakby w nadziei, że przekona ją samą logiką.
— Nie wiem — odparła. — A po co zrobiłeś to tamtej dziwce?
Zimny, gniewny wyraz przemknął nagle przez jego twarz, nadając jej naprawdę drapieżny wygląd. Beth uciekłaby teraz w popłochu, gdyby tylko miała dokąd uciec.
— Nigdy niczego nie obciąłem żadnej dziwce — podkreślił dobitnie, nie przestając wlepiać w nią tego lodowatego, przenikliwego spojrzenia. — Rozumiesz? Wiem, że tak o mnie mówią, ale to wszystko bzdury.
— Wszystko? — wymamrotał cicho Dave, który mimo bólu przysłuchiwał się jednak ich rozmowie. — Nawet to… że jesteś… świrem?
Twarz Rozpruwacza odprężyła się, jakby to wyzwisko uznawał raczej komplement, niż za obelgę.
— Tak, to też. Macie szczęście, jestem całkiem normalny. Nigdy nikomu nie uciąłem sutków — podkreślił raz jeszcze. — Wasze też zostawię w spokoju, obiecuję.
— Jeśli to wszystko bzdury… — nie mógł zrozumieć Dave. — To czemu ludzie o tym gadają?
— Bo im za to płaciłem. W tej robocie albo się ciebie boją, albo cię rozwalą i dlatego zadbałem, żeby co jakiś czas na miasto wychodziły różne krwawe historyjki o mnie. Ale nie robiłem tych wszystkich parszywych rzeczy, o które mnie posądzają.
— I nie obcinasz ludziom palców? — drążyła z niedowierzaniem Beth.
Wahał się przez chwilę, ale powiedział jej prawdę:
— Raz jednemu facetowi uciąłem kciuk. Twój brat mi kazał. Nie pamiętam już, o co chodziło, ale wam na pewno niczego nie obetnę.
— Obiecujesz? — spytała, wywołując na jego twarzy mimowolny uśmiech.
— Tak. Idź już po to jedzenie, zanim oboje umrzecie z głodu.
Powoli, ostrożnie podniosła się z podłogi, ominęła szerokim łukiem jego postać i podeszła do regału. Szybko zgarnęła tackę z jedzeniem i niemal biegiem wróciła z powrotem do męża. Niewiele brakowało, a trzymałaby się przy tym za sutki.
— Zaraz umrę z tego gorąca — jęknął Dave i skrzywił się z bólu.
— Chcesz pić? — spytała żona, z czułością przykładając dłoń do jego rozpalonego policzka.
— A w ogóle została jeszcze jakaś woda?
— Tylko gazowana.
— Może być.
Na podłodze, w pobliżu ich materaca piętrzył się ogromny stos plastikowych butelek, ale jak na złość, wszystkie były puste. Musiała przynieść kolejną. Cały zapas pozostałej wody znajdował się na najniższej półce regału, którego pilnował rozwalony na swoim zwykłym miejscu, barczysty zbir. Beth nie chciała tam iść, ale nie miała wyboru. Wstała i szybko przemknęła w stronę zapasów. Wyszarpnęła butelkę ze zgrzewki i wróciła do męża.
Rozpruwacz nawet na nią nie spojrzał, chociaż musiał widzieć ruch i na pewno wyczuł na sobie jej wzrok. Leżał w samych dżinsach, z jedną ręką wsuniętą pod głowę, a drugą opartą na nagiej, muskularnej piersi. Całą jego uwagę pochłaniał dokładnie ukryty w prawej dłoni portfel. Beth przyłapała się na tym, że przez sekundę zatrzymała wzrok na jego imponujących mięśniach. Jakiż kontrast stanowiły wobec chudych i wątłych ramion, w objęcia których teraz wróciła.
Odkręciła butelkę i podała swojemu mężowi do ust. Pił łapczywie, choć wzburzony gazem płyn nie dawał się łatwo przełknąć. Gorączka sprawiała, że był nad wyraz spragniony, a wody mieli coraz mniej. Nie chciała o tym myśleć, ale z każdą mijającą godziną narastał jej niepokój.
— Co on robi? — spytał cicho Dave, zapewne próbując skupić się na czymś innym, oprócz bólu.
— Gapi się na ten portfel, co zawsze — odpowiedziała mu żona.
— Ciekawe, co tam ma?
