Ściana

1
Chciałabym podzielić się z Wami moim opowiadaniem. Będę wdzięczna za wszelkie opinie, wytknięcie błędów i porady.

"Ściana"

Ciemne chmury przykryły spokojne miasteczko. Drzewa niebezpiecznie zachwiały się ku sobie, a liście wydały z siebie odgłos przypominający krzyk. Z hebanowego nieba spadały ciężkie krople deszczu, który stukał w okna, jakby również był w rozpaczy. Na ulicach powstawały kałuże, gromadziło się w nich coraz więcej wody. Nic nie wskazywało na tak nagłą zmianę pogody. Mimo wczesnej pory listopadowego dnia, na dworze panował mrok. Patrzyłem na ten ponury obraz przez okno w swoim domu.
– Wyjdziemy do kina? – Moje rozmyślania przerwał kobiecy głos.
Odwróciłem się i zobaczyłem żonę.
Była to trzydziestosześcioletnia, mało atrakcyjna blondynka przy kości o pociągłej twarzy i prostych włosach, sięgających za ramiona.
– Nie dzisiaj. Jestem zmęczony – powiedziałem łagodnie, spoglądając na nią szarymi oczami.
– No tak. Ciągle jesteś zmęczony. Powinieneś wziąć urlop…
– Wiesz przecież, że nie mogę. Muszę pracować.
– Uważam, że przydałoby ci się trochę odpoczynku. – Anna oparła dłonie na biodrach dla podkreślenia swojego zdania.
– Będę odpoczywał w niebie. Poza tym, lubię swoją pracę.
– Żebyś mi czasem nie padł przy tej robocie!
– Może zamówimy pizzę? Taką jak lubisz – zmieniłem temat, chcąc udobruchać żonę.
Moje wąskie usta rozciągnęły się w uśmiechu.
– No… Zgoda. – Podeszła do mnie.
Koniuszkiem palca przesunąłem delikatnie po jej policzku, zatrzymując go tuż przy ustach. Byłem od niej wyższy o kilkanaście centymetrów, więc zniżyłem się, aby dać buziaka w zmysłowe usta pomalowane różową szminką.
Ania oddała mi pocałunek z niezwykłą żarliwością…

Wtorek zapowiadał się na kolejny monotonny dzień. Między jedną a drugą operacją musiałem wypić kubek mocnej kawy, żeby dotrwać do końca dnia. To dopiero początek tygodnia, pomyślałem. Ale lubię swoją pracę.

Stałem oparty o ścianę w jednym z lekarskich gabinetów, kiedy do środka wszedł neurochirurg, z którym się przyjaźniłem i nieraz pracowałem. Dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna miał przerzedzone, brunatne włosy i kilkudniowy zarost. Sprawiał wrażenie zmęczonego życiem człowieka.
– Mam ochotę udusić tę kobietę! – zawołał zdenerwowany, podchodząc do stolika.
– Którą? – zapytałem szczerze zdziwiony.
Przejechałem dłońmi po szerokiej, gładko ogolonej twarzy, ignorując wyczerpanie.
– Matkę Renaty.
– Co ci zrobiła?
– Dziś rano przychodzę na obchód, a tu ona suszy włosy suszarką! Jeszcze zakłada nogę na nogę i patrzy w lusterko! Wyobrażasz to sobie, Stefan?!
– Nie bardzo.
– A jak była mocno umalowana! Jakby szła na zabawę! Myśli, że jest na pokazie mody! – kontynuował swoje złości Henryk, wlewając gorącą wodę do szklanki.
Westchnąłem.
– Jesteśmy w szpitalu i musimy się przyzwyczaić do tego, że codziennie przewijają się przez niego różni ludzie. – Wziąłem do ręki kubek z cappuccino.
– Wiem, ale czasem niektórzy rodzice doprowadzają mnie do szału!
– Co ty mówisz? Ty i szał? – Zmarszczyłem brwi, ukrywszy rozbawienie. – Jesteś zawsze oazą spokoju.
– Duszę ten szał w sobie. – Kolega gwałtownie zamieszał łyżeczką kawę.
Rozumiałem go doskonale, choć nie poznawałem. Pomyślałem, iż nawet najbardziej opanowane osoby w końcu eksplodują gniewem.
Mnie również niektórzy rodzice nieźle wkurzyli. Cóż, jesteśmy lekarzami i trzeba zaakceptować fakt, iż wokół nas będą przewijały się tabuny różnych ludzi. Nasza praca właśnie polega na obcowaniu ze społeczeństwem. Musimy leczyć chore dzieci. Ale lekarz też człowiek, kiedyś nie wytrzymuje napięcia emocjonalnego i wybucha…
Wtem do pokoju weszła pielęgniarka ubrana w różowy kostium.
– Panowie, chłopiec został już zawieziony na blok. – Obdarzyła nas surowym spojrzeniem, od którego ciarki mi przeszły po plecach.
Jakoś jej szczególnie nie lubiłem. Może dlatego, że zawsze była taka poważna?
Odstawiłem prawie pusty kubek na stolik.
– No to zabieramy się do pracy. – Klasnąłem w dłonie. – Heniu, tylko nie przenoś wściekłości na tego małego kawalera. – Lubiłem pieszczotliwie zwracać się do swoich pacjentów.
Henryk uniósł kąciki ust w uśmiechu, a wtedy pojawiły się zmarszczki wokół jego oczu.

