Nie pisałam "+18" w temacie, gdyż w połączeniu z moim wiekiem wyglądałoby to bezsensownie, niemniej tekst zawiera sceny drastyczne.
Późne popołudnie, prawie wieczór. Przelatujące za oknem ostatnie zabudowania i pola, coraz więcej pól, na których niedawno zasiane zboża ośmielone wiosennym słońcem zaczynają kiełkować. Duszna atmosfera i brudnobiałe niebo, zapowiedź deszczu. Wibracje silnika autobusu, woń rozgrzanego tworzywa. Monstercat w słuchawkach. Ścierpnięta ręka.
Julia strzepnęła dłoń i poprawiła saksofon w pokrowcu spoczywający na kolanach. Kichnęła, bo właśnie przez szyberdach wdarły się drobiny pyłku olszy.
Odwróciła głowę, usłyszawszy w przerwie między utworami dochodzący zza fotela szelest. Dwa siedzenia dalej siedział Henryk Rodowski, nauczyciel pianina. Podniósłszy głowę znad gazety, uśmiechnął się i zaczął mówić, więc dziewczyna szybko zdjęła słuchawki.
- ...nie zauważysz. Aleś się zapatrzyła w to okno!
- Przepraszam – bąknęła, bo cóż miała powiedzieć? Faktycznie nie dostrzegła go wcześniej, a przecież musieli jechać razem od samej szkoły. Odkąd Julii zmienił się grafik zajęć, dość często wracali jednym autobusem. Czasami miała wrażenie, że wręcz czeka na nią, co było poniekąd miłe, chociaż, trzeba przyznać, Rodowski stanowił przykład wyjątkowego nudziarza.
- Nie szkodzi. Dobrze ci dzisiaj szło, chociaż chyba nie ćwiczyłaś w domu. Duszno dziś, prawda?
Chwilę rozważała, do której części wypowiedzi się odnieść. Wybrała ostatnią, najbardziej neutralną, nie widziała potrzeby spoufalania się z mężczyzną bardziej, niż to konieczne.
- Tak. I jakoś sennie.
Znów kichnęła. Nauczyciel zupełnie stracił zainteresowanie gazetą.
- Na co masz alergię?
A co ci do tego, dziadu? - sarknęła w myślach.
- Pyłki olszy.
Miała ochotę z powrotem nałożyć słuchawki, ale zbliżali się już do Ogrodowej. Wstała, po czym, zarzuciwszy saksofon na ramię, nacisnęła przycisk „stop”. Rodowski odprowadził ją wzrokiem do drzwi, lecz gdy autobus stanął, zerwał się raptownie i wyszedł za uczennicą.
- Prawie bym się zagapił! Obiecałem mamie, że dzisiaj ją odwiedzę.
- O, nie wiedziałam, że pana mama mieszka w Korzeniewie. - Julia wciąż trzymała słuchawki, żywiąc nadzieję, iż nauczyciel wybierze inny kierunek. Ruszył jednak za nią, więc z rezygnacją wcisnęła je do kieszeni dżinsów.
Niebo zrobiło się w międzyczasie jeszcze brudniejsze i pierwsze krople jak chłodne palce dotknęły skóry dziewczyny. Zwolniła kroku, lubiła deszcz. Pragnęła się ochłodzić, po parnym dniu wilgotna od potu koszulka nieprzyjemnie oblepiała ciało. Myślała, że Rodowski przyśpieszy i wreszcie pozbawi ją swojego nieco natrętnego towarzystwa. Jednak jemu chyba również deszcz nie przeszkadzał.
Nie boisz się, że ci pomoczy tę wychuchaną koszulę? Chcesz wybrudzić spodnie w kancik? Mamusia nie będzie zadowolona – myślała Julia, tępo patrząc przed siebie. Jeśli wyjdzie na gburowatą, trudno. Nie dbała o to.
Zboczyli już z głównej ulicy i znaleźli się w lesie, jeśli lasem można nazwać niewielkie skupisko cienkich jak kije od szczotki sosen oraz brzóz. Wciąż nieliczne, ale coraz większe krople uderzały o liście. Zapowiadała się piękna burza.
Nauczyciel szedł nieco z tyłu, po prawej. Miała wrażenie, że wciąż patrzy na jej plecy i szyję. W końcu zrównali się.
- A może wpadniesz do nas na chwilkę? Mama zawsze mówi, że chciałaby poznać moich uczniów. Ucieszy się.
Julia spojrzała na mężczyznę, który z dobrotliwym i trochę tępym wyrazem twarzy podrapał się po łysiejącej głowie.
- Przepraszam, może kiedy indziej. Muszę wracać na kolację.
- Przecież nic się nie stanie. Zadzwonisz do rodziców. Możesz coś przekąsić u nas.
Miała go już naprawdę dość i całą siłą woli powstrzymywała się od powiedzenia czegoś bardzo niemiłego. Przyśpieszyła kroku, on też.
- Nie mogę. Rodzice nie lubią, kiedy się spóźniam.
Ojciec ma to gdzieś – myślała - ale lepiej udawać grzeczną córeczkę. Co za typ.
- Julio, nalegam.
„Nalegam” wypowiedziane zostało stanowczym, a z drugiej strony dziwnie lepkim tonem. Poczuła narastający w gardle niepokój i dłoń, która delikatnie musnęła jej łokieć. Byli już niemalże pod domem, miała ochotę puścić się biegiem i znaleźć jak najszybciej w swoich względnie bezpiecznych czterech ścianach. Później wielokrotnie żałowała, że tego nie zrobiła.
