UWAGA! KILKA WULGARYZMÓW
Wprawka w narracji w m. pozornie zależnej, może fragment czegoś większego.
Wszystko! Dosłownie wszystko było w tej cholernej torebce. Wszystko tylko nie to, czego potrzebowała. Szukała i klęła, klęła i szukała – jak zwykle – na próżno. Z rezygnacją wynurzyła ręce z worka, który zdawał się nie mieć dna. Przymknęła oczy, pomasowała kark, następnie także czoło i skronie. Dłońmi zasłoniła usta.
Wdech – wydech. Kilka wydechów – kilka wdechów. Kilkanaście wydechów i wdechów. Hiperwentylacja. Jedyny sposób na powstrzymanie nadchodzącej furii. Na ukojenie nerwów. Bo nerwy nie były dobrym doradcą w nerwowych sytuacjach. Nie, na pewno nie. Należało się w tej chwili uspokoić, wyrównać rytm serca, nie dopuścić do histerycznego wylewu łez. Tu mogło się sprawdzić wyłącznie logiczne, strategiczne myślenie. Tak! Nie poddawać się emocjom, nie! Nie! Łatwo powiedzieć! Kurwa mać!
Jesteś neurotyczką, nie bądź neurotyczką, nie możesz być neurotyczką, masz czterdzieści pięć lat – powtarzała sobie, wydeptując ścieżkę na piętrze. Od prawej do lewej. Od lewej do prawej.
Argument wieku, a raczej (nie)dojrzałości z nim związanej, okazał się sugestywny. Po kilkunastu sekundach Kłosowska stanęła przed drzwiami mieszkania gotowa do działania. Aby się pozbyć obciążenia, zsunęła z ramienia skórzaną kurtkę. Zsunęła? Raczej cisnęła. Cisnęła ją wprost na wycieraczkę. Trudno. I tak była brudna. Kurtka. Edyta zresztą też. Wycieraczka również. Od roku oddawała ją do czyszczenia. Kurtkę. I wycieraczkę. Być może to zdarzenie miało się stać dodatkową mobilizacją. Oby! Oby takie durne sytuacje miały głębszy sens. Trzeba wierzyć. W sensy bezsensów. Żeby nie zwariować. Żeby JESZCZE BARDZIEJ nie zwariować – sprecyzowała.
Przy jej chaotycznym zachowaniu, dopowiedzenie zdawało się całkowicie zasadne. Trzeba przyznać, że była samokrytyczna. Marne to pocieszenie w obliczu szaleństwa, ale zawsze jakieś.
Torebkę położyła na posadzce. Na szczęście wcześniej nie przewiesiła jej przez ramię, o co wręcz prosił się ten fason. Gdyby miała wyswabadzać się z pętli w amoku, z pewnością zahaczyłaby o coś metalowymi klamrami. Na przykład o kołtun powstały przez całodzienne nierozczesywanie włosów. Mocno wycieniowanych włosów, które utrudniły poszukiwania, przysłaniając oczy, gdy tylko Edyta kucnęła i schyliła głowę. Mogła je spiąć. Nie, nie mogła, nie miała frotki na nadgarstku. Frotka najwyraźniej została... Też w tej przeklętej torebce!!!
No nic! Trzeba sobie jakoś inaczej poradzić!
Splątane kosmyki założyła za uszy. Podciągnęła rękawy koszuli. Zamierzała znaleźć komórkę metodą eliminacji.
Pusta butelka po Red Bullu? Niepotrzebnie go piła. Tylko podsyciła pragnienie, wzburzyła i tak zbyt mocno buzującą bez dopalaczy, krew w żyłach. A tym bardziej niepotrzebnie zabierała taki śmieć z samochodu. Arafatka? Znowu próbowała ulec modzie. Założyła szal po to, żeby go zdjąć po kilku minutach. Dawno powinna wiedzieć, że dusi się, gdy coś oplata jej szyję. Portfel, stanowiący jedynie skrytkę na dokumenty, ponieważ pieniądze Edyta zawsze trzymała przy dupie. Dosłownie. Nikt, włącznie z nią samą nie mógł ich wydobyć z jeansów perwersyjnie opinających pośladki. Kilka chusteczek. Mokrych. Nie byłoby ich tutaj, gdyby wreszcie wyrżnięto wszystkie topole i gdyby Kłosowska umiała się zastosować do dewizy: „Nie płacz, kiedy odjadę”. Pusta paczka papierosów, pełna paczka papierosów, jeszcze jedna pusta paczka papierosów. Kosmetyczka, czytnik, szczotka do włosów, dezodorant, puderniczka, przeterminowany fluid, zaschnięty tusz do rzęs, niepiszące długopisy, piszące długopisy, kalendarz, błyszczyk, lusterko, podpaska, okulary przeciwsłoneczne, wyciśnięty do cna Apap, klucze, okulary korygujące, etui na okulary… Jezu, co za burdel!