Tego samego dnia przed południem. Na korytarzu stałem przy ścianie, mimowolnie słysząc rozmowę dobiegającą z pokoju obok. Nie powinienem był podsłuchiwać, ale do moich uszu doleciało moje nazwisko. Zaintrygowało mnie to.
– Doktor Jabłoński to wspaniały lekarz – chwaliła mama jednej z pacjentek.
– Czyli mówią państwo, że mam zgodzić się na operację? – Męski głos wyrażał niezdecydowanie.
– Pewnie! Kamila przeszła już trzecią operację bez problemów. Niech pan się nie obawia o swoją córeczkę.
– Jabłoński ma najlepsze ręce w Polsce, które czynią cuda. To jedyny lekarz, który może pomóc pańskiej córce – wtrącił ojciec Kamili z nieskrywanym zadowoleniem.
– Więc zaufam temu lekarzowi – odparł ojciec dziecka.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Mówili o mnie same dobre rzeczy. Rozpływałem się w słowach uznania, jednocześnie ciesząc się, że moje chirurgiczne działania przynosiły dobre skutki dla dzieci, że stopniowo poprawiałem ich wygląd i jakość życia. Moim marzeniem było pomagać chorym pociechom.
Energicznym krokiem wyszedłem z oddziału. Na korytarzu spotkałem anestezjologa oraz prześliczną pielęgniarkę. We trójkę zaczekaliśmy na przyjazd windy. Dyskretnie spoglądnąłem na Pawła, który uśmiechał się zniewalająco do Justyny.
Był to nieprzewidywalny przystojniak o zadziornym charakterze. Zawsze myślał o sobie, że posiadł wszystkie rozumy i rzucał głupimi komentarzami. Nikt nie wiedział, z czym w danej chwili wyskoczy. Większość rodziców za nim nie przepadała, ale ceniono go jako lekarza.
– Opowiedzieć wam kawał? – zapytał i nie czekając na naszą odpowiedź, dodał: – Jak nazywa się dziecko wrzucone do kwasu? Rozpuszczony bachor. – Jego chichot zamienił się w brzmiący złowieszczo śmiech.
Ja i Justyna tylko przewróciliśmy teatralnie oczami. Sytuacja zrobiła się wręcz niesmaczna, a w powietrzu zawisła krępująca cisza.
W tym momencie przyjechała winda. Paweł wszedł do środka i popatrzył na nas tym napastliwym wzrokiem, budzącym skojarzenie ze sceną z najstraszniejszego horroru. Jednak my, nie chcąc słuchać jego durnych powiedzonek, ruszyliśmy w stronę schodów.
– Jak ja go nie cierpię! Za żadne skarby nie wsiądę z nim więcej do windy! – mruknęła Justyna, przemierzając po dwa stopnie.
Była to trzydziestoletnia, czarująca kobieta o włosach spiętych w ciasny kok i wydatnych, kobiecych kształtach. Podobała mi się, ale przecież miałem żonę, którą bardzo kochałem i nie widziałem poza nią świata.
– Lekarzem jest dobrym, ale człowiekiem nie. – Wykrzywiłem twarz w grymasie, przypominając sobie, jak Paweł obraził kilkoro rodziców. Na oczach mężów poklepywał kobiety po kolanach i otwarcie flirtował z nimi. Wówczas otrzymywał wymowne spojrzenia, którymi się nie przejmował. Aż dziwne, że jeszcze go nie zwolnili i że jeszcze nie dostał w pysk od któregoś męża. Szybko zapomniałem o „Panu Podrywaczu-Uzdrawiaczu”, jak go często złośliwie nazywaliśmy.