- Nie mogę! - Odsunęła rękę. Tymczasem Rodowski przyśpieszył jeszcze bardziej, nieco wyprzedził uczennicę. Stanął nagle i złapał za pasek od saksofonu.
- Ależ możesz. Masz takie ładne usta, Julciu, wiesz?
Wszystko docierało do dziewczyny w zwolnionym tempie. Ulewa zaczęła się na dobre i chłodne strugi spływały po włosach i plecach, ale jednocześnie fala gorąca zalała twarz oraz klatkę piersiową. Szarpnęła, on również szarpnął. Prawie straciła równowagę.
- Proszę mnie puścić! Puszczaj pan, do cholery – głos, który miał być krzykiem, przez ściśnięte gardło przedostał się jako żałosny pisk. Przypomniała sobie sen, w którym, wychylając się przez okno płonącego budynku, próbowała wołać pomocy, jednak nie potrafiła wykrztusić słowa. Teraz uczucie było podobne, ale to nie sen. Obleśnie uśmiechnięty, rozbierający ją wzrokiem facet to cholerna rzeczywistość, tak jak bezsilność i gniew na samą siebie. Przecież tyle razy wyobrażała sobie, co zrobiłaby w podobnej sytuacji, a teraz wszystko na nic. Wyrywała się nieporadnie niczym pięcioletnia dziewczynka, próbowała coś krzyczeć, ale chyba miał dość żałosnych pisków dziewczyny. Znów przyciągnął ją do siebie, zrobił zamach i wymierzył szybki, palący policzek.
- Ty smarkata dziwko.
Nie zdawał sobie sprawy, że podobne razy to dla Julii codzienność. Zamiast skulić się z bólu, wściekle kopnęła go w kolano. Próbowała uwolnić się od krępującego ruchy saksofonu, krzycząc, tym razem głośniej. Wściekłość zaczynała wygrywać z paraliżującym strachem.
- Pomocy!
Mężczyzna zaklął. Puścił pasek od pokrowca. Tego się nie spodziewała. Poleciała do przodu, a Rodowski przygniótł ją kolanami do ziemi, złapał za włosy i wcisnął głowę Julii w mokre, zgniłe liście. Teraz nie mogła już krzyczeć, była bezbronna. Z trudem łapała powietrze. Drugą ręką przytrzymał jej ramię na plecach i zniżył się tak, że niemal dotykał wargami ucha swojej uczennicy.
- Teraz jesteś moja, gówniaro. Odkąd przyszłaś do tej szkoły, żałowałem, że nie uczę saksofonu. Mógłbym do woli patrzeć jak dmuchasz w ustnik, na te twoje wydęte usteczka. One są wręcz stworzone do dmuchania. Ale zaraz zobaczę coś lepszego, wiesz? Zobaczę je zaciśnięte na moim kutasie! - Roześmiał się głupkowatym, nosowym, chrząkającym śmiechem, który w tej sytuacji zabrzmiał wyjątkowo groteskowo.
Julia miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze, a jednak oczy miała suche. Wściekłość narastała w brzuchu i paliła policzki, teraz brudne od zmoczonej deszczem ziemi.
- Tylko nie próbuj gryźć, gołąbeczku, bo ja cię ugryzę. - Jako dowód swoich słów lekko ukąsił ją w ucho.
Gorączkowo myślała, jak wydostać się z beznadziejnego położenia. Uspokój się, uspokój wreszcie – rozkazywała sobie, zaciskając powieki i przygryzając boleśnie wargę. - Wyobraź sobie, że to jakaś inna dziewczyna jest ofiarą tego drania, a ty patrzysz na wszystko z boku.
Inny wewnętrzny głos, który z rozsądkiem miał niewiele wspólnego, wrzeszczał „zabij go, zabij tego śmiecia”, przez co nie mogła zebrać myśli. Próbowała wyślizgnąć się nagłymi zrywami, lecz mężczyzna jedynie mocniej wciskał jej głowę w ziemię, tak, że przestała oddychać. Ostatecznie znieruchomiała, żywiąc nadzieję, iż nie będzie tak trzymał w nieskończoność.
- No, chyba zmądrzałaś. - Zwolnił nieco uścisk, ale nie puszczał. - Teraz będziesz robić to, i tylko to, co każę, rozumiesz?
Nie miała możliwości odpowiedzieć. Zauważywszy to, nieco podniósł za włosy jej głowę. Wypluła zgniłe liście i nieco krwi z przygryzionej wargi.
- Rozumiesz?
- Tak – odpowiedziała cicho.
Powoli zszedł kolanami z pleców dziewczyny, ale nadal pochylał się, gotów ponownie przygwoździć leżącą do ziemi.
- Odwróć się.
Posłuchała, nie widząc innego wyjścia.
- Leż nieruchomo. Nawet nie próbuj wstawać, mała dziwko.
Wreszcie mogła swobodnie oddychać. Łapała powietrze niczym niedoszły topielec, a strugi deszczu zmywały brud z twarzy. Może były tam również łzy, nie wiedziała tego. Tak, jak wcześniej czuła rozpalający ciało ogień, tak teraz w brzuchu i piersiach zdawały się pełzać lodowate macki.
Długie, pajęcze palce pianisty powoli, z namaszczeniem zsuwały najpierw ciemne leginsy, a potem majtki.