— Może jakieś zdjęcia? W co innego wpatrywałby się tak długo?
— Jak tam rana, Dave? — obcy głos rozdarł nagle ciszę pomiędzy nimi i sprawił, że oboje podskoczyli, jak rażeni gromem.
Zapytany otworzył oczy i poszukał wzrokiem żony, nim odpowiedział:
— Boli.
— Oczywiście, że go boli — dodała z wyraźnym niezadowoleniem Beth. Absurd tego niepotrzebnego pytania tak nią wzburzył, że zapomniała nawet o strachu i mówiła zupełnie otwarcie: — A czego się spodziewałeś? Skóra mu zeszła.
— Niczego innego — przyznał Rozpruwacz. — Ten upał i brak mydła raczej nie pomagają ranie się goić.
Upał… Beth nie chciała z nim rozmawiać, ani jednym słowem więcej niż to konieczne ściągać na siebie jego uwagi, a jednak musiała coś wiedzieć. Sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz bardziej dramatyczna i musiała znaleźć coś, co ją uspokoi, albo lada chwila zaczęłaby wariować.
— Powiedziałeś, że ogień w końcu się wypali — przypomniała. — A jest coraz goręcej.
— W końcu każdy ogień się wypala. Ale nie powiedziałem, jak długo to potrwa, bo tego nie wiem.
— Jeśli jutro będzie jeszcze goręcej…
— Pewnie będzie — rzucił bezlitośnie.
Zadrżała. Trochę ze złości, że tak obcesowo do niej podszedł, a trochę z obawy przed tym, co miał na myśli.
— Jak… Jak zdołamy to… przetrwać? — wydusiła.
— Być może nie zdołamy. A być może jutro jednak się ochłodzi. Jeśli nie, mam w odwodzie jeszcze jeden pomysł.
— Jaki?
— Jutro wam powiem. Na dzisiaj już wystarczy wrażeń, pora spać — skwitował i podniósł się z materaca, żeby wyłączyć światło.
Beth patrzyła jak jego potężna, muskularna sylwetka bosymi stopami przemierza kolejne metry rozgrzanej, betonowej podłogi. Gniew, który czuła, narastał z każdą chwilą i choć wiedziała, że najrozsądniej będzie się zamknąć i pójść spać, po prostu nie mogła już wytrzymać.
— Powiedz, ciebie to bawi? — rzuciła nagle tonem niezbyt zachęcającym do rozmowy.
Rozpruwacz zerknął na nią z miejsca, w którym stał. Jego ręka zastygła w gorącym powietrzu w połowie drogi do niewielkiego, kwadratowego włącznika w ścianie. Na twarzy miał tylko ironiczną ciekawość, żadnej wrogości.
— Co ma mnie bawić? — spytał.
— To wszystko, cała ta sytuacja. To, że tu leżymy zdani na twoją łaskę i drżymy ze strachu.
— Zapewniam cię, że takie obrazki mnie nie bawią.
— Wygląda to całkiem inaczej. Tak jakbyś specjalnie dał nam to wino, żeby Dave się poparzył.
Uniósł brwi ze zdumienia. Aż przez chwilę się obawiała, czy nie przesadziła. Zwłaszcza, kiedy wesołość na jego twarzy zaczynał powoli zastępować gniew.
— Twoim zdaniem wszystko robię specjalnie, co? — mruknął z wyraźnym niezadowoleniem. — Budynek też podpaliłem specjalnie, żeby się zawalił? A potem specjalnie ściągnąłem was do tej lodówki, żebyście tu trzy dni ze mną siedzieli?
Opuściła głowę. Bała się przyznać mu racji, choć miała na to ochotę. Przez cały czas, odkąd tylko została zmuszona, by wsiąść z nim do windy sądziła, że wszystko co się działo, cały ten niewyobrażalny koszmar miał z nim jakiś związek i że w końcu poznają prawdziwy powód, dla którego tu są i raczej im się to nie spodoba.
— Nie wiem… — bąknęła. — Dave cierpi przez wino, które ty mu dałeś.
— Siedzieliście z tak ponurymi minami, jakbyście mieli zaraz poumierać, więc uznałem, że wszystko, co może poprawić humor wam się przyda. Dlatego otworzyłem to wino — podkreślił dobitnie, z wysiłkiem tłumiąc buzujący w nim gniew. — Nie kazałem mu dotykać drzwi. Może gdybym sam nic nie pił, zdążyłbym go powstrzymać, ale na pewno nie mogłem przewidzieć, że tak to się skończy.
