Ostatnia spowiedź
W kaplicy panował mrok.
Ksiądz Ambroży Tuleja niepewnie wychylił głowę z konfesjonału, jakby sprawdzał czy żaden z wiernych nie czai się gdzieś w głębi świątyni. Odprawił ostatnią owieczkę ledwie kilka zdrowasiek temu. Żywił głęboką nadzieję, że to był już ostatni grzesznik tego dnia, a mówiąc ściślej – tej nocy. Udzielał spowiedzi od godziny piętnastej, miał prawo czuć zmęczenie. Nawet jak na okres przed Wielkanocą liczba penitentów przewyższyła wszelkie oczekiwania.
Od godziny piątej rano przyjmowano parafian. Nawet przy rotacji księży fara pod wezwaniem Ducha Świętego nie potrafiła wysłuchać wszystkich, którzy pragnęli otrzymać sakrament pokuty. Wierni zdawali się czekać do ostatniej chwili z konfesją. Kolejki do spowiedzi były takie jak przed mięsnym w Polsce Ludowej.
Kapłan - niczym weteran kampanii wrześniowej - uważnie zlustrował otoczenie, jego wzrok zdążył przywyknąć do panujących w świątyni warunków. Odetchnął z ulgą. Rekonesans wypadł pomyślnie. Wyglądało na to, że kaplica była opuszczona. Wreszcie mógł udać się na spóźnioną, bardzo spóźnioną wieczerzę i zasłużony odpoczynek. Przeżegnał się, podziękował Bogu za to, że jego niełatwa, trwająca tego dnia osiem godzin posługa dobiegła końca. Wstał, rozprostował kości, podniósł z krzesła specjalną poduszeczkę, która ułatwiała mu kilkugodzinny spoczynek. Nagle ułowił wzrokiem jakiś ruch. Zdało mu się, że coś poruszyło się w bocznej nawie. Tak, z całą pewnością jakaś postać podniosła się z klęczek i zdecydowanie ruszyła w jego kierunku.
- Kurwa - duchowny zaklął w myślach. – Jeszcze jeden – pomyślał i żwawo ruszył w kierunku zakrystii.- Może mnie nie widział? – przekonywał sam siebie. – Może uda mi się, jeszcze tylko kilka kroków… Niestety nadzieja ta była płonna, po chwili rozległ się głos mężczyzny.
- Proszę księdza, proszę zaczekać. Chciałbym przystąpić do spowiedzi.
Wikariusz przystanął jakby w jego kierunku ktoś wystrzelił salwę ostrzegawczą. Westchnął głęboko. Obrócił się.
- Synu czy wiesz, która godzina?
- Późna – przyznał mężczyzna. – Niestety nie mogłem przyjść wcześniej. Dobrodziej sam rozumie, obowiązki…
- Rozumiem. Zajdź z samego rana do świątyni, na pewno otrzymasz spowiedź.
- Jutro nie mogę. To absolutnie wykluczone. Bardzo was proszę… - powiedział nieznajomy i jak wydało się księdzu Tuleji uważnie rozglądnął się po kaplicy.
Ambroży należał do tych nielicznych duchownych, u których prawdziwe, żarliwe powołanie, mimo kilkunastoletniej posługi było ciągle żywe. Rozumiał, że wiara to poświęcenie. Nie miał już jednak sił, dupa bolała go od siedzenia na krześle przez osiem godzin.
- Przyjdź tedy w następny dzień. Kościół jest zawsze otwarty dla wiernych. No z Bogiem, z Bogiem…
- Proszę. Ja już nie przyjdę do kościoła. Nigdy. To jest moja ostatnia spowiedź. Przyjechałem specjalnie spod Warszawy…
Kapłan przyjrzał się uważniej mężczyźnie. Nie wyglądał na śmiertelnie chorego, na nosiciela wirusa HIV, albo cierpiącego na raka. Ambroży wiedział jednak nad wyraz dobrze, że współczesne leki mogą znakomicie maskować objawy choroby. Zresztą liczba chorób wzrosła tak niebotycznie, że nijak nie dało się stwierdzić na co może cierpieć całkiem zdrowo wyglądający na pierwszy rzut oka człowiek. Poza tym było ciemno. Niby oczy księdza zdążyły zaadoptować się do panującej w kaplicy ciemności, ale wzroku Ambroży nigdy nie miał najlepszego. Zdaje się, że wręcz przeciwnie. Dodatkowo delikwent (jak kler nazywał w żargonie wiernych) powiedział, że przyjechał aż z Warszawy. Musiało mu zależeć, przecież do stolicy lekko licząc było ponad osiemdziesiąt kilometrów. Sam pochodził ze stołecznego miasta, jego siostra wraz z mężem i córką ciągle mieszkali na Ursynowie. A niech tam…
- No, dobrze, dobrze. – Tuleja machnął niedbale ręką. – Podejdź do konfesjonału. Jak powiedziałeś? Że to twoja ostatnia spowiedź? Wygląda na to, że moja również.
- Jesteśmy w świątyni sami? – zapytał mężczyzna.
- Synu, w kościele nigdy nie jesteś sam. Bóg jest zawsze z tobą. No, zapraszam…
Na dworze wzmógł się wiatr, pierwsze krople deszczu zaczęły stukać o witraże świątyni, gdzieś z oddali dochodziły uderzenia błyskawic, powietrze przesycił zapach ozonu. Szło na burzę.