Dobrze, że nie zsikałam się ze strachu – pojawiła się w jej głowie bezsensowna myśl. Julia uniosła się nieco i zobaczyła barczystego, łysawego, zmokniętego mężczyznę wpatrzonego w nagie uda oraz pokryty ciemnoblond włoskami srom. On również podniósł głowę, złapali wzrokowy kontakt. Żarłoczne, triumfujące spojrzenie jego podpuchniętych oczek sprawiało, że miała ochotę zwymiotować. Nie wierzyła, jak jeszcze przed godziną mogła prawie lubić tego potwora. Tego zboczeńca. Tego śmiecia.
Uspokój się. To tylko Rodowski. Jest nudny, ma tłustą żonę, chichocze jak prosię i gwiżdże stare przeboje, siorbiąc najtańszą kawę z automatu. Opowiada nieśmieszne żarty i zawsze płaszczy się przed dyrektorką, a ona i tak nie ma zamiaru dać mu podwyżki.
Rodowski właśnie przesuwał zimne palce po szczupłych udach swojej uczennicy. Jednocześnie zbliżał twarz do jej krocza, jakby oczekiwał znaleźć tam skarb.
W tym momencie ze zdziwieniem stwierdziła, że wcale jej nie trzyma. Nagie ciało podnieciło go i zapomniał, iż owo ciało potrafi się również bronić.
To moja szansa – pomyślała.
Z całą siłą, najszybciej jak potrafiła, zgięła kolana i zwinęła się. Nauczyciel chciał podnieść głowę, ale Julia przydusiła ją rękami do swojego podbrzusza, podczas gdy nogami ściskała boki. Chciała podciągnąć je wyżej, żeby uniemożliwić mu swobodne poruszanie ramionami, ale przeszkadzały w tym opuszczone spodnie i majtki. Nie krzyczała, tylko słyszała, jak nieludzki wrzask wydobywa się z jej ust. Już miała wrażenie, że wygrywa, że zaraz będzie wolna, lecz po tej chwili zaskoczenia napastnik znów nabrał sił i z impetem rzucił się na prawy bok. Razem z nim poleciała Julia, wczepiona niby małpie dziecko w swoją matkę, i uderzyła głową o coś twardego. Ból sprawił, że zwolniła uścisk, a głuchy jęk zastąpił krzyk. Mężczyzna uwolnił się i znów był u góry, cały ciężar opierając na kolanie wbitym w brzuch Julii. Miała wrażenie, że z narządów wewnętrznych pozostała krwawa miazga. Tym razem długie palce pianisty zacisnęły się na szyi, a czerwona, wykrzywiona zwierzęcym grymasem twarz niemal dotknęła twarzy dziewczyny.
- Uduszę cię, kurwo, wydłubię ci oczy, a jak jeszcze będziesz dychać, weźmiesz mi do buzi i połkniesz, jak na taką małą kurwę przystało – dyszał. Julia pomyślała, że to koniec. Jej oczy były wytrzeszczone, a usta łapały powietrze niczym pyszczek wyrzuconej na brzeg ryby, korzystając z faktu, iż zaślepiony złością dewiant nie ścisnął tchawicy jak należy. Poczuła mrowienie i ciśnienie narastające w zatokach.
A potem kichnęła. Było to potężne, głośne kichnięcie, które wyrzuciło mnóstwo maleńkich kropelek prosto w oko Rodowskiego.
Mężczyzna odruchowo poderwał się i zakrył oko dłonią. Dziewczyna znalazła okazję, by zrobić rzecz, którą planowała od początku, a o której przypomniały jej szaleńcze groźby gwałciciela. Podniosła rękę i, resztę palców zaciskając na skroni mężczyzny, wbiła kciuk w drugie, niezasłonięte oko.
Była zdumiona, jak łatwo paznokieć przebił gałkę i zagłębił się w lepkiej, ciepłej mazi. Każdy obraz rejestrowała z nienaturalną ostrością. Najpierw ręka Rodowskiego, opadająca i odsłaniająca zdrowe, wychodzące z orbit oko, własny kciuk do połowy zanurzony w oczodole, z którego wyciekała dziwna, jasna krew, wyraz twarzy, osłupienie przechodzące w przerażający grymas skrajnego bólu, nabrzmiałe żyły na szyi, deszcz spadający wielkimi kroplami spomiędzy koron sosen, krew spływająca teraz po jej przedramieniu. Błyskawica rozdzierająca niebo, na milisekundę zalewająca wszystko sinym blaskiem, jakby sam Bóg wcielił się w rolę paparazzi i pragnął uwiecznić tę scenę za pomocą olbrzymiego aparatu.
Czubek paznokcia dotknął czegoś twardego. W tym momencie ciałem mężczyzny targnął gwałtowny i niekontrolowany spazm. Wrzasnął przy tym jak obdzierane ze skóry zwierzę, a ten dźwięk perfekcyjnie zlał się z hukiem grzmotu.
Julia w swoistym transie podnosiła się z ziemi, jej narządy odzyskiwały dawny kształt, podczas gdy człowiek, na którego łaskę i niełaskę była zdana jeszcze przed chwilą, kulił się i jęczał rozdzierająco pośród liści. Obie ręce przyciskał do twarzy, jakby pragnąc zatrzymać strużkę krwi wsiąkającą bordowymi plamami w koszulę.
Szkoda, szkoda takiej koszuli. Była nienagannie wyprasowana, a teraz pokrywało ją błoto, kawałki liści i krzepnąca krew.