W poranną środę przyszedłem na oddział, gdzie byłem ordynatorem. Weszliśmy z lekarzami do jednego z dużych pokoi pacjentów. Przez moment zająłem się lżejszymi przypadkami, a na koniec zbliżyłem się do dziecka, leżącego w łóżku. Obok niego stała matka z zatroskaną miną.
– Zespół Robertsa – przemówiłem do Henryka, patrząc na pięciolatka. Choroba ta cechowała się licznymi wadami: obustronnym rozszczepem wargi i podniebienia, wytrzeszczem oczu spowodowanym płytkością oczodołów, naczyniakami czoła, szerokim grzbietem nosa, a także wadami kończyn.
Kolega obejrzał dziecko w skupieniu, po czym spytał mnie:
– Co będziesz robił?
– Będę operował rozszczep.
– Dopiero teraz? Przecież pacjent ma pięć lat – zdumiał się.
– Tak. Bo dopiero teraz Łukasz do mnie trafił. Wcześniej nikt się nim nie zajął – powiedziałem zgodnie z prawdą.
Neurochirurg ucichł. Wówczas matka chłopca zabrała głos:
– Panie doktorze… Pan jest jedynym ratunkiem dla Łukaszka.
Wysłałem jej tylko krzepiący uśmiech.
Pierwsze, co przykuło moją uwagę w wyglądzie pani Wójcik, to włosy - kasztanowa grzywa nieco zmierzwionych kosmyków, opadająca nieregularnymi kaskadami na wątłe ramiona, okryte różowym swetrem. Wpatrywała się we mnie z dużą dozą zainteresowania. Pełne usta układały się beznamiętnie, a szczupłe dłonie błądziły wokół długiej szyi. Odwróciła głowę w stronę swojego synka, sondując go wzrokiem pełnym miłości.
Zabieg zaczął się i jak na razie przebiegał bezproblemowo.
Dwie godziny później cały blok operacyjny nagle wypełnił jazgotliwy, nieprzerwany dźwięk pikania aparatury, oznaczający zatrzymanie akcji serca.
– Tracimy go! Tracimy! – Ktoś krzyknął.
Nastąpiło zamieszanie. Kilka osób nerwowo kręciło się wokół Łukasza. Przykładałem do jego klatki piersiowej elektrody, reanimując go. Starałem się przywrócić mu życie. Za wszelką cenę walczyliśmy o niego. Pielęgniarka podała dożylnie wzmacniający lek.
Moje serce biło coraz szybciej, podczas gdy serce chłopca nikło.
– Nie odchodź, kochany – szepnąłem, obserwując ze strachem urządzenie.
Powtarzałem gorączkowo w myślach, że ma żyć, że ma się nie poddawać…
Niestety puls stawał się coraz mniej wyczuwalny. Defibrylacja nic nie dała, masaż serca też. Po chwili dziecko całkiem przestało oddychać. Lekarz stojący obok, spoglądnął na zegarek.
– Zgon, dziesiąta czterdzieści siedem – oznajmił z powagą.
Wszyscy staliśmy bezradnie przy stole, na którym leżało pięcioletnie, martwe ciało. Jeszcze przez chwilę liczyłem na cud, że Łukaszek ożyje, że jego serce podejmie pracę. Ale nie… To były tylko moje smętne nadzieje, które momentalnie zmalały. Nic nie mogliśmy już zrobić. Nikt z nas się nie odzywał. W oczach lekarzy malowała się przygnębiająca pustka, widziałem, jak po zaskoczonej twarzy Henryka spływał pot. Paweł spuścił głowę i ukrył ją w dłoniach. Jedna pielęgniarka, najbardziej wrażliwa, zaniosła się spazmatycznym szlochem.
Byłem na tę śmierć zupełnie nieprzygotowany. Drżącymi dłońmi zdjąłem maseczkę z twarzy i wyrzuciłem ją do kosza. Wewnętrznie cały się trząsłem, choć nie dawałem tego po sobie poznać. Wyszedłem pośpiesznie z sali operacyjnej.
Na korytarzu siedziała pani Wójcik, która na mój widok wstała. Podszedłem do niej, nie dając po siebie poznać, jaki byłem w środku roztrzęsiony.
– Panie doktorze?
Milczałem, zapatrzywszy się przed siebie. Żadne słowa nie chciały mi przejść przez usta.
– Co z Łukaszem?
Poczułem, jak moje oczy robią się wilgotne.
– Powie mi pan, do cholery, co z moim synem?! – zawołała zirytowana kobieta.
Wreszcie zdobyłem się na odwagę, by na nią popatrzeć.
– Przykro mi… – Przełknąłem ciężko ślinę. – Pani syn nie żyje – wydusiłem z siebie tragiczne słowa.
– Żartuje pan, prawda? – zapytała z niedowierzaniem.
Pokręciłem przecząco głową, a po moich policzkach pociekły pierwsze łzy. Wyminąłem ją, ale złapała mnie za rękę.
– Serce przestało pracować. Ratowaliśmy go, ale się nie udało – powiedziałem tak cicho, że sam siebie ledwo słyszałem.
Powoli usiadła na krześle. Przez chwilę wpatrywała się tępo w jakiś niewidzialny punkt.
W końcu zaczęła drżeć. Rozszlochała się. Dopiero wtedy dotarła do niej wstrząsająca wiadomość. Ruszyłem pędem przed siebie.