— Czasem… Czasem mam wrażenie, że ty wiesz wszystko — szepnęła cichutko Beth.
Zaległa ciężka, dręcząca cisza, gdy on wpatrywał się uparcie w jej postać, jakby czekał, aż wreszcie odważy się podnieść głowę, a ona konsekwentnie unikała jego świdrującego spojrzenia, zapatrzona w wielką plamę po winie na jasnej sukience.
A potem nagle zrobiło się ciemno.
* * *
dzień piąty
Równie szybko, co zgasił światło, musiał wstać i włączyć je z powrotem, a upał, który go do tego zmusił, był wręcz niewyobrażalny. Powietrze zdawało się topić przed jego oczami, drgać i falować, jakby zaraz miało usmażyć ich żywcem, lodówka zaś zmieniła się w piekarnik. Zbudzeni z płytkiego, chorobliwego snu Dave i Beth zaczęli jęczeć, marudzić, że im niedobrze i narzekać na ból głowy, ale on nie miał na to czasu. Ze wszystkich możliwych opcji ratunku pozostała im już tylko jedna, ostatnia, będąca w zasadzie teorią, którą musiał jak najszybciej sprawdzić.
Niewielki, kwadratowy właz w podłodze.
Zauważył go od razu, gdy tylko po raz pierwszy zajrzał do tego pomieszczenia i przez trzy dni cały czas uparcie powracał do niego wzrokiem, zastanawiając się, dokąd może prowadzić. W jego głowie zrodziła się prosta myśl: każda lodówka ma zamrażalnik, więc jeśli tu była chłodnia… Musiał jedynie unieść wieko i się przekonać. Woda już prawie im się skończyła, ale nawet przy nieograniczonych jej zapasach, nie wytrzymaliby zbyt długo w tym ukropie. Bał się myśleć, co będzie, jeśli ten właz okaże się zwykłym odpływem kanalizacji albo ślepą dziurą w podłodze.
Beth musiała czuć to samo, gdy z napięciem obserwowała, jak on pręży z wysiłku swoje muskularne, zlane potem ciało i po kilku minutach walki unosi wreszcie stukilogramowy blok litej stali. Nie musiał zaglądać do środka, wiedział to. Po samym oddechu lodowatego powietrza, który wyzionął na niego z podziemi poznał, że miał rację. Radość i ulga odmalowały się na jego twarzy. Zerknął ze swego miejsca na Beth, a ona wstała i podeszła do niego powoli.
— Co to jest? — spytała, choć buchające z otworu kłęby lodowatej pary musiały już jej zdradzić odpowiedź.
— Ratunek — wyjaśnił Rozpruwacz. Pozwolił jej przez chwilę stać i rozkoszować się chłodem, nim polecił: — Zbierz puste butelki po wodzie i wrzuć je do środka. I wszystko, co jeszcze nadaje się do jedzenia.
Beth oprzytomniała z zachwytu i spojrzała na niego z lekką rezerwą, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę, z kim rozmawia. Jej stopy instynktownie cofnęły się o krok, ale zaraz wróciły do zimna.
— Po co? — spytała.
Nie miał na to czasu, ale widocznie uznał, że świadoma celu będzie pracowała efektywniej, bo wyjaśnił:
— Nie możemy tu zostać, jest za gorąco, a będzie jeszcze gorzej. Ta zamrażarka uratuje nam życie, ale raczej nie znajdziemy tam jedzenia, ani butelek z wodą.
Zrozumiała. Zaczęła w pośpiechu przetrząsać regały, on zaś przyciągnął swój materac do otworu i zrzucił go w dół, a potem poszedł po jej męża. Dave leżał nieprzytomny i nie zmieniło tego nawet energiczne trzaskanie dłonią w policzek. Rozpruwacz zawlókł drugi materac do włazu i posłał go w dół śladem swojego, a płonące z gorączki, lepkie od potu ciało Dave’a wziął na ręce i zaniósł po metalowych schodkach w ciemne, zimne czeluście. Pokryte cieniutką warstewką lodu stopnie metalowej drabinki niemal z sykiem stykały się z jego rozgrzanymi stopami, ale on nie zwracał na to uwagi. Nie takie rzeczy już w życiu znosił.