Mogłaby go tak zostawić. Nawet miała taki zamiar, gdy, podciągając spodnie, obserwowała ten żałosny, brudny kłębek. Ale po chwili wzrok jej padł na inny kształt, podłużny i czarny, odcinający się na tle szarych liści. Już wiedziała, o co wcześniej uderzyła głową. Kolejna błyskawica rozświetliła pochmurny wieczór.
Jak zahipnotyzowana, chwyciła pokrowiec, rozpięła go i wyjęła saksofon. Nagle poczuła zimne palce obejmujące jej kostkę.
- Ty suko – dyszał Rodowski, który zdołał ni to przejść, ni to przepełznąć parę metrów na kolanach, jedną dłonią wciąż zasłaniając krwawiący oczodół.
Zamachnęła się i uderzyła. Metal brzęknął głucho o czaszkę. Uwolniwszy kostkę, ośmielona, wzięła większy zamach. Raz za razem. Słyszała jakieś chrupnięcia, jęki, krzyki, ale jakby zza ściany. Nie zaprzątała sobie nimi głowy, tak naprawdę była zupełnie gdzie indziej, a tylko ręce, mechanicznie, siłą bezwładu, podnosiły instrument i uderzały. Raz za razem. To nie było realne, przecież takie rzeczy się nie zdarzają, z pewnością tylko śniła. Raz za razem. Już nie było słychać brzęku, tylko inny, trudny do opisania, niewiarygodnie obrzydliwy odgłos. Raz za razem. Coraz słabiej. Nie miała już siły. Wypuściła instrument z rąk i oparła je na udach, dysząc.
Ile trwało, zanim ślepy obłęd rozpłynął się niczym burzowe chmury, zanim świadomość znów wzięła we władanie skotłowane myśli? Dla Julii czas się zatrzymał, a wręcz cofał, jakąś częścią psychiki przeżywała wszystko od nowa, ciężar jego ciała na swoim ciele, słyszała groźby, widziała saksofon w swoich rękach, ale on leżał przecież pośród liści. Obolały i ściśnięty żołądek nagle zapragnął pozbyć się zawartości tą samą drogą, którą ją otrzymał. To dopiero sprawiło, że poczuła jakąś łączność z własnym organizmem, zaczął wracać ból i zmęczenie. Smród, straszny smród. Wymiocin, krwi…
Tyle krwi...
Zogniskowała błędny wzrok na nieregularnym kształcie leżącym pośród liści, zaledwie o krok. Burza już ucichła, ciepły blask zachodzącego słońca przebił się przez pokrywę chmur, oświetlał las, drogę, tak bardzo zwyczajnie, jak co dzień, niedorzeczność, myślała, niech wrócą pioruny i grzmoty, dlaczego świeci słońce, a to wciąż tutaj leży?
Bo go zabiłam, odpowiedziała sobie, to pierwsze trzeźwe stwierdzenie rozświetliło umysł niczym owa błyskawica, której pragnęła. Odeszła kilka kroków, jakby w obawie, że skulone ciało powstanie, żeby dokonać okrutnej zemsty, ale nic takiego się nie stało. Leżący człowiek definitywnie i absolutnie był martwy, strugi krwi zaczynały już zasychać w miejscu, które powinna zajmować głowa.
Kto to zrobił? Ja? Czy to możliwe? Można ot tak odebrać życie komuś, kto gra na pianinie, ma żonę i jest nudziarzem?
Z kępy krzaków dobiegł szelest, a Julia odskoczyła niczym dzikie zwierzę, obronnym gestem zasłaniając twarz. Odgłos nie powtórzył się.
Jak to zrobiłam? Saksofonem?
Spojrzała na pogięty instrument, bardziej czarny niż zwykle, bo czarny od krwi, a jej ciałem znów zawładnęły torsje. Nie miała już czego zwrócić, więc wymiotowała wodą i sokiem żołądkowym. Gardło szczypało i piekło. W ustach miała smak kwasu pomieszany z czymś metalicznym, może to krew? Krew była wszędzie…
Czemu ja tutaj jeszcze stoję? - zapytała siebie na głos i z przerażeniem rozejrzała się wokół. Nie mogła uwierzyć, że nikt nie widział zdarzeń, które miały miejsce. Przecież trwały tak długo, niemal wieczność, tutaj, zaraz obok drogi, co z tego, że jest mało uczęszczana, ktoś musiał przechodzić! Musiał zauważyć! Jestem skończona, szeptała, przyjdą tutaj zaraz, nie mam nic na swoją obronę, ale po co miałabym się bronić, przecież to moja wina, śmierć, morderstwo, a ja jestem morderczynią. Zastygła, fale gorąca uderzały do głowy. Nikt się nie pojawiał. A przynajmniej żaden żywy człowiek. Zupełnie bezsensowny skowronek ze świergotem sfrunął z gałęzi i szukał pożywienia pośród liści.
Powoli docierało do niej, że faktycznie jest sama. Jednak miała pewność, że za chwilę ktoś się zjawi.
Muszę ukryć ciało.
Ta myśl zabrzmiała obco, zimno, bezdusznie, ale była sensowna. Bardziej, niż czekanie. Lecz sama wizja dotknięcia trupa wywoływała mroczki przed oczami. Wiedziała, co zobaczy, gdy znów się do niego zbliży. Mnóstwo krwi, roztrzaskaną czaszkę, kawałki tkanki mózgowej. Kolana zrobiły się miękkie.