Wieczorem siedziałem zamknięty w swoim gabinecie. Cały czas miałem przed oczyma zastygłą twarz Łukaszka. Odwołałem planowane zabiegi na następne dni, ponieważ nie byłem w stanie operować dzieci. Przynajmniej na razie. Niezmąconą ciszę przerwało pukanie do drzwi. Do środka weszła pielęgniarka Justyna, a za nią matka zmarłego pięciolatka.
– Pani Wójcik chciałaby z panem porozmawiać.
Siedziałem spięty na obrotowym fotelu. Gestem ręki wskazałem na krzesło po drugiej stronie biurka. Kiedy Justyna poszła, kobieta usiadła i przez moment patrzyła na mnie nieobecnym wzrokiem. Domyślałem się, że musi pozbierać myśli, więc nie poganiałem jej z mówieniem. Milczeliśmy dwie, może pięć minut.
Raptem, przerywając ciszę, odezwała się:
– Zabił pan Łukasza!
– Słucham?
– Zabił go pan! Dlaczego?! – zawołała z histerią.
– Proszę pani. Serce Łukasza nie podjęło dalszej pracy. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby go odratować – wyjaśniłem z opanowaniem, splatając ze sobą dłonie.
– Widocznie za mało pan się starał, że moje dziecko umarło! Ja tego tak nie zostawię! Pozwę pana do sądu! Gorzko pan pożałuje! – Jej zgiełkliwy głos upodobnił się do klaksonu samochodu, a mnie ogarniało coraz większe zdziwienie.
Napluła mi w twarz i gwałtownie wstała. Zanim zdążyłem zareagować, wyszła, trzaskając drzwiami. Byłem zdenerwowany, ale nie wziąłem jej słów na poważnie.