Ksiądz obwinął ręką stułę, spoczął na krześle, syknął z bólu – rzyć bolała go niemiłosiernie. Zapukał ceremonialnie w konfesjonał.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rozpoczął nieznajomy.
- Na wieki wieków.
I od tego momentu wszystko potoczyło się inaczej niż Ambroży sobie założył. Najpierw zapanowało milczenie, wpierw tylko trącące konsternacją, z każdą jednak chwilą coraz cięższe, coraz bardziej krępujące. Duchowny czekał cierpliwie, nic nie wskazywało jednak na to, żeby miał się doczekać.
- Teraz powinieneś powiedzieć, kiedy po raz ostatni przystąpiłeś do spowiedzi świętej – przypomniał zniecierpliwiony.
- Nie pamiętam.
- Jak to nie pamiętasz? – zezłościł się Ambroży. Pragnął jak najszybciej uwinąć się ze spowiedzią. Śmiertelnie chorzy, zwykle dość często przystępują do spowiedzi, i ich grzechy zazwyczaj zaliczyć można do lekkiego wagomiaru. Wiedzą, że trzy ćwierci do śmierci, że już niedługo zakołaczą do niebiańskich wrót, dlatego też ze wszystkich sił starają się nie grzeszyć przed końcem żywota. A ten tutaj? Może cierpiał na amnezję?
- Zwyczajnie, nie pamiętam. To było tak dawno temu. Może rok, może dwa lata temu.
- O kurwa… – zaklął kapłan w myślach i natychmiast przeprosił Boga za obrazę. Nie powinien przeklinać, szczególnie w kościele. No ale skąd miał wiedzieć, że proszący go o spowiedź delikwent okaże się zatwardziałym grzesznikiem? Grzesznikiem, który przypomniał sobie o pokucie i zbawieniu tuż przed śmiercią? Przecież takie konfesje trwają czasami i po kilka godzin, a on już nie wytrzyma, nawet z przygotowaną na taką okoliczność specjalną poduszeczką, którą wetknął sobie pod tyłek.
- Może słabo się czujesz? Może przełożymy spowiedź na inny termin? – spróbował ksiądz.
- Nie jestem chory. Zwyczajnie nie pamiętam kiedy ostatni raz byłem u spowiedzi. W sumie jakie to ma znaczenie? Czy nie jest najważniejsze to, że teraz klęczę przed księdzem?
- No, dobrze. Niech już będzie. Możesz wyznać swoje grzechy – kapłan odparł zrezygnowany.
- Zabiłem człowieka.
- Co?!
- Zabiłem człowieka. – powtórzył spokojnie.
Cóż za niewydarzona młodzież, pomyślał ksiądz. To już przechodzi ludzkie pojęcie. W latach jego młodości nikt nie pomyślał by nawet o czymś takim, żeby się wygłupiać w konfesjonale. A mowy nie było, żeby ktoś odważył się wprowadzić taki pomysł w życie.
- Synu – powiedział Tuleja wolno. - Grzechem jest stroić sobie żarty z świętego sakramentu pokuty. To grzech wagi ciężkiej, świętokradczy.
- Niczego sobie nie stroję. Ksiądz mi nie wierzy? Zabiłem go cztery godziny temu w Wilanowie. Z tej oto broni Browning BDA 9 mm, z której, o proszę, właśnie w tej chwili celuje do księdza. Widzi ksiądz?
Tuleja zamarł. Rzeczywiście przez kraty konfesjonału dostrzegł w ręku penitenta coś co wyglądało na broń palną.
- Jak mówiłem po dokonaniu morderstwa wsiadłem w samochód, porzuciłem go na jakimś uboczu, wskoczyłem w MKS, wysiadłem w okolicach centrum, pieszo dotarłem do - nie tak już wcale odległego od przystanku - postoju taksówek. Kierowca nie chciał jechać w trasę. Przekonałem go jednak. Nie, nie… nie zastraszyłem go. Zwyczajnie potroiłem stawkę, dorzuciłem jeszcze stówkę. No i jestem tutaj. – mężczyzna mówił w sposób chłodny i rzeczowy. Ksiądz Tuleja wiedział doskonale, że w ten sposób mówią mordercy. Pełnił kiedyś posługę kapłańską w więzieniu, znał nawet trochę grypserki. Nagle zrobiło mu się w tym konfesjonale jakoś duszno. Tak duszno, że rozpiął koloratkę i kilka guzików od sutanny. Wciągnął głęboko powietrze.
- Czego ode mnie chcesz ?
- Czy to nie oczywiste? Chcę się wyspowiadać.
- Synu, morderstwo to grzech śmiertelny.
- Wiem. Dlatego przyszedłem. Chcę rozgrzeszenia.
Wikariuszowi wydało się, że się przesłyszał. Dopiero później, gdy poprosił by mężczyzna powtórzył, gdy utwierdził się w przekonaniu, że słuch go jednak nie mylił zrozumiał, że ma do czynienia z szaleńcem; z szaleńcem, który dla krotochwili morduje człowieka, następnie wpada do kościoła i liczy na rozgrzeszenie. Potem zaś idzie najnormalniej w świecie do domu, kładzie się do łóżka i zapada w błogi sen. Ambroży zaczął poważnie obawiać się o życie.