Wszystko wyłożyła na środek klatki schodowej. Nadal nie miała telefonu, którym podświetliłaby wnętrze torebki. Przysięgła sobie: nie zapłaci czynszu, póki nie naprawią elektryczności na korytarzach kamienicy. Choćby miała stracić kilka cennych minut życia i trochę nerwów na użeraniu się z administracją, nie popuści. Napsuje sobie krwi. Wyjątkowo uzna taką grę za wartą świeczki. A raczej żarówki.
Żeby Konrad wysłał jej obiecanego maila. Nie, na to było za wcześnie. Jeszcze nie doleciał na miejsce. Żeby w takim razie ktoś do niej teraz zadzwonił. Arek? Też siedział w samolocie. Czy w nim, czy poza nim, Edyta i tak nigdy nie mieściła się w jego zasięgu. Zasięgu myśli, troski. Nigdy nie była dla niego najważniejszą muzą. Rolę pierwszej i jedynej przejęła ta przez innych uważana za przedostatnią, dziesiątą. To ją Arek stawiał na piedestale, a Kłosowską miał ją w dupie. Witek? On dla odmiany miał Edytę w sercu, ale pomimo wszystko był zajęty. Zajęty swoją młodą pacjentką. To jej serce się dla niego najbardziej liczyło w tym momencie. Remek? Podobnie jak Witek nikim dla niej nie był, nie te geny, nie ta krew. Poza tym miał obok siebie młodą żonę, która go pewnie rozpieszczała, rekompensując mu brak matczynej miłości. Rozmiękczała jego twardość. Albo wręcz przeciwnie. Ewentualnie mógł jeszcze przebywać w koszarach. A Daniel? Dla odmiany przebywał w buszu. On też już od niej odchodził do młodszych kobiet. W ten weekend bawił się w niby niewinne podchody z harcerkami.
Jezu, niemożliwe! Naprawdę nie miała nikogo, kto chciałby się dowiedzieć, czy szczęśliwie dotarła do Krakowa? Przecież przez jej życie, przez jej dom przewinęło się tylu facetów. Gdzie się wszyscy podziali? Umówili się? Nagle się rozeszli – zgodnie, równocześnie jak jeden mąż, zapominając, że kogoś zostawili za sobą. Jednak dawała im zbyt dużo autonomii i liczyła, że w ten sposób wygra. Przegrała, bo tworzyła wolne, niezobowiązujące relacje. To był błąd, wielki błąd. Wieeeelbłąd.
„Gdzie ci mężczyźni wspaniali tacy? Gdzie te chłopy? Orły, sokoły, bażanty” – zaczęła szeptem nucić przebój Danuty Rinn. Istna głupawa!
Nie, nie miała nikogo. Naprawdę nie miała nikogo. Przecież była tylko starą babą, starą matką, macochą, przyszywaną teściową, byłą żoną, konkubiną, partnerką, kochanką – stwierdziła z ironią. Doszła do wieku, w którym każda kobieta schodzi na drugi plan i musi być samowystarczalna. Szkoda, bo gdyby ktokolwiek nawiązał z nią kontakt, zlokalizowałaby aparat po dźwięku a nie po omacku. Po omacku – no właśnie! Nieoczekiwanie po omacku wyczuła telefon w bocznej kieszonce. Nie grzebała w niej wcześniej? Jak to? A! Wszystko jasne! Pewnie zaglądała tam, kiedy jeszcze miała obrany inny cel poszukiwań. Kiedy jeszcze się łudziła, że znajdzie najważniejszą zgubę bez światła. Nieistotne. Dobrze, że wreszcie trzymała w rękach ten pieprzony telefon. Mogła sobie poradzić samodzielnie, bez męskiej ręki. Co za ulga! Miała latarkę. Jak to dobrze, że współczesne sprzęty były tak wielofunkcyjne.