Nie po raz pierwszy Julii było słabo. Miała na swoim koncie kilka omdleń. Utrata przytomności uniemożliwiła jej między innymi występ na koncercie w szkole muzycznej, którego wyczekiwała miesiącami. Gniew z tamtej chwili powrócił ze zdwojoną siłą, gdyż gra toczyła się o wiele większą stawkę. Nie wiedziała, jaką. Nie miała pojęcia, co się dalej stanie, odrzuciła myśli o czymkolwiek oprócz obecnej sytuacji. Omdlenie oznacza śmierć, powtarzała sobie, zaciskając zęby i powieki, boleśnie wbijając paznokcie lewej ręki w nadgarstek prawej. Zmusiła się do kilku głębokich oddechów, a kiedy tylko kolana odzyskały siłę, a czarne plamy przestały przesłaniać pole widzenia, małymi krokami zbliżyła się do trupa. Gęste krzaki rosły zaraz obok, ale nie wystarczyło go tam zaciągnąć. Równie dobrze mogłaby pozostawić ciało na widoku. Po kilku godzinach smród rozniósłby się wokół, by poinformować każdego przechodnia o popełnionej zbrodni. Musiała odciągnąć go daleko, daleko w las.
Najbezpieczniej i najwygodniej będzie chwycić za nogi. Patrząc spod półprzymkniętych powiek, starając się ze wszystkich chwil nie zatrzymać wzroku na resztkach głowy, odnalazła parę podkurczonych, obutych stóp. Obróciwszy się tyłem, przyklęknęła i złapała za kostki.
Był ciężki, bardzo ciężki. Podobno bezwładne ciało subiektywnie zwiększa swoją masę, ale zdawał się ważyć tony. Jedna noga, unieruchomiona śmiertelnym skurczem nie chciała się wyprostować, przez co ciągnięcie zwłok było jeszcze mniej wygodne. Nieustannie zaczepiały o gałęzie i wpadały do dziur. Julia czuła, jak opuszczają ją siły, a najgorszy był fakt, że nie wiedziała nawet, gdzie schować trupa.
Bagno.
Ten pomysł zdawał się idealny. Znała lasek jak własną kieszeń. Jakieś dwieście metrów dalej teren stawał się grząski, sosny ustępowały miejsca znienawidzonym olchom. Znajdowało się tam kilka małych, zdradzieckich bajorek. W dzieciństwie była świadkiem, jak przyjaciel nieomal utonął w jednym z nich. Żarłoczne bagno z chęcią przyjmie ofiarę, myślała. Jednak najpierw trzeba było ją tam dowlec. Dwieście metrów. Dla swobodnie poruszającego się człowieka tyle, co nic, dla drobnej dziewczyny ciągnącej ciało dorosłego mężczyzny daleka droga. Nie miała jednak wyboru.
Do cholery – mruknęła pod nosem. - Byłaś w stanie zatłuc go saksofonem, więc dasz radę go również utopić.
Krok za krokiem, każdy zbliżał do celu. Odwróciwszy głowę, nie widziała już drogi, tylko ścianę zarośli. Z trwogą zauważyła jednak dobrze widoczny nawet w półmroku ślad krwi. Będzie musiała wrócić i zatrzeć go, przynajmniej na początkowym odcinku. Ale w tym momencie inna sprawa była bardziej istotna.
Dziewczyna usiłowała zająć czymś umysł. Uporczywie odsuwała lęk o przyszłość, wizję powrotu do domu, który wydawał się kompletnie nierealny, myśl o gniewie ojca, policji, więzieniu, może zakładzie psychiatrycznym…
Dość. Co mogłoby w tym momencie dać jej siłę, jakiś promień nadziei pośród ciemności, narastającej dookoła oraz tej pełzającej głęboko we wnętrzu?
Kacper, bracie. Ty na pewno byś mi pomógł. Nie wyzwałbyś od wariatek, przecież sam jesteś tak samo zwariowany. Wychodziliśmy razem z tylu gówien. A teraz, kiedy wpadłam w kupę wyjątkowo cuchnącego gnoju, nie odwrócisz się ode mnie, prawda? Kochany bracie, damy jakoś radę, ramię w ramię, jak zawsze, odkąd pamiętam.
Lekki uśmiech wypłynął na brudne, ale wciąż ładne i pełne wargi. Złagodniały rysy twarzy, muskanej bladą poświatą niewidocznego już słońca. W wyczerpane nogi i bolące ręce wstąpiła nowa siła.
Było po dwudziestej trzeciej, w ciemnym pokoju grało internetowe radio, z mieszkania u góry dochodziły dudniące odgłosy imprezy. Chudy siedemnastolatek w wymiętym podkoszulku mógłby złościć się na sąsiadów, lecz inni lokatorzy najwyraźniej pięknie go wyręczali, doskonale słyszał wyrzucane wściekle przekleństwa. A może obrzucali mięsem siebie nawzajem. Przynajmniej rodzice wyjechali, inaczej w sąsiednim pokoju miałby to samo, jak niemal każdego wieczoru. Nic się nie zmieniało. To życie stało się tak perfekcyjnie przewidywalne, że traciło sens jakiekolwiek zaangażowanie. On był ponad tym wszystkim, miał swój własny świat i chyba pokój w sercu, jeśli pustkę można nazwać pokojem. Brak pragnień to również brak zazdrości, poczucia krzywdy, gniewu, żalu. Wszystkie uczucia były w tym momencie pojęciami pozbawionymi znaczenia. Tylko muzyka się liczyła, jedyna broń bezbronnych, prowadząca umysł na ścieżkę błogiej nirwany, absolutnej akceptacji, którą głupcy interpretują jako formę buntu. A jeśli właśnie na tym polega bunt, przeciwko światu, żarłocznemu, gwałtownemu, odrzucającemu wszystko, co wystaje poza ramy ogólnie przyjętej normalności?