Przez dłuższą chwilę zapanowało milczenie. Wreszcie duchowny przemówił; cicho, nieśmiało, tak jakby tłumaczył coś niezbyt rozgarniętemu dziecku.
- Synu… czy wiesz, że…
- No?
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że w przypadku morderstwa tajemnica spowiedzi nie obowiązuję? Nie możesz liczyć na to, że informację tej wagi będę trzymał w sekrecie przed organami ścigania.
- Zapewniam dobrodzieja, że wcale na to nie liczę. Nie o to mi idzie. Chcę tylko spowiedzi. Konfesji. Wyznania winy. Później ksiądz będzie mógł robić to na co tylko księdzu przyjdzie ochota. Wzywać policję, prokuratora, albo świętego Judę Tadeusza, jak niezawodnie wielebny wie, patrona od spraw beznadziejnych.
Jasne, a później mnie zabijesz, pojebie – pomyślał Tuleja. Chciał uciekać, wstał, krzyknął coś nawet, zdaje się, że bandyta, albo coś równie głupiego. W kościele jednak nikogo nie było. Wiedział o tym najlepiej. On sam zadeklarował, że zamknie świątynie, sam zaoferował się, że najdłużej ze wszystkich księży w parafii będzie udzielał sakramentu pokuty. Wymierzony w jego pierś pistolet osadził go na miejscu.
- Proszę nie krzyczeć, książę Ambroży. – duchowny drgnął na dźwięk własnego imienia. Nie przypominał sobie by podawał je mężczyźnie. – To zupełnie bezcelowe. No i poza wszystkim będę zmuszony księdza zabić. A naprawdę nie chcę tego robić. Chcę tylko tego, aby dobrodziej mnie wysłuchał.
- Dobrze – zgodził się kapłan. Zdawał sobie sprawę, że nie ma wielkiego wyboru.
Deszcz przerodził się w najprawdziwszą kanonadę, krople zupełnie niczym ostrzał artyleryjski przybierały na sile, od czasu do czasu rozlegał się huk piorunów, który na chwilę rozświetlały witraże kościółka oraz panujący w świątyni mrok.
- Nie chcę by ksiądz osądzał mnie zbyt pochopnie – powiedział nieznajomy w przerwie między uderzeniami błyskawic. - Człowiek, którego zabiłem… albo może będzie lepiej – nieznajomy zaśmiał się nerwowo – jeśli zacznę od początku. Widzi ksiądz, ja wierzyłem w Boga. Żarliwie. Zawsze słyszałem jego głos. Wiem, wiem, co ksiądz sobie pomyśli. Kolejny nawiedzony, fanatyczny moher, który słyszy wezwanie Boga, albo doszukuje się rysów Matki Boskiej w zwykłym zacieku na ścianie. Ale to nie tak.. Słyszałem Jego głos od dziecka. Odkąd miałem może pięć, może sześć lat. A sam ksiądz przyzna, że trudno zarzucić smarkaczowi, aby był fundamentalistą. I, że opętany zacznie mordować.
- Gdy już podrosłem dziwiłem się, że rodzicie siłą zaciągają swe pociechy do kościoła. Mnie nie trzeba było zmuszać… Sam z własnej nieprzymuszonej woli biegłem do świątyni, wyczekiwałem całymi miesiącami na rekolekcje, uczęszczałem na roraty, drogi krzyżowe, nie mogłem się doczekać niedzielnej mszy. A jeśli przyjąć, że modlitwa jest rozmową z Bogiem, to zdaje mi się, że ja prowadziłem ze Stwórcą nieustanną konwersację. Słyszałem głos Pana w kościele, na łące w Maliniu, w brzęku tłuczonych przez mamę słoików z konfiturami gdy awanturowała się z tatą. Nie, proszę… Proszę nie przerywać. Mówię to po coś… Chcę, żeby ksiądz dobrze mnie zrozumiał. Bo ja… ja nie jestem zły.
- Synu… Ja wcale nie twierdzę, że jesteś.
- Ale dobrodziej raczy brać to pod uwagę. Proszę nie zaprzeczać. Ktoś kto morduje człowieka z zimną krwią, a następnie wymusza na innym spowiedź... Taki osobnik zapewne nie celuje w to, aby zostać świętym. Nie, mówiłem już. Proszę nie zaprzeczać. `
- Jak nie trudno się domyślić, zostałem ministrantem. O mało zresztą nie zrzuciłem rewerendy dla pewnej Andżeliki z siódmej B. Doświadczałem swej drugiej miłości, (pierwszą był Bóg). Po raz pierwszy jednak całowałem, trzymałem się za rączki, patrzyłem komuś głęboko w ślepka… Głos Pana był jednak silniejszy. Bardziej ciągnęło mnie do kościoła niż na randki, bardziej przed ołtarz niż na imprezy. Nie muszę chyba mówić, że lekko odstawałem od rówieśników? Zakładam, że ksiądz wie jak grupa rówieśnicza potrafi odczuć takie odstawanie? W każdym razie dziewczyna uchroniła mnie przed opinią cioty, w obiegowej opinii zostałem jednak świętoszkowatym dupkiem, młodocianym dewotą.