Upadając, materac stanął dęba i leżał tak, oparty o ścianę. Rozpruwacz musiał najpierw kopniakiem przewrócić go na podłogę, nim mógł ułożyć na nim Dave’a. Ledwie zdążył się z tym uporać, gdy usłyszał przeraźliwy hałas gdzieś za plecami. Obrócił się, instynktownie sięgając ręką do wetkniętego za pasek spodni pistoletu. Dotąd ten gnat leżał sobie spokojnie pod jego posłaniem i niepotrzebnie nie zwracał niczyjej uwagi, ale gdy Rozpruwacz przesunął materac, odkrył go ponownie. Nie zastanawiał się nad tym, po prostu włożył go za pasek i zapomniał o nim. Nie pomyślał, że ten widok może przerazić Beth.
Schodziła w dół, kuląc nagie stopy na metalowych schodkach i wtedy zobaczyła broń. Plastikowe butelki wypadły z jej rąk i z hukiem stoczyły się z oblodzonych stopni. Kiedy właściciel pistoletu sięgnął do niego ręką, Beth pisnęła z przerażenia i uciekła z powrotem na powierzchnię. Było przeraźliwie gorąco, ale i tak wolała skulić się przy rozgrzanej ścianie w najdalszym kącie, niż tam wrócić. Rozpruwacz wyszedł na górę i powoli, krok po kroku, zbliżał się do niej.
— Co się stało? — spytał, tak jakby naprawdę nie wiedział, o co chodzi.
— Skąd masz ten pistolet?! — krzyknęła Beth.
Jej ciało oblał pot i zaczęły nim wstrząsać nerwowe tiki. Rozpruwacz zatrzymał się w połowie drogi i nie podchodził już, żeby nie podsycać targającego nią przerażenia.
— Zawsze go miałem — wyznał. — Leżał pod materacem.
— Nie… nie wiedziałam o tym!
— To teraz już wiesz. Chodź, musimy zejść na dół, bo się ugotujemy.
— Nie zejdę tam z tobą! — pisnęła.
Zamilkł na chwilę, szukając właściwych słów.
— Dlaczego? — spytał w końcu. — Z powodu pistoletu?
Nie odpowiedziała. Popatrywała na niego tylko znad podkulonych aż pod brodę kolan, które kurczowo obejmowała rękami. Musiało jej być niesamowicie gorąco w tej pozycji, ale wciąż w niej trwała, zbyt przerażona, by się poruszyć. Rozpruwacz powoli wyjął pistolet zza paska i chwycił go za wymierzoną w siebie lufę.
— Mogę ci go oddać — zaproponował. — Chcesz?
Jej wielkie oczy patrzyły na niego, nie dowierzając uszom. Czas jednak mijał, pot spływał z jego muskularnego ciała, a on wciąż trwał niewzruszenie. W końcu się odważyła. Wstała, podeszła i ostrożnie chwyciła pistolet. Rozpruwacz puścił lufę, a wtedy ciężka jak diabli broń runęła w dół i Beth musiała szybko przytrzymać ją drugą ręką, bo inaczej wypadłaby na podłogę. Powoli, z wysiłkiem jej dłonie uniosły pistolet i wycelowały w stojącą przed nią postać. Rozpruwacz zacisnął szczękę, mięśnie na jego twarzy napięły się, ale nie ze złości. Był spokojny, jakby skupiony. Powoli, powolutku podniósł w górę obie ręce.
Jedna sekunda, druga, trzecia…
Oboje w milczeniu patrzyli sobie w oczy. Broń coraz bardziej jej ciążyła, Beth ledwie dawała radę ją utrzymać. On swoje potężne ramiona unosił niemal bez wysiłku i stał w kompletnym bezruchu, jak posąg. Czemu podniósł ręce do góry? Myślał, że będzie chciała go zastrzelić? Nagle zdała sobie sprawę, że gdyby to zrobiła, mogłaby wreszcie odetchnąć i poczuć się bezpiecznie. Na samą myśl zacisnęła mocno powieki, ale wiedziała, że to prawda. Brat kiedyś uczył ją strzelać i chyba jeszcze pamiętała, jak to się robi. Palcem wskazującym poszukała spustu i wtedy nagle wyobraziła sobie ten potworny huk, krew i jego martwe ciało leżące na posadzce. Oczy napełniły jej się łzami. Nie chciała tego widzieć. Po prostu nie chciała.