Dzwonek telefonu komórkowego, kolejny składnik wieczornej kakofonii.
- Halo.
- Jestem pod twoim blokiem.
Odsunął komórkę od ucha, marszcząc brwi z niedowierzaniem.
- Z pizzą, mam nadzieję.
- Nie jesteś śmieszny.
Dopiero teraz zwrócił uwagę na roztrzęsiony głos przyjaciółki i ciężki oddech, brzmiący niczym sapanie Darth Vadera.
- Co się stało?
- Możesz mnie wpuścić? - Usłyszał przez telefon warkot przejeżdżającego samochodu. - Cholera. Szybko.
Zeskoczył z łóżka i popędził do drzwi, by nacisnąć brzęczyk.
- Właź, rodziców nie ma.
Kacper na widok wdrapującej się po schodach przyjaciółki wytrzeszczył oczy i cofnął się odruchowo. Stąpała ciężko, niemal wisząc na poręczy. Ubranie było czarne od brudu, porozrywane i mokre. Nie potrafił nawet stwierdzić, co miała na sobie. Pozlepiane, również okropnie brudne włosy zakrywały połowę twarzy, a w drugiej połowie rozpoznał jedynie niezdrowo wytrzeszczone oko. Nogi miała bose i całe od zasychającego błota, tak jak ręce. W jednej z nich ściskała telefon, wybitnie niepasujący do kreacji rodem z horroru.
Stanęli naprzeciwko siebie. Julia dyszała ciężko, chłopak zastygł, zszokowany. Poczuł smród unoszący się wokół przybyłej niczym chmura.
- Jest twoja siostra?
- Za-zabrali ją.
- Ach, faktycznie. Przepraszam.
Zmieszanie w głosie dziewczyny w połączeniu z jej makabrycznym wyglądem dało groteskowy efekt.
- Coś ty, na latającego potwora spaghetti, ze sobą zrobiła?
- Zaraz wszystko wyjaśnię. Tylko daj mi wejść, proszę.
Kacper, otworzywszy szeroko drzwi, patrzył, jak przyjaciółka, słaniając się, przekracza próg i wchodzi do łazienki. Na chodniku zostawiła brudne plamy, ale nie dbał o to.
- Chcesz jakąś koszulkę?
- Tak, poproszę – jęknęła. - I spodnie.
Pewną trudność sprawiło Julii zdjęcie sklejonych ze skórą ubrań. Rzuciła je na podłogę razem z wymiętą torebką i nie zamierzała już nigdy zakładać. Ręce wyglądały nieco śmiesznie; całkowicie czarne do miejsca, gdzie sięgała krawędź rękawa. Jednak dziewczyna czuła, że brud oblepia ją całą, wypełnia wszystkie załamania skóry i boleśnie piecze w skaleczeniach. Powoli, z namaszczeniem weszła do wanny, zostawiając smugi na popękanej emalii. Odkręciła kran, poczekała chwilę, aż woda się ociepli, by następnie usiąść i pozwolić strumieniowi spływać po twarzy, szyi, ramionach. Dopiero teraz dotarło do niej, jak okropnie zmarzła. Skóra szczypała w kontakcie z gorącą wodą. Nie wierzyła, by jakikolwiek orgazm mógł równać się z tą przyjemnością. Wielokrotnie przepłukiwała usta, zużyła Kacprowi resztę szamponu i mnóstwo płynu do kąpieli.
Julia nie wiedziała, jak długo siedzi w wannie, lecz nie miała najmniejszej ochoty wychodzić. Tutaj czuła się względnie bezpiecznie, odgrodzona plastikowym parawanem od brutalnego, nieprzewidywalnego świata. Wreszcie nie musiała z nikim walczyć, przed nikim uciekać. Ani nikogo zabijać. Po raz kolejny świadomość popełnionego czynu i wszystkie wydarzenia tego wieczoru uderzyły Julię niby sztormowa fala. Z oczu, wcześniej suchych jak pieprz, zaczęły płynąć łzy.
Usłyszała walenie do drzwi.
- Utopiłaś się, czy co? Pomyśl o moim rachunku za wodę!
Cóż było robić? Powoli opuściła wannę, wzięła byle jaki ręcznik z suszarki i, wycierając się, spoglądała na swoje odbicie w lustrze.
A więc tak wygląda morderczyni? Szczupłe, dziewczęce ciało poznaczone czerwonymi pręgami zadrapań i siniakami, zwisające w mokrych strąkach blond włosy, twarz napuchnięta od płaczu. Julia czuła wstręt, patrząc na miejsca, których dotykał gwałciciel. Wzdrygnęła się, jak gdyby jego długie palce ponownie dotknęły nagich ud.
Dziewczyna, którą Kacper zobaczył wychodzącą z wanny, w niczym nie przypominała potwora sprzed pół godziny. Mimo woli zauważył, że nie włożyła z powrotem stanika. Pod za dużą koszulką z symbolem Kaduceusza wyraźnie rysowały się sutki. Nie podniecało go to. Nawet wtedy, gdy Julia , wciąż płacząc, rzuciła się przyjacielowi na szyję.