- Gdy zdałem maturę dokładnie wiedziałem czego chcę. Z Andżeliką chodziłem przez sześć lat, pozwoliła mi poznać co to znaczy być z kobietą… Teraz rozumiem, że przespała się ze mną, po to by mnie przy sobie zatrzymać. Daremny był to trud. Wybrałem Chrystusa. I nie żałowałem. Zdecydowałem, że pójdę do seminarium. Czy ksiądz domyśla się do którego zgromadzenia trafiłem? Tak, do tego samego do którego uczęszczał ksiądz. Czy dobrodziej podejrzewa czego dotyczyć będzie ta opowieść? Nie, proszę nie przerywać. Bardzo proszę nie zapominać, że nadal celuje do dobrodzieja z pistoletu.
Ambroży Tuleja nie potrafił zapomnieć. Nawet gdyby bardzo się starał.
- Podobała mi się rutyna w seminarium; poranne wstawanie, modlitwa, śniadanie, nauka języków klasycznych, rekolekcje, obiad, znowu modlitwa. Przewidywalność dnia powszedniego nie ciążyła mi, wręcz przeciwnie, stanowiła azyl chroniący od zgiełku świata. W seminarium tak jak kromką chleba, dzieliliśmy się też dniem, modlitwą, ciszą i pracą. Odnalazłem swoje miejsce, przestałem być świętoszkowatym dupkiem. W seminarium jak jeden mąż wszyscy byliśmy świętoszkowatymi dupkami. Nagle zrozumiałem, że posiadam kilkudziesięciu braci, którzy myślą, czują i patrzą na świat podobnie jak ja. Gdy wychodziliśmy na zakupy, albo po prostu służyliśmy jako wolontariusze w hospicjum lub w sierocińcu, zawsze mijaliśmy w hallu gablotę ze zdjęciami kleryków z poprzednich roczników. Ksiądz pamięta tą galerię? Niepotrzebnie zresztą pytam, dobrodziej uzyskał święcenie, musi więc pamiętać. No więc, gdy przechodziłem korytarzem (a muszę wyznać wielebnemu, że posiadam fenomenalną pamięć do fizjognomii) zawsze spoglądałem na twarze, i myślałem o tym, że widniejący na zdjęciach alumni stanowili cząstkę mnie. Przyglądałem się im, dumałem nad tym jakie były ich motywacje, które skłoniły ich do założenia rewerendy, co to znaczyło wstąpić do seminarium w roku pięćdziesiątym, a co trzydzieści, albo czterdzieści lat później.
Kwietniowy wiatr szalał za murami kościoła, szumiał w bębenkach, targał koronami okalających świątynie drzew. Zdawało się, że zaraz wedrze się do wnętrza kaplicy, zakłóci spokój nocy, tak samo jak nieznajomy mężczyzna zakłócił spokój księdza Tuleji.
- Uwagę przykuwała szczególnie jedna fotografia – kontynuował. - Ta na której obok jednego z diakonów stoi dziewczynka. Ubrana w gabardynowy mundurek, sandałki i podkolanówki, z ciemnogranatowymi wstążkami we włosach, zdaje się, że stanowiła atrakcję w naszym zgromadzeniu. Podobnie jak moi rówieśnicy, również ja zadawałem sobie pytanie, kim jest owa osóbka i co robi pośród członków seminarium duchownego. Krążyły najróżniejsze domysły i teorie; wysnuwano śmiałe tezy; że dziewczynka jest nieślubną córką prałata, że to sierota z domu dziecka w T., która zupełnym przypadkiem pojawiła się w kadrze, jeszcze inni, że to znowu wnuczka którejś babci z koła różańcowego. Jednak ksiądz sam najlepiej wie kto stał obok niego na zdjęciu…
- To jest moja siostrzenica, Ewelinka. Chryste, ile ona miała wtedy lat? Może sześć, może siedem.
- Tak, więc gdy ksiądz opuszczał seminarium i przyjmował święcenia ja dopiero doń wstępowałem. Ale tak jak i wy wielebny, miałem okazję poznać biskupa Kurdybanka.
Wikariusz wzdrygnął się na dźwięk nazwiska.
- Jak zapewne ksiądz wie, nasz przełożony z werwą piął się po szczeblach hierarchii kościelnej. Episkopat doceniał jego wysiłki w zwalczaniu wrogów Kościoła. Erudycja, świetna pamięć, talent oratorski, cięty język, medialna osobowość… To wszystko predysponowało go do objęcia jak najbardziej eksponowanych stanowisk. Nie będę ukrywał, że mi imponował, pozostałym klerykom również. Gdy więc zaproponował wspólną modlitwę poczułem się wyróżniony. Podejrzewam, że z waszą wielebnością było podobnie?
Tuleja nie odpowiedział. Nie mógł, język stanął mu kołkiem w gardle.
- Pamiętam tę noc. Modliliśmy się tylko we dwoje, w kaplicy, prosząc Ducha Świętego o błogosławieństwo. Klęczałem obok hierarchy, ukradkiem zerkając na jego skupione, oświetlone snopem księżycowego światła oblicze. Wyglądał jak święty Franciszek na płótnie El Greca, wydawało mi się, że mogę dotknąć aury, mistycznej poświaty. I wtedy, nagle, poczułem jak objął moja dłoń. Łzy napłynęły mi do oczu. Poczułem się wybrany, wyjątkowy. Sam biskup Kurdybanek modlił się ze mną w kaplicy! Tydzień później otrzymałem od niego przesyłkę oraz list z Watykanu. Paczka zawierała homilie papieskie, książki i koszulkę z napisem ROMA. Rzym, wieczne miasto. W liście biskup Kurdybanek pisał, że przechadzając się po bazylice świętego Piotra nie potrafił przestać myśleć o naszej modlitwie w kaplicy, i o tym że słodki, błogi spokój spłynął na jego duszę podczas kontemplacji.