Broń zadygotała w wyciągniętych dłoniach i opadła w dół. Beth nie potrafiła jej użyć. Łzy popłynęły po jej twarzy, a ciałem zaczęły wstrząsać histeryczne dreszcze. Rozpruwacz raz jeszcze chwycił pistolet za lufę. Beth posłusznie oddała mu go i zakryła twarz rękami, bojąc się tego, co jego właściciel teraz zrobi.
— Zostawię go tutaj, dobrze? — spytał i gdy zabrała palce z oczu, zobaczyła, jak kładł pistolet na półce metalowego regału.
Wyciągnął rękę w jej stronę, jakby miał zamiar chwycić ją za ramię, ale Beth skuliła się w sobie, więc odpuścił.
— Chodź — poprosił. — Broń zostanie tutaj, a my zejdziemy na dół, do Dave’a.
Imię męża trochę ją uspokoiło. Posłusznie zeszła po metalowych schodkach, zeskoczyła na materac i patrzyła, jak Rozpruwacz z wysiłkiem opuszcza wieko włazu. Nagle zrobiło się przeraźliwie ciemno i zimno. Na chwilę. Mrok zaraz rozdarło ostre światło latarki. Nie była zbyt duża, mieściła może z piętnaście diod, ale w tych ciemnościach snop jej światła zdawał się nożem ciąć lodowate powietrze.
— Ubierz go — polecił Rozpruwacz, mając na myśli Dave’a. Oświetlił podziałkę wiszącego przy schodach termometru i odczytał, zdaje się, dwa stopnie. — Jest bardzo zimno.
Beth wciąż stała w miejscu, drżąc, tym razem od chłodu i nie mając odwagi się poruszyć.
— Jesteś na mnie zły? — spytała cicho. — Za ten pistolet.
— Nie jestem — zapewnił.
— Chciałam cię zastrzelić — wyznała, nim zdążyła pomyśleć, czy mądrze robi.
— Ale nie zastrzeliłaś.
Minął ją, chwycił brzeg leżącego nieopodal, drugiego materaca i rzucił go w kąt, pod schody. Pozbierał rozrzucone ciuchy i zaczął zakładać je na siebie, zaczynając od butów. Widząc to, Beth ocknęła się z odrętwienia i tak samo zrobiła z rzeczami Dave’a.
Zamrażarka nie miała więcej niż sześć metrów kwadratowych, a wysoka była co najwyżej na dwa. Idąc, Rozpruwacz musiał raz po raz uchylać głowę, by nie zawadzić o oblodzony sufit. Oba materace i metalowa drabinka zajmowały niemal całą wolną przestrzeń, którą nie była tak do końca wolna, bo wypełniały ją dodatkowo ogromne, podłużne cienie nieokreślonej treści.
Gdy tylko się ubrał, zaczął porządkować rozrzucone przez Beth zapasy. Nie było tego dużo. Wszystkie łatwo psujące się produkty już dawno zjedli, albo zniechęceni smrodem, wrzucili je do wychodka. Zostały im tylko jakieś płatki, ciastka i batoniki, nic wartego uwagi i nic, co pozwoliłoby trójce ludzi przetrwać tu zbyt długo. Ale odkrył coś jeszcze. Kiedy dokładnie omiótł światłem latarki wiszące u sufitu cienie, odkrył, że to w rzeczywistości zawieszone na hakach półtuszki wieprzowego mięsa. Ich widok wywołał na jego twarzy lekki uśmiech. Nie będzie tak źle.
— Strasznie… strasznie tu zimno… — wydusiła Beth szczękając zębami, kiedy skończyła już ubierać męża.
— Okryj się kocem — polecił jej Rozpruwacz.
Mógłby już wyłączyć latarkę, może nawet powinien, ale jakoś tak nie potrafił się z nią rozstać.
— Nie zamarzniemy tu? — spytała Beth, mocując się z kocem, który próbowała wyciągnąć spod materaca. Cząstki lodu z podłogi przykleiły się do niego sprawiając, że zadrżała gwałtownie, gdy tylko okryła nagie ramiona.
— Kiedyś byśmy zamarzli — wyjaśnił jej Rozpruwacz. — Byłoby tu ze czterdzieści stopni mrozu. Teraz są dwa na plusie, a będzie cieplej.