Dwa dni później, w piątek do szpitala przyszedłem w przygnębiającym nastroju. Rodzicom nie podobał się fakt, że ich dzieci nie zostaną poddane operacjom.
– No i dobrze. Nie chcę, żeby morderca operował moją wnuczkę. – Pewien staruszek pokazał na mnie palcem, znacząco akcentując ostatnie zdanie. Kilka par oczu wbiło we mnie świdrujący wzrok. W pokoju pacjentów zapadła głucha cisza. Oczy Pawła rozszerzyły się. Justyna niespokojnie skubała rękaw swojego kostiumu. Inna pielęgniarka pobladła.
– Jaki morderca? – Nerwowo przeczesałem ręką czarne włosy, usiłując się skupić.
– No, pan. Podczas pańskiego zabiegu Łukasz zmarł. Więc jest pan mordercą – odpowiedział staruszek i cofnął się o krok z lękiem, jak gdybym zaraz miał go zaatakować.
Od razu poczułem w ustach smak goryczy.
– Niech pan nie osądza doktora Jabłońskiego! To nie jego wina, że zabieg się nie powiódł – odezwał się Henryk dobitnym tonem.
– A właśnie to jego wina! – fuknęła jakaś matka, zakładając ręce na piersi.
Mimo woli zgarbiłem się, czując na sobie jej pogardliwy wyraz oczu.
– Jeśli chcą państwo, pokażemy nagranie z dokładnego przebiegu operacji… – tłumaczył jednoznacznie Henryk.
– Byłem przy operacji i mogę potwierdzić, że dziecko zmarło na skutek zatrzymania serca. – Paweł również stanął w mojej obronie.
Podziękowałem w myślach kolegom, że mnie bronią.
– Przecież on jest katem. – Z oddali usłyszałem szept jednego z rodziców.
– Racja! Do więzienia z nim! – wrzasnął ktoś z pozostałych.
Nie udźwignąłem tych pogróżek, które mną wstrząsnęły. Wybiegłem z sali. Słyszałem za sobą wołające mnie głosy pielęgniarki i Henryka, cichnące z każdym moim krokiem. Ktoś napisał na drzwiach mojego samochodu czarnym mazakiem hasło: „Jabłoński to zabójca!”
Zauważyłem, że jakiś mężczyzna biegł w moją stronę. Nie był to nikt z lekarzy, więc to chyba rodzic dziecka. Miał twarz czerwoną z wściekłości, wymachiwał energicznie rękoma.
– Stój, ty zwyrodnialcu!!! – Jego wrzask omal nie przebił mi bębenków.
Zagryzłem wargi, wsiadłem na przednie siedzenie i odjechałem z piskiem opon. W czasie drogi słuchałem ciągłego dźwięku dzwoniącej komórki, przypominającego uciążliwe tykanie zegara. Pewnie znowu ktoś chce mnie nastraszyć. Jechałem z dużą prędkością, jakbym w ten sposób chciał uciec od problemów. Jakby ta podróż miała pomóc mi w zapomnieniu o przeciwnościach losu.
Po niedługim czasie zaparkowałem auto na obrzeżach miasteczka. Kupiłem w sklepie sporą ilość alkoholu. W tej chwili myślałem tylko o tym, aby się upić…
W pustym parku usiadłem na ławce i opróżniałem flaszkę wódki potężnymi haustami. Towarzyszyła mi jedynie obezwładniająca cisza. Wszystko dookoła pachniało deszczem. Ostatnie pomarańczowe liście strząsane z drzew spadały na ziemię układając zimny, rdzawy dywan. Po jakimś czasie otaksowałem nietrzeźwym już wzrokiem około dziesięcioletnią dziewczynkę, która stanęła naprzeciwko mnie.
– Co się stało? – zagadnęła, patrząc na mnie współczująco i bystro zarazem.
Zamrugałem powiekami, by obraz stał się ostrzejszy. Wyglądała bardzo ładnie, ale zanadto dojrzale jak na swój wiek. Miała na sobie letnią sukienkę w kolorach tęczy, zupełnie nie pasującą do tej pory roku.
– Mój syn umarł – wybełkotałem, po chwili uświadamiając sobie sens tych słów.
Lekko zakołysałem butelką, tworząc w środku mały wir.
– Widocznie tak Bóg chciał – powiedziała melodyjnie.
Jej przeraźliwie blada buzia wywołała w moim umyśle pewną obawę. Umknąłem spojrzeniem w bok, nadpijając solidny łyk. Miałem nadzieję, że w ten sposób mała odczepi się ode mnie. Jednak nie zraziłem jej, bo wciąż nade mną stała.
Mój obojętny wyraz twarzy zamienił się w żałosną minę. Zdziwiłem się, gdy kruche palce pogłaskały delikatnie mój policzek, a potem blondyneczka rozpłynęła się w powietrzu. Raczej nie mogła być wytworem mojej pijackiej fantazji, gdyż nadal czułem muśnięcie ciepłej dłoni na policzku. Naprawdę tak czułem. No i normalni ludzie nagle tak nie znikają.
Czy to znaczy, że…
Rozmawiałem z duchem?!
Znienacka rozległ się irytujący dzwonek telefonu.
– Co ty wyprawiasz?! Gdzie ty jesteś?! – krzyknął z pretensją Paweł po drugiej stronie.