- Może dwa, może trzy tygodnie później dowiedziałem się, że biskup Kurdybanek ponownie odwiedzi nasze seminarium. Byłem wniebowzięty, jeśli oczywiście mogę sobie pozwolić na podobne sformułowanie. Człowiek który dla nas wszystkich stanowił wzór cnót, który w opinii mediów przyciągał zastępy młodych do Kościoła, który jak wieść parafialna niosła podczas osobistej audiencji wywarł spore wrażenie na Ojcu Świętym przyjeżdżał do T. Dobrodziej potrafi sobie przedstawić jakie poruszenie zapanowało w naszym zgromadzeniu?
- Potrafię – powiedział cicho kapłan.
- Czy muszę opowiadać co zaszło potem? Oczywiście uwiódł nas. Uwiódł nas swoim charakterem i osobowością. Chłonęliśmy każde jego słowo gdy wygłaszał wykład w auli, Filozofia mistyczna, czy też mistycyzm filozoficzny? – rozprawa o nauce mistrza Eckharta. Wsłuchiwaliśmy się w przepełniony pobożnością głos i zupełnie jak pochodzący z Turyngii mistyk, byliśmy bliscy religijnej ekstazy. Miłowaliśmy biskupa jeszcze bardziej gdy później w refektarzu, spożywając wraz z nami posiłek raczył nas anegdotą krążącą po Watykanie, i z błyskiem w oku i pełnym pobłażliwości tonem opowiadał, jak to kardynał Orsini przysnął ostatnio na audiencji papieskiej chrapiąc przy tym tak niemożebnie, tak bardzo, iż uwagę był zmuszony zwrócić mu sam Ojciec Święty mówiąc, że ma nadzieję na to , iż bulla Misericordiae Vultus, nie zanudzi wszystkich wiernych Kościoła. A już zupełnie przekonał nas do siebie gdy po wspólnej modlitwie zagrał z nami w kosza, i ku naszemu zdziwieniu dryblował niczym aspirujący do ligi NBA czarnoskóry nastolatek. Wtedy myślałem, że to był najlepszy dzień w moim życiu, proszę księdza. Nie chciałem, aby się skończył.
- Po wieczornym Ojcze Nasz z żalem opuszczałem salę modlitewną, pocieszając się w duchu myślą, że biskup opuści nasze seminarium dopiero następnego dnia. Ksiądz sobie imaginuje jaka radość zapanowała w mym sercu, gdy okazało się, że osobą pukającą późną nocą do drzwi okazał się infułat. Nie ukrywam, że oczywiście zdziwiła mnie jego wizyta, szczególnie o tak późnej porze, no ale kim byłem, aby odmawiać purpuratowi? Przeprosił mnie oczywiście za tak niestosowną porę odwiedzin, powiedział, że przywiózł z Watykanu medalik świętego Wawrzyńca, ale zupełnie nie śmiał wręczać go przy wszystkich współbraciach. Dlatego też ośmielił się mnie niepokoić o tak późnej godzinie… Zaprosiłem go do środka, cóż mogłem zrobić? Biskup rozglądał się z ciekawością po mojej izdebce, choć jak Bóg mi świadkiem nie znajdowało się w niej nic godnego uwagi. Ot łóżko, szafka, pulpit do nauki, krzesło, kilka lektur. Zapytał mnie jak podoba mi się w seminarium, czy jestem pewien drogi, którą obrałem, tłumaczył jak kręta i wyboista potrafi być czasem. Nieśmiało zagadnął mnie czy otrzymałem od niego przesyłkę, a gdy wyjąłem koszulę poprosił mnie bym napis ROMA przeczytał na wspak. Zrobiłem jak mi kazał. I wtedy poczułem nagle rękę na mojej szyi, poczułem jak przesuwa się po mojej piersi, podbrzuszu. Zastygłem niby kamień. Nie wiedziałem co powiedzieć, zrobić. Starałem się odepchnąć tą dłoń, odsunąć ją od siebie, odtrącić. Ale jego ręka była nieustępliwa, zacisnęła się na moich ustach, sam biskup zaś szepnął mi do ucha słowa z ewangelii świętego Mateusza: nie stawiaj oporu złemu, daj temu który cię prosi…
Penitent zaśmiał się nerwowo.
- Nie postawiłem oporu złemu, przynajmniej wtedy. Uległem jeśli można tak powiedzieć. Tak... Długo, długo potem zastanawiałem się, co się tak naprawdę stało. Myślałem, że to może moja wina, że może ja, jakoś, nie wiem jak, sprokurowałem ten… incydent. W każdym razie później, jak łatwo się domyślić, wiara w Boga nie wypełniała mnie już tak bardzo. Zamknąłem się w sobie, unikałem kleryków, wzbudziłem podejrzenia. Nie minęło dużo czasu gdy znalazłem się u prałata. Jak głupi powiedziałem prawdę… Na efekt nie musiałem długo czekać. Wychowawca zasugerował, że coś najwyraźniej mi się pomyliło, a może przyśniło, że ewentualnie próbuję zwrócić na siebie uwagę. Nie poddałem się. Próbowałem uzyskać posłuchanie u kogoś stojącego nieco wyżej w hierarchii. Wysyłałem listy do Kurii, do oficjała. Do kogo się dało. Rezultaty okazały się oczywiście znikome. Koniec końców prałat i oficjał byli podwładnymi biskupa. Gdy próbowałem przedstawić rzecz w Kurii postawiono sprawę jasno – albo zaprzestanę, jak to nazwano – opowiadania owych niedorzeczności, albo mogę zapomnieć o święceniach kapłańskich.