- Rany, jak dobrze, jak dobrze, że cię znowu widzę!
Odwzajemnił uścisk.
- No, już w porządku. Zrobiłem nam tosty i kawę, ale chyba już wystygła.
Usiedli w kuchni. Kacper patrzył, jak dziewczyna zachłannie pożera kanapkę i z niecierpliwością czekał na opowieść, która choć trochę wyjaśni jej poprzedni, opłakany stan.
- Co się z tobą stało? Brałaś udział w zawodach wrestlingu na bagnach?
- Prawie trafiłeś – odparła i przełknęła ostatni kęs, popijając kawą. Dodał dużo mleka, tak, jak lubiła.
Relacja trwała niemal do północy, wielokrotnie przerywana wybuchami spazmatycznego płaczu, który koił uścisk silnych, opiekuńczych ramion. Chłopak nie wątpił w żadne słowo przyjaciółki, przy niektórych fragmentach zaciskał mocno pięści i czuł krew napływającą do skroni.
- Co za obrzydliwy zwyrol. Kupa gówna – komentował przez zaciśnięte zęby. - Gdybyś ty go nie zatłukła, sam bym znalazł śmiecia i zgotował mu długą, bolesną śmierć.
- Ale ja to zrobiłam. Mogłam go zostawić. Nie wiem, co we mnie wstąpiło – powiedziała cicho, niemal szeptem, ze wzrokiem wbitym w jasnoszare kafelki.
- Przestań. Zasłużył na to wszystko i jeszcze więcej.
- Myślisz, że to takie proste.
- Nie, nie myślę tak! - zaoponował, widząc, że szykuje się kolejny wybuch płaczu.
- Myślisz! Nie wiesz, jak to jest, nigdy nie zabiłeś człowieka, nie widziałeś jego krwi i tego… tego wszystkiego – głos jej się załamał.
- Posłuchaj – zaczął zdecydowanym tonem, podczas gdy Julia chowała zaczerwienioną twarz w jego koszulce. - To pieprzony cud, że wyszłaś z tego wszystkiego cało. Wykazałaś się ogromną odwagą, walczyłaś o swoje życie, nikt, powtarzam, nikt, nie może mieć do ciebie pretensji o to, że chciałaś przeżyć. Poza tym, skąd wiemy, czy byłaś pierwszą ofiarą? Wcześniej mógł wykorzystywać inne dziewczyny, z twojego opowiadania wynika, że miał doświadczenie. Wszystko sobie dokładnie obmyślił i przygotował. Miałaś marne szanse, był silniejszy, był dorosłym mężczyzną. Ale nie dał rady odebrać ci dziewictwa, a przede wszystkim życia. Cieszmy się z tego.
- A ty, czy wciąż będziesz patrzył na mnie tak samo? - spytała przez łzy. - Wiedząc, że zabiłam?
- Nie, głupku. Będę patrzył jak na bohaterkę.
Przytulił ją mocniej.
- Jestem z ciebie cholernie dumny, siostro.
Targający Julią szloch ustępował powoli. Zrobiła sobie kolejną kanapkę, po czym wspólnie zabrali się za sprzątanie bałaganu, jaki narobiła, wchodząc. Kupę śmierdzących ubrań bez zastanowienia wrzuciła do zsypu.
- Nie dzwonił do ciebie ojciec? - chciał wiedzieć Kacper.
- Dzwonił, z dziesięć razy. Musi być okropnie wściekły.
- Myślisz, że zawiadomił policję?
- Nie, raczej obmyśla karę dla mnie.
Nagle do dziewczyny dotarło, że nie ma po co wracać do domu. Prawdę powiedziawszy, już wielokrotnie rozważała tę myśl. Uciec z domu. Cudowna perspektywa. Już nigdy nie musiałaby znosić wybuchów gniewu, dotkliwych policzków i upokorzeń, które bolały jeszcze bardziej. Nigdy więcej nie usłyszałaby, że jest niewdzięczną, rozpuszczoną (ciekawe, przez kogo, bo na pewno nie przez niego) smarkulą, a w dodatku to przez nią matka odeszła.
- Nie wracam, wiesz?
Kacper uniósł brwi.
- Bez przesady, tak źle chyba nie będzie. Przeżyłaś to wszystko, jesteś bohaterką, co tam jakieś rodzicielskie sranie!
Spojrzała chłopakowi głęboko w oczy zdecydowanym, chłodnym wzrokiem.
- Mówię serio. Powinieneś mnie zrozumieć, masz przecież to samo. Tylko, że już za parę miesięcy wyjeżdżasz na studia, a ja jeszcze ponad rok musiałabym się z nim męczyć. A co potem? Nie mam żadnych pomysłów. Kiedyś mówiłeś, że uciekniemy razem, ale minęły lata i nasze drogi już niedługo się rozejdą. Nawet nie wiesz, jak bym chciała zacząć wszystko od nowa. Duszę się tutaj. A teraz doszedłby jeszcze strach, przecież Rodowski ma rodzinę, będą go szukać i, po nitce do kłębka, znajdą mnie.
Kacper parsknął śmiechem, ale po chwili pożałował tego.
- Jak niby? Myślisz, że powiedział komuś „Przyjadę później, muszę wysiąść na Ogrodowej i zgwałcić jedną uczennicę”? Skąd ktokolwiek miałby wiedzieć, że w ogóle szliście razem?