Klucze klucze, klucze, gdzie są te cholerne klucze? No nie było ich w torebce!
Nadchodził kolejny atak złości i frustracji.
Wstała, odwróciła worek i zaczęła nim energicznie potrząsać. Wypadł pilnik do paznokci, krem do rąk…
Kątem oka spostrzegła, że jakiś przedmiot znika jej z pola widzenia. Wyrzuciła coś, co stoczyło się po podłodze i przez szczelinę między schodami spadło na parter.
Jasna cholera! – Nie zdążyła pochwycić… tego czegoś. Szminka! To pewnie była szminka. Rzuciła się w pogoń za nią. Trzecie piętro, drugie…
Zaraz, zaraz – zatrzymała się. Usłyszałaby, że sztyft uderza o lastryko. W starej kamienicy nawet szmer odbijał się głośnym echem. Co to mogło być? Pewnie tampon. W sumie głupio, gdyby któryś sąsiad go znalazł. Powinna zejść na dół.
Na pierwszym poziomie odzyskała trzeźwość myślenia.
Nie dość, że neurotyczka to jeszcze kretynka! Polazła po tampon, mimo że na środku trzeciego piętra leżały jej dokumenty, wartościowe rzeczy, również dość intymne. Tampon był świeży, nierozpakowany. To zasmarkane chusteczki, które zostawiła na górze, miały osobisty wymiar. Można było je powiązać z Edytą, skoro obok nich leżał portfel z dowodem i prawem jazdy. Zawróciła. Zdyszana stanęła pod drzwiami mieszkania. Nie zdążyła wykrztusić słowa. Nie zdążyła nawet zaczerpnąć tchu.
– Dobry wieczór. To pani? – Radecki spod siódemki wskazał palcem rozwalone przedmioty. Jego pies, chyba Bingo, już krążył wokół nich, już obwąchiwał okulary, kosmetyki. Gdy dotarł do podpaski, sąsiad natychmiast go odciągnął i sam odwrócił wzrok od porozrzucanych rzeczy.
– Tak, szukałam czegoś i… szminka mi spadła. Pobiegłam za nią. – Zaczęła się tłumaczyć i dopiero po fakcie, uznała, że niepotrzebnie. Deklaracja, że torebka należy do niej, nie została przez nikogo zawłaszczona, w zupełności by wystarczyła. Reszta nie powinna obchodzić sąsiada. I nie obchodziła. Nie pytał, jak doszło do sytuacji. Nie zrobiła z siebie idiotki przez niego. Wyłącznie przez siebie. Bo się speszyła. Zawstydziła. A najbardziej wstydziła się zawstydzeń. Gdy tylko ktoś wywołał rumieniec na jej policzkach, wściekała się, że skłonił tak silną, dumną i niezależną kobietę do okazania słabości, do przyznania się do błędu. Właśnie dlatego poczuła w tej chwili gniew. Najchętniej by rozszarpała Radeckiego. Bo ją obnażył.
Stróż od siedmiu boleści! Dozorca! Jak taki porządny, to mógłby coś zrobić ze światłem na klatce schodowej – myślała, patrząc na mężczyznę.
– Całe szczęście. Już się bałem, że kogoś napadli. W takim razie dłużej nie przeszkadzam. – Chyba zrozumiał, że sytuacja jest dla Kłosowskiej dość krępująca i postanowił jak najszybciej zejść jej z drogi.
Edyta jeszcze przez chwilę liczyła jego kroki, uderzenia obcasów. Nagle ustały. Sąsiad zatrzymał się na parterze. Pewnie znalazł szminkę. Znaczy się tampon.
Nie wytrzymała. Jej nerwowy chichot wybrzmiał echem na wszystkich kondygnacjach kamienicy.