– Nigdzie – burknąłem.
– Co się z tobą dzieje, do diabła?!
Milcząc, odstawiłem pustą flaszkę na ziemię.
– Halo, Stefan, jesteś tam? – dopytywał się zaniepokojony kolega.
Odchyliłem głowę do tyłu, opierając ją o twarde oparcie ławki. Oczami wyobraźni po raz kolejny zobaczyłem Łukasza na stole operacyjnym. Pomyślałem, że było zbyt wcześnie, by mógł umrzeć i zbyt późno, by mu pomóc. Ja, który poświęciłem się medycynie, nigdy się z tym nie pogodzę. Dałem z siebie wszystko, a mimo to chłopiec odszedł. Dopiero w tym momencie rzeczywiście coś we mnie pękło. W moich uszach na nowo zadźwięczały potępiające słowa ludzi, w które sam uwierzyłem. Zadawano mi tak mocne ciosy w postaci obraźliwych zdań, że wreszcie poddałem się im. Temat moich udanych zabiegów ulotnił się jak kamfora. Już nie byłem zdolnym, inteligentnym chirurgiem. Teraz większość osób postrzegała mnie jako dziecięcego zabójcę. Z pewnością będę ciągany po sądach. Wiedziałem, że mam dowody na swoją niewinność, że mam świadków, którzy mnie osłonią. Niestety, mój słaby charakter zwyciężył…
– Powiedzieć ci, co się stało? – spytałem najspokojniejszym tonem, na jaki było mnie stać. – Co tak naprawdę się stało?
– Mów! – Paweł solidnie się zniecierpliwił.
Zaczerpnąłem powietrza i powoli je wypuściłem.
– Zabiłem dziecko – oznajmiłem drżącym głosem.
Nie czekając na odpowiedź, wyłączyłem telefon, aby nikt mi nie przeszkadzał. Zacisnąłem powieki, ukryłem twarz w dłoniach i zaniosłem się spazmatycznym płaczem...
Po jakimś czasie otworzyłem powoli oczy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, to moje mokre od łez dłonie. Podniosłem głowę. Ku mojemu zaskoczeniu, nachylała się nade mną znajoma osoba.
– Co jest? – wystękałem z trudem, czując jak przez mój mózg przenikało tysiące ostrych szpilek.
– Już wszystko w porządku, kochanie. – Żona pogładziła mnie po atramentowych włosach.
– W porządku? Zabiłem dziecko, słyszysz?! Nic nie jest w porządku! – zawołałem z determinacją, oddychając nierówno.
– Spokojnie. To był tylko zły sen – powiedziała uspokajająco, wycierając wierzchem dłoni łzę z mojego policzka.
– Sen? – powtórzyłem z mocnym powątpiewaniem.
Czułem tępe pulsowanie w skroniach.
– Za dużo pracujesz i jesteś przemęczony. Przyśnił ci się koszmar. Płakałeś przez sen, więc cię obudziłam.
Przed oczami stanął mi obraz zapuchniętej od płaczu pani Wójcik i jej nieżywego synka. Przecież przeprowadzałem operację! Przecież trzymałem w ręku narzędzia chirurgiczne!
– Daj mi telefon! – zażądałem stanowczo.
Zdziwiona Anna podała mi go, a ja wykręciłem numer. Moje oszalałe serce biło, jakby miało wyskoczyć z klatki piersiowej. No odbierz, odbierz, myślałem nerwowo, zaciskając palce na komórce. Po szóstym sygnale usłyszałem w słuchawce przeciągłe ziewanie.
– Człowieku, jest druga w nocy… – Henryk odezwał się ospałym tonem.
– Wiem, przepraszam, Heniek! Ale musisz mi coś ważnego powiedzieć!
– Co takiego?
– Czy u nas na oddziale jest Wójcik z zespołem Robertsa? Ma pięć lat – tłumaczyłem gorączkowo.
Przez parę minut czekałem na odpowiedź. Zdawało mi się, że to cała wieczność.
– Nie. Nie ma i nie było nikogo takiego. Możesz mi wierzyć. I nie mówię tego na odczepnego – odparł nieco trzeźwiej kolega. – Coś jeszcze?
– Nie, dzięki. Dobranoc. – I rozłączyłem się.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że siedziałem na łóżku w swojej sypialni. Odłożyłem komórkę na nocną szafkę i podniosłem się. Mój oddech stawał się coraz spokojniejszy.
– Stefek? Stało się coś złego z twoim pacjentem? – zmartwiła się Anna, obserwując mnie z uwagą.
– Nie. Pytałem tylko Henia, czy pewien chłopiec leżał na moim oddziale. Ale nie było takiego pacjenta. I wszystko gra. – Chciało mi się śmiać i płakać jednocześnie. Ze szczęścia, że nie popełniłem żadnego błędu. Okazało się, że to wszystko mi się tylko przyśniło.
– Faktycznie, jestem przepracowany. Muszę wziąć urlop – powiedziałem, siadając na brzegu łóżka.
Objąłem żonę ramieniem, a ona również przytuliła się do mnie.
Ostatnio zmieniony ndz 31 sty 2016, 18:41 przez Sovbedlly, łącznie zmieniany 1 raz.