- Zapomniałem. A raczej próbowałem zapomnieć. Zresztą, któż nie chciałby zapomnieć o takim wydarzeniu? Przyjąłem święcenia, odseparowano mnie, jeśli można tak powiedzieć od Kurdybanka, wysłano na drugi koniec Polski. Sprawę, jak określaliśmy to w seminarium, przeniesiono do archiwum. Bo też w zasadzie nic się nie stało. Zwyczajnie od czasu do czasu budziłem się zlany potem. Czasami też, szczególnie gdy twarz biskupa pokazała się w telewizji – dostawałem dreszczy. Dwa, albo trzy razy zdarzyło mi się też dygotać w środku upalnego lata zupełnie jakbym stał nagi na mrozie. Nie, w zasadzie nic się nie stało.
- Ciągle nie rozumiem czego ode mnie oczekujesz. Rozgrzeszenia?
- Tak.
- A z jakiej to niby przyczyny? Bo dowiedziałeś się, że dzielimy podobne doświadczenie? Że kardynał Kurdybanek nadużył również mojego zaufania?! Ja również mogę zacytować ustęp z Biblii, z Listu do Rzymian: zło dobrem zwyciężaj! Czy ty naprawdę myślisz, że krzywda uprawnia cię do zabójstwa? Współczuję ci, rozumiem – możliwe, że nawet lepiej niż inni. Ale za nic w świecie nie dam ci rozgrzeszenia, nie poklepię po ramieniu, i nie powiem, że postąpiłeś dobrze – w księdzu Tulei nagle odezwała się odwaga. – Parafrazując słowa Pisma, choćbyś mierzył do mnie z tysiąca pistoletów, zła się nie ulęknę. Nie zastraszysz mnie, a już na pewno nie zmusisz bym udzielił ci rozgrzeszenia.
Mężczyzna zachichotał, echo jego śmiechu rozeszło się po kaplicy. - Podoba mi się wasze poczucie humoru, wielebny - powiedział. – Jednak wpierw chciałbym dokończyć moją opowieść. Później ksiądz będzie mógł zrobić co zechce. Naprawdę. Nie będę dobrodzieja do niczego zmuszał, oddam się w ręce policji, jeśli taka będzie wasza wola. Wręczę wam nawet trzymany przeze mnie pistolet.
- Jasne…
- Przysięgam na mą potępioną duszę. Na wszystko co kiedyś było mi drogie. Proszę tylko o to, by ksiądz pozwolił mi skończyć. Ja muszę to księdzu powiedzieć. Właśnie wam. Moja opowieść powoli zresztą dobiega końca.
Burza, jakby sprzężona z opowieścią mężczyzny osiągnęła apogeum. Pioruny waliły raz po raz, wiatr hulał jak opętany, wdarł się przez nieszczelne okiennice do dzwonnicy, szumiał , wył i zawodził niczym ranione zwierzę. Zamknięte drzwi świątyni co i rusz drgały grożąc wyważeniem zamków. To już nie była burza, to była istna nawałnica, biblijna plaga.
- Lata mijały – kontynuował nieznajomy zupełnie nie przejmując się szalejącą na zewnątrz wichurą. - Kurdybanek piął się po szczeblach kościelnej hierarchii. Oglądałem jego gębę podczas konferencji episkopatu, podczas transmisji mszy na Jasnej Górze. Docierały do mnie oczywiści plotki, informacje z niepotwierdzonych źródeł, które mówiły o tym, że mój dawny przełożony wcale nie zaprzestał dawnych praktyk. Sam ksiądz wie, w Kościele plotki rozchodzą się nie gorzej niż na zebraniu koła gospodyń wiejskich. Prędzej czy później musiała do mnie dotrzeć wieść o samobójstwie jednego z kleryków w T.,
- Adama Chmielewskiego – potwierdził Tuleja.
- Widzę, że ksiądz również słyszał o tej sprawie. W zasadzie nie ma się czemu dziwić, przecież było o niej głośno. Policja też zdaje się nie potrafiła uwierzyć w oficjalną wersję wydarzeń. Sytuacja na pierwszy rzut oka wydawała się bowiem dziwna - czemuż to wierzący katolik, a do tego kleryk miałby popełniać samobójstwo? Straceniec musiał być świadom, że skazuje się na wieczne potępienie. Czyż nie? Listu u nieszczęśnika nie znaleziono. Z tego co udało mi się dowiedzieć, właśnie to wzbudziło podejrzenie jednego ze śledczych. Brak motywu właśnie. No, ale śledztwo umorzono. Wieść parafialna niosła, że na wyraźne życzenie Kurii, której nie w smak było dochodzenie. Miałem jeszcze znajomych z seminarium, zadzwoniłem w kilka miejsc, porozmawiałem nawet z komisarzem prowadzącym sprawę.
- No i?