Chłód pomógł Dave’owi na gorączkę. Wystarczyło pół godziny, a on już zaczął przytomniej rozglądać się wokół siebie, aż w końcu spytał:
— Gdzie jesteśmy?
— W zamrażarce — wyjaśniła mu żona, przykładając zmarznięte dłonie do jego twarzy.
— Czemu jest tak zimno?
— Bo to zamrażarka? — zakpił Rozpruwacz. Oboje spojrzeli na niego i przez chwilę nie miał wątpliwości, że z wyrzutem. — Jak się czujesz? — dodał więc.
— Chyba… lepiej. Ręka już mnie nie boli.
— I nie masz gorączki — zauważyła z radością żona.
— Rana powinna teraz zacząć się goić — stwierdził Rozpruwacz
Podszedł do nich i wyciągnął nóż, a oni pootwierali usta, jakby mieli zamiar krzyknąć, a wtedy zanurzył ostrze w twardej, wciąż skutej lodem wieprzowej tuszy, wiszącej tuż za ich plecami.
— Spokojnie — zakpił udając, że nie wie, co jest powodem ich przerażenia. — Nie jesteście głodni?
Z wyraźnym trudem, jakby próbował odpiłować sobie fragment metalowej płyty, odkroił kawałek mięsa i choć wciąż było zimne jak lód, po prostu włożył surowe do ust. Nawet nie było najgorsze w smaku, a już na pewno lepsze od suchych jak pieprz ciastek i płatków.
— Co to jest? — spytała Beth, która dopiero teraz zauważyła cień wiszący za plecami.
— Mięso — odparł. — Chcecie?
Nie odpowiedzieli. Odciął dla nich po kawałku, ale nie wzięli, więc położył mięso na ich materacu, na wypadek gdyby zmienili zdanie. A potem zabrał się do pracy. Poodcinał półtuszki z haków i ułożył je pod oblodzoną ścianą jedna, przy drugiej, żeby chroniły ich od zimna. Trochę mu to zajęło i wymagało niemałej siły, więc kiedy skończył, było mu już całkiem ciepło. Przysiadł na swoim materacu i zaczął jeść kolejny kawałek mięsa. Beth i Dave przyglądali mu się z niedowierzaniem, aż w końcu głód zmusił ich, by spróbować. Nie smakowało im, czy raczej wstręt budziła w nich myśl o spożywaniu go na surowo, ale jakoś przemogli się i zjedli. Dobry początek.
Odpocząwszy chwilę, Rozpruwacz pozbierał plastykowe butelki i zaczął napełniać je zdrapywanym ze ścian lodem. Wolał zrobić to teraz, niż potem zlizywać brudną, roztopioną wodę z podłogi. W końcu była jedyną, jaka pozostała im do picia. Napełnił wszystkie w kilka minut i choć ubijał lód nożem najściślej, jak mógł, był pewien, że nie da się tam wepchnąć już ani kawałeczka.
Nic miał nic więcej do roboty, wyciągnął się więc na swoim materacu, skrzyżował stopy i wsunął rękę pod głowę. Latarkę zostawił na podłodze tak, żeby jej światło padało w sufit, ale nie było z niej wielkiego pożytku. Mógłby wyjąć portfel z tylnej kieszeni spodni, ale nie miał na to ochoty. Obserwowali go, wiedział to. Byli bardzo blisko i nie mieli dokąd uciec, ta myśl na pewno budziła w nich lęk. On czuł się nieswojo z zupełnie innego powodu. Tak tu cholernie ciasno! Z jednej stronę ściana, z drugiej mięso, z trzeciej drabinka. Nawet trup w pieprzonej trumnie ma więcej miejsca!
Siedzieli przytuleni i okryci jednym kocem, niczym mała skalista wysepka. Otaczające ich niemal ze wszystkich stron, mięsne tusze tworzyły swoisty parawan, oddzielający ich od skutego lodem wnętrz
Koniec Swiata cz.2 [18+] fantastyka postapokaliptyczna
1
Ostatnio zmieniony ndz 10 maja 2015, 18:38 przez dekadencja, łącznie zmieniany 1 raz.
Wiem niewiele, lecz powiem co wiem,
Choć nie będzie to pewnie myśl złota,
Najpiękniejszą muzyką przed snem,
Jest mruczenie szczęśliwego kota.
Choć nie będzie to pewnie myśl złota,
Najpiękniejszą muzyką przed snem,
Jest mruczenie szczęśliwego kota.