Jesteś pieprznięta, nienormalna, niezrównoważona. Pięć lat do menopauzy, a ty dalej nie umiesz się zachować jak na dojrzałą kobietę przystało. Peszysz się jak głupia, chichrasz się jak głupia. Głupia, głupia, głupia!
Im bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że postępuje irracjonalnie, tym głośniejszym śmiechem się zanosiła. Nawet nie potrafiła załamać nad sobą rąk. Do czasu.
Boże, niech się ten dzień skończy – westchnęła, ocierając łzy. Tak, z oczu niespodziewanie popłynęły łzy. Płynęły i płynęły. Nie chciały przestać. Ciurkiem. Nie wiedziała od kiedy. Wiedziała jedynie, że jest z nią źle. Bodaj ze trzy, cztery razy zdarzyła się jej sytuacja, kiedy śmiała się i płakała równocześnie i żadnej z tych reakcji nie mogła powstrzymać. Były to zdecydowanie najgorsze chwile w jej życiu. Kiedy zostawała zupełnie sama. Jak palec.
Marzyła, żeby zapaść się pod ziemię. A tymczasem nawet nie mogła się zaszyć w domu. Nie mogła otworzyć mieszkania, lodówki, kilku piw, które się w niej chłodziły.
Szlag – z całej siły zaczęła walić pięściami o drzwi. Nie ustąpiły. Odeszła kilka kroków, odwróciła się i tym razem wzięła rozbieg i z impetem uderzyła czubkiem kowbojki w jedno ze skrzydeł. Ucierpiał na tym jedynie duży palec jej stopy.
Istny akt desperacji. Krzyk rozpaczy, nic poza tym, bo przecież w środku nie było nikogo, kto mógłby jej otworzyć. Może wreszcie powinna sobie to uświadomić, przyjąć do wiadomości i się z tym pogodzić! Nikt na nią nie czekał, nikt! Samotność. Może mentalnie by sobie z nią poradziła, ale logistycznie za cholerę, skoro była taką bałaganiarą.
Zrezygnowana oparła się o futrynę. Zsunęła się po niej na wycieraczkę. Schowała twarz w dłoniach i zaczęła przecząco kiwać głową. Spazmy trzęsły jej ciałem. Nie wiadomo, czy wywoływał je histeryczny śmiech czy histeryczny płacz. Nadal przeplatały się ze sobą. Kłosowska nie nadążała z wycieraniem nosa. Rękaw koszuli już zresztą nie był w stanie pochłonąć wilgoci. Czekała ją noc pod drzwiami. Chyba, że by ją spędziła w jakiejś melinie nad kieliszkiem. Nie, nie chciało jej się nigdzie ruszać. Chciało się jej sikać. Na domiar złego. Powinna jak najszybciej opuścić piętro, poszukać kibla, zwłaszcza że Radecki mógł zaraz wrócić i wręczyć jej zgubę. Ta myśl znowu wywołała śmiech. Kłosowska powstrzymała go w obawie, że zaraz popuści. Zmęczona nadmiarem i siłą emocji, z rezygnacją sięgnęła po kurtkę. Dokładnie przykryła nią nogi. Musiało jej spaść ciśnienie, bo zaczęła marznąć. Nagle poczuła, że coś jest w górnej, małej kieszeni skóry. Kurde! Klucze! Natychmiast odzyskała wigor. Otworzyła drzwi. Już prawie je za sobą zamknęła. Torebka! – obracając się, spostrzegła rzeczy wywalone na posadzkę. Zapomniała o nich. Najwyraźniej już bardzo pragnęła być w domu. Zbierała rzeczy powoli, nawet nie czuła już parcia na pęcherz. Może to obawa, że nie ma w pobliżu toalety, wywołała panikę i dlatego zachciało się jej siusiu? Chciałaby, naprawdę chciałaby panować nad swoimi zachowaniami. Chociaż je rozumieć, zbliżając się do „pięćdziesiątego wieku”. Już tylko tego życzyła sobie od życia.
Dziwna bohaterka - tytuł od czapy. :)
1
Ostatnio zmieniony pt 15 sty 2016, 17:24 przez Sęk w tym, łącznie zmieniany 2 razy.
SĘK w tym, aby pisać tak, żeby odbiorca czytał trzy dni, a myślał o lekturze trzy lata.