Re: Ściana

2
Ogólnie, podstawy warsztatowe masz opanowane. Unikasz błędów, które ja do tej pory robię nagminnie (powtórzenia, zaimkoza - za dużo zaimków, siękoza, byłoza).

Od razu powiem, że błędy, które teraz będę Ci wytykał, sam popełniam aż nazbyt często. Zauważyłem jednak, że łatwiej dostrzec usterki w czyichś opowiadaniach, niż wielkie babole we własnych.

Wydaje mi się jednak, że zbyt często dajesz opisy osób. Czytelnika nie zawsze interesuje, jak ktoś wygląda, a jeżeli w krótkim tekście tych opisów jest za dużo, to zaczynają - przynajmniej mnie - nużyć.

Cały wstęp - znowu, to moja subiektywna opinia - jest zbyt długi. Nie ma niczego, co mogłoby czytelnika zainteresować i nakłonić do dalszej lektury. Ot, lekarz, obudził się, poszedł, pracuje. Konflikt pojawia się zbyt późno.

DLa mnie, jako laika, operacja rozszczepienia warg nie wydaje się specjalnie groźna dla życia - jeśli już, spodziewałbym się winy anestozjologa i obarczania go winą, a nie chirurga. Jeżeli coś nie jest oczywistego dla czytelnika, może więc warto to wyjaśnić.

Kontrast między wcześniejszymi pochwałami i późniejszym potępieniem wydał mi się sztuczny i przesadzony, jakby rodem z tych seriali telewizyjnych, nie pamiętam nazwy, gdzie amatorzy udają niby-prawdziwe sceny z życia. Wyjaśnia ten kontrast poniekąd to, że to są tak naprawdę obawy tego chirurga.

Osobiście chwyt typu "to był tylko sen" albo "boska interwencja wszystko odwraca" rozczarowuje. Pierwsze jest oczywiście niewiarygodne z uwagi na realizm i długość "snu", a drugie wyjaśnienie z kolei - interwencja sił nadnaturalnych - wydaje mi się niezbyt pasować do reszty opowiadania.

A teraz szczegóły:

Sovbedlly pisze: liście wydały z siebie odgłos przypominający krzyk.
Nie potrafię sobie tego kompletnie wyobrazić. Być może tylko mnie razi ta metafora, ale jakoś krzyczące liście do mnie nie przemawiają.
Z hebanowego nieba
Heban to raczej głęboka czerń.
Nic wcześniej nie wskazywało na tak nagłą zmianę pogody.
Mimo wczesnej pory listopadowego dnia, na dworze panował mrok. Patrzyłem na ten ponury obraz przez okno w swoim domu.
Fragment zaznaczony można by chyba wyrzucić.
– Wyjdziemy do kina? – Moje rozmyślania przerwał kobiecy głos.
Odwróciłem się i zobaczyłem żonę.
Nie poznał po głosie żony?
blondynka przy kości o pociągłej twarzy
tu chyba przecinek?
– Uważam, że przydałoby ci się trochę odpoczynku. – Anna oparła dłonie na biodrach dla podkreślenia swojego zdania.
Opiera dłonie na biodrach dla zwiększenia ekspresji wypowiedzi? Nie widze tego.
Koniuszkiem palca przesunąłem delikatnie po jej policzku, zatrzymując go tuż przy ustach. Byłem od niej wyższy o kilkanaście centymetrów, więc zniżyłem się, aby dać buziaka w zmysłowe usta pomalowane różową szminką.
powtórzenie "usta"
Sprawiał wrażenie zmęczonego życiem człowieka.
Zmieniłbym kolejność, (człowieka zmęczonego życiem), bo inaczej jakoś imi się gryzie..
Przejechałem dłońmi po szerokiej, gładko ogolonej twarzy, ignorując wyczerpanie.
Gryzie mi się. Własną twarz teraz opisuję? Po co? tak wycerpany jestem, że przy przejechaniu dłonią po twarzy muszę ignorować?