- No i nic. W zasadzie wszystko się zgadzało, młody kleryk rzeczywiście popełnił samobójstwo, tyle tylko, że jak udało mi się dowiedzieć przed „niefortunnym incydentem” (jak mówiło się w T.,) seminarium znów dość często odwiedzał biskup Kurdybanek.
- To jeszcze nie dowód, że…
- Racja, to nie dowód. To przesłanka, ale sam ksiądz przyzna, że ładnie wpisuje się w schemat. Poza tym udało mi się ustalić, że Chmielewskiego jako pierwszy odnalazł jeden z diakonów. Ów zarzekał się, że na stoliku, obok dyndającego na sznurze nieboszczyka widział list. List proszę księdza. Seminarzyście zasugerowano, że coś musiało mu się przywidzieć.
- Kontaktowałeś się z owym diakonem?
- Tak. Choć on już nie był diakonem, tylko kanonikiem. W Krakowie. Ponoć robi zawrotną karierę. No i oczywiście nic nie pamięta na temat żadnego listu, choć oficer prowadzący śledztwo (oczywiście w zupełnym sekrecie) pokazał mi zeznania.
- Czy to już wszystko? Bo jeśli tak to, niestety będę zmuszony cię zasmucić. Twoje enuncjacje nadal niewiele wyjaśniają…
- Niestety, to nie wszystko. Nawet ksiądz nie wie jak bardzo przykro mi z tego powodu. - Kontynuując - nasza eminencja zaprzestała odwiedzin w seminarium w T., Przez pewien czas myślałem nawet, że się wystraszył, sam nie wiem czego, może kary Bożej, a może ludzkich języków, podejrzeń, plotek? Okazało się jednak, że się łudziłem. Oczywiście nikt o niczym nie wiedział, no może poza klerykami, którzy zostali wykorzystani, no i poza kilkoma hierarchami w Kurii, którzy mieli odwagę dociekać co tak naprawdę zdarzyło się w T. Bo jestem całkowicie przekonany, że nie wszyscy chcieli dociekać. Ignorance is a bless, jak mawiają Brytyjczycy.
- Wie ksiądz, że to chyba najbardziej wyprowadzało mnie z równowagi. To, że temu dewiantowi wszystko uchodziło na sucho. On ciągle brylował w telewizji, ciągle robił za ulubieńca mediów, stanowił przykład dla duchownych jak powinni rozmawiać z młodymi… Rzygać się chciało…
- Przez przypadek podczas spowiedzi dowiedziałem się, że biskup nadal dawał folgę swoim skłonnościom. W czasie konfesji usłyszałem, że w orgiach jakie urządza w swojej willi w Wilanowie biorą udział nawet ministranci. Z początku nie chciałem wierzyć. Wolałem sprawdzić. Może to sobie ksiądz wyobrazić, mnie, na czatach między zaroślami obserwującego dom hierarchy? Za pierwszym razem przebrałem się jak kretyn w czarne dżinsy i golf. Nic dziwnego, że szybko zdybała mnie ochrona. Cudem wykpiłem się legitymacją duchownego. Następnym razem, mądrzejszy o wcześniejsze doświadczenia przeprowadziłem małe rozpoznanie. W miasteczku działał ośrodek dla złotej młodzieży z problemami pod nazwą „Żaba”. Dzięki pewnym znajomościom i protekcji mogłem prowadzić tam rekolekcje. Miałem dużo czasu aby przyjrzeć się domowi biskupa, poznajomić się z ochroną, wzbudzić ich zaufanie, w czym wydatnie pomogła mi sutanna. Pewnej nocy zostałem w ośrodku trochę dłużej, włóczyłem się trochę po Wilanowie, odwiedziłem w domu jednego z moich podopiecznych, poznałem jego rodzinę, która podjęła mnie z iście staropolską gościnnością. Z gospodarzami pożegnałem się po godzinie dziesiątej, a przed jedenastą, pod willę Kurdybanka podjechała Lancia, z której wysypali się młodzi klerycy i ministranci. Nie potrzebowałem więcej dowodów.
- I wtedy go zabiłeś?
- Nie, choć muszę przyznać, że to byłoby najlepsze rozwiązanie. Ksiądz mi wybaczy, ale musiałem się przygotować. A akurat tak się złożyło, że Kurdybanek wylatywał do Rzymu na zebranie Kongregacji Nauki Wiary. Tu i ówdzie przebąkiwano, że szykują dla niego kardynalski kapelusz. A gdyby, nie daj Boże, przewidywane w najbliższej przyszłości konklawe zdecydowało o wyborze kolejnego Polaka na papieża… Ksiądz może sobie wyobrazić Ojca Świętego pedofila? Hah, to tak jakby Bóg wreszcie wysłuchał modlitw ateuszy… Jak już mówiłem, musiałem się przygotować. Zdobyłem broń. Wielebny sam wie najlepiej, że do kościoła przychodzą różni grzesznicy… Bywa tak, że skruchę przed Bogiem okaże dealer narkotyków, prostytutka, czasem gangster… Wiedziałem, że jedna z moich parafialnych owieczek miała co nieco na sumieniu. Wiedziałem też, może wydatnie ułatwić mi dostęp do broni. Od słowa do słowa…
- Kurdybanek miał przylecieć z Watykanu po południu, to dawało mi wystarczająco dużo czasu. Znów pojechałem do Wilanowa, tym razem uzbrojony w pistolet Browning BDA 9mm oraz naboje Parabellum. W miasteczku wzbudzałem już zaufanie, chwalono moją pracę, a czasami wręczano bardziej wymierne dowody wdzięczności.. Mój plan był więc prosty - przez kilka godzin w „Żabie” prowadziłem rekolekcje dla zagubionych synów i córek prezesów banków i właścicieli kancelarii na Krakowskim Przedmieściu. Poczekałem aż się ściemni, zaczaiłem się niedaleko willi biskupa. Nie pamiętam ile czasu spędziłem ukryty w altance, ale chyba musiałem przysnąć, zdrzemnąć się. Innego wytłumaczenie nie znajduję. Cały czas zadaję sobie to pytanie, gdybym się zasnął, czy zdarzyło by się to, co się zdarzyło?