- Pomyśl. Ludzie w autobusie. Kierowca. Jeśli ktoś będzie ich przepytywał, mogą naprowadzić na mój ślad. A poza tym na pewno będą robić wywiad w szkole. A ja się zdradzę, zrobię się czerwona, zrozum, jak mam spokojnie odpowiedzieć policji „nie wiem, gdzie jest pan Rodowski”, kiedy na sam dźwięk jego nazwiska przechodzą mnie obrzydliwe ciarki?
Chłopak milczał, skubiąc rzemienie, których kilkanaście miał zawiązane na nadgarstkach. Rozumiał, że dziewczyna ma rację. A nawet gdyby nie miała, widział w jej oczach, iż podjęła już decyzję. Przemawianie do rozsądku mijało się z celem.
- Zawsze chciałam uciec, ale chyba nie miałam dość odwagi. Za bardzo przywykłam do nudnego, przewidywalnego życia, choć przecież go nienawidziłam. A po tym wszystkim nic nie byłoby takie samo. To chyba jakiś impuls. Wyrwałam się śmierci, czuję, że potrafię wszystko. Nie boję się zgrzeszyć, i tak jestem morderczynią, spłonę w piekle.
- Dokąd chcesz uciec?
- Jak najdalej. Najpierw może do Warszawy, pewnie sporo nocnych pociągów tam jedzie. Ale póki co nigdzie nie mogę zatrzymywać się na dłużej. Jeśli ojciec zrobi szum wokół mojego zniknięcia, będzie trzeba zwracać na siebie jak najmniej uwagi. Najlepiej byłoby zwiać za granicę. Gówno mi wtedy zrobi.
- Znasz dobrze angielski – zauważył Kacper. Plany Julii nie brzmiały przekonująco, lecz zdawał sobie sprawę, że wymyślała wszystko na poczekaniu. Była bardzo zdeterminowana. Nie zamierzał odwodzić jej od powziętych zamiarów, ale obawiał się, czy da radę.
- Możesz u mnie przenocować, rodzice wracają jutro – zaproponował. Potrząsnęła gwałtownie głową.
- Za duże ryzyko. U ciebie w pierwszej kolejności będą mnie szukać. Co, jak ojciec już tu jedzie? Szlag. Muszę się śpieszyć. Byle na dworzec. Dobrze, że mieszkasz w mieście, bo wieśbusy nie jeżdżą nocą.
- Spokojnie, siostro. Najpierw dam ci parę rzeczy. I kasę. Jeśli już musisz uciekać, nie będziesz tego robić mając tylko moją koszulkę i stare dresy.
Dziewczyna próbowała stawiać opór, kiedy pakował swoją dużą torbę podróżną. Włożył tam kilka ciuchów siostry, zwinięty koc, parasol, latarkę, wszystko, co spośród zawartości przemoczonej torebki Julii wydawało się zdatne do użytku. Wygrzebał też swój stary telefon.
- Kupisz sobie starter gdziekolwiek. Po numerze mogliby cię namierzyć.
Najbardziej krępowała się, gdy wciskał jej do ręki trzy stówy zarobione na kasie w McDonaldzie. Jednak wiedziała, że bez pieniędzy nie da rady nigdzie pojechać.
- Nie mam pojęcia, jak się odwdzięczyć.
- Przeżyj – odparł. - Po prostu przeżyj. I dzwoń do mnie.
- Będę – przyrzekła z ręką na sercu. - Mam nadzieję, że z Lenką lepiej.
Chłopak westchnął, myśląc o leżącej w szpitalu, chorej na anoreksję siostrze. Sam nie wiedział, czy wierzy w Boga, ale od tygodnia wciąż modlił się, by przeżyła.
Żegnali się długo, tym razem płakali oboje. Kacper długo jeszcze stał przed drzwiami bloku i śledził wzrokiem pojawiającą się w świetle kolejnych latarni sylwetkę. W końcu skręciła i zniknęła mu z oczu na dobre. Mimo to stał nadal.
Księżyc w pełni sinym blaskiem oświetlał dachy najwyższych budynków. Kacper, podniósłszy głowę, utkwił w nim spojrzenie i wyszeptał:
- Nie pozwól, żeby coś jej się stało.
Kilka kilometrów dalej ten sam księżyc odbijał się w metalowej powierzchni zniszczonego saksofonu, który już na zawsze zamilkł.[/b]
Krew, olchy i saksofon [przemoc, wulgaryzmy]
1
Ostatnio zmieniony ndz 28 cze 2015, 14:06 przez FreakyBerry, łącznie zmieniany 2 razy.
Jak chce się przyglądać pięknu
Jak chce się oglądać w dzień
Czasami trzeba pokonać sporo lęków
Czasami dostać w łeb
I to jest okej, chociaż czasem to trudne
To nas uczy pokory
Wszystko czasami i dla mnie jest szarobure
Trzeba chcieć ujrzeć kolory
Zeus - "Świt"
http://freakyberry.blogspot.com/
Jak chce się oglądać w dzień
Czasami trzeba pokonać sporo lęków
Czasami dostać w łeb
I to jest okej, chociaż czasem to trudne
To nas uczy pokory
Wszystko czasami i dla mnie jest szarobure
Trzeba chcieć ujrzeć kolory
Zeus - "Świt"
http://freakyberry.blogspot.com/