Nasza praca właśnie polega na obcowaniu ze społeczeństwem.
Klisza, trochę mało pasująca do przemyśleń... ale znowu, może tylko mis ię tak wydaje.
Wtem do pokoju weszła pielęgniarka ubrana w różowy kostium.
Wtem, czyli nieoczekiwanie? Wyobrażam sobie tę scenę i widzę, jak obaj podskakują ze swoich miejsc
Rozpływałem się w słowach uznania
To raczej sugeruje, że to ja mówiłem te słowa.
Zawsze myślał o sobie, że posiadł wszystkie rozumy i rzucał głupimi komentarzami.
Zawsze myślał o sobie, że rzucał głupimi komentarzami?
Sytuacja zrobiła się wręcz niesmaczna, a w powietrzu zawisła krępująca cisza.
Cisza zawisła w powietrzu?
Przez moment zająłem się lżejszymi przypadkami, a na koniec zbliżyłem się do dziecka, leżącego w łóżku.
Moment oznacza bardzo krótko; to ile on zajmował się lżejszymi przypadkami, sekundę?
Wysłałem jej tylko krzepiący uśmiech.
"tylko" niepotrzebne MSZ
sondując go wzrokiem pełnym miłości.
sondując = próbując, sprawdzając, oceniając
Drżącymi dłońmi zdjąłem maseczkę z twarzy i wyrzuciłem ją do kosza. Wewnętrznie cały się trząsłem, choć nie dawałem tego po sobie poznać.
Dłonie drżą, ale nie daje po sobie poznać, że jest roztrzęsiony. Hm.
Podszedłem do niej, nie dając po siebie poznać, jaki byłem w środku roztrzęsiony.
Powtórzenie.
wyjaśniłem z opanowaniem
GRyzie mi się.
tłumaczył jednoznacznie Henryk.
jednoznacznie wyrzucić.
Podziękowałem w myślach kolegom, że mnie bronią.
"za to, że mnie bronią" ale MSZ cały zaznaczony fragment do wyrzucenia.
Nie udźwignąłem tych pogróżek, które mną wstrząsnęły.
Nie udźwignąłem, czyli co - ugięły się pode mną kolana?
Nie podoba mi się to zdanie.
Odchyliłem głowę do tyłu, opierając ją o twarde oparcie ławki.
Albo on konus, albo te ławki znacznie większe niż te, które widziałem we wszystkich parkach.
Pomyślałem, że było zbyt wcześnie, by mógł umrzeć
może "Dla niego było zbyt wcześnie na śmierć"

zatwierdzona weryfikacja - Gorgiasz
Ostatnio zmieniony ndz 31 sty 2016, 18:41 przez szopen, łącznie zmieniany 1 raz.

3
Drzewa niebezpiecznie zachwiały się ku sobie, a liście wydały z siebie odgłos przypominający krzyk.
„sobie - siebie” - to jednak powtórzenie
Odwróciłem się i zobaczyłem żonę.
A mógł spodziewać się kogoś innego? Nic o tym dalej nie ma (matka, córka, kochanka)
kontynuował swoje złości Henryk,
Niezręczne sformułowanie. Może: Henryk nie mógł opanować nerwów,
– Duszę ten szał w sobie. – Kolega gwałtownie zamieszał łyżeczką kawę.
„szał” był już dwa razy, pomijając, że wypowiedź brzmi nienaturalnie. Może: Duszę go w sobie. A wtedy dalej: Rozumiałem to doskonale, (żeby „go” nie zostało powtórzone)
Rozumiałem go doskonale, choć nie poznawałem. Pomyślałem, iż nawet najbardziej opanowane osoby w końcu eksplodują gniewem.
Trzy końcówki „łem” w bezpośrednim sąsiedztwie, to za dużo. Może: Przyszło mi na myśl, iż nawet najbardziej...
Cóż, jesteśmy lekarzami i trzeba zaakceptować fakt, iż wokół nas będą przewijały się tabuny różnych ludzi. Nasza praca właśnie polega na obcowaniu ze społeczeństwem. Musimy leczyć chore dzieci. Ale lekarz też człowiek, kiedyś nie wytrzymuje napięcia emocjonalnego i wybucha…
Brzmi jak pogadanka dla dzieci w szkole podstawowej.
Wtem do pokoju weszła pielęgniarka ubrana w różowy kostium.
Opuściłbym „Wtem”.
Obdarzyła nas surowym spojrzeniem, od którego ciarki mi przeszły po plecach.
Lekarz tak reaguje na wzrok pielęgniarki?
– Klasnąłem w