- W każdym razie gdy się ocknąłem widziałem, że w posiadłości pali się światło. Zakradłem się, wspiąłem na stojącej przy obejściu skrzynce po Don Perignon. Nie mogłem się powtrzymać, jak ordynarny podglądacz zapuściłem żurawia do środka. To co zobaczyłem wstrząsnęło mną. Wstrząsnęło dosłownie i w przenośni. W sensie dosłownym, bo natychmiast straciłem równowagę, zleciałem z tej przeklętej skrzynki na łeb na szyję. A w przenośni ponieważ, gdy waliłem się na ziemię, w tamtym okamgnieniu, w tamtej chwili wiedziałem już, że obraz, który zobaczyłem przez okno na wieki wieków utkwi mi w pamięci. W salonie na podłodze, ułożona na wznak leżała dziewczynka. Może dwunasto, może trzynastoletnia. Jej majtki były poplamione krwią, bluzka rozerwana, nóżki rozszerzone. Nie żyła. Tym swoim upadkiem musiałem narobić nielichego rabanu. Wystraszony, Kurdybanek z latarką i sztucerem w ręku wychynął zza drzwi. Nie poznał mnie. Może tak bardzo był przestraszony, a może było już wtedy tak ciemno… Nie wiem. W każdym razie gdyby strzelba była nabita pewnie bym już nie żył. Nie była. Hierarchowie kościelni, na moje szczęście, rzadko mają do czynienia z bronią myśliwską. Ja natomiast byłem, przynajmniej w sprawach elementarnych, poinstruowany przez moją parafialną czarną owcę, jak posługiwać się bronią palną. Zmusiłem biskupa by wszedł do środka. Pomimo, że nie miała na sobie gabardynowego mundurka, nie nosiła granatowej spódniczki, ani też nie zauważyłem kokardek w jej warkoczach. Poznałem ją. Jak już mówiłem mam dobrą pamięć do fizjognomii, proszę księdza.
Ksiądz Ambroży wzdrygnął się.
- Zgwałcił ją. Może pomimo upojenia alkoholowego chciała stawić mu opór, może hałasowała, może otumaniony narkotykami biskup nie wiedział co czyni? Bez względu jednak na przebieg wypadków zabił ją. Nie mam pojęcia jak do niej dotarł, może ksiądz przedstawił ją przełożonemu? A może ma to coś wspólnego z tym zdjęciem w gablocie.
- Przestań... – Tuleja ukrył twarz w dłoniach. Załkał, fala smutku wzbierała w nim, targnęła piersią, przelała się. Ksiądz Ambroży wył, płakał. Długo.
- Teraz już nie mogę. Nie mogę przestać, proszę księdza . Bo część winy, za to co się stało ciąży na wielebnym. Może gdyby dobrodziej nagłośnił, że był molestowany przez Kurdybanka sprawy potoczyłyby się inaczej? Może Kurdybanek nigdy nawet nie poznałby waszej siostrzenicy? Co? Waszej Ewelinki? Nie wiem jak to zrobił; ale myślę, że zdobył zaufanie waszej siostry właśnie przez to zdjęcie; może powołał się na waszą znajomość? A może waszej siostrze imponował biskup? Nie wiem. Zresztą teraz to już nie ważne. Wiem, że te pytanie nie dadzą już księdzu spokoju, będą was dręczyć, zupełnie jak złe duchy, do końca dni.
Przez dłuższą chwilę nieznajomy słyszał tylko płacz księdza Tuleji. Wreszcie gdy duchowny opanował się trochę, wsunął mu do ręki pistolet.
- Proszę – powiedział nieznajomy. - Tak jak obiecałem, teraz ksiądz może zrobić co zechce. Może wzywać policję, świadków, Pana Boga albo diabła. Może też dobrodziej przyznać się przed samym sobą, że uczyniłby to samo.
* * *
Nieznajomy opuścił świątynie niezatrzymywany przez nikogo. Szedł obok szpaleru drzew, które wiatr niemal przyginał do ziemi. Nagle zatrzymał się. Zdało mu się, że usłyszał huk wystrzału dochodzący z kościółka. Obrócił się, chwilę przyglądał świątyni, ale nie wszedł do środka. Ruszył alejką, żwawo przebierając nogami. Nie chciał aby ktokolwiek go zauważył, a dostrzegł, że na położonej niedaleko kościółka plebanii ktoś zapalił światło.
KONIEC
Ostatnia spowiedź
1
Ostatnio zmieniony czw 22 paź 2015, 08:31 przez slavec2723, łącznie zmieniany 2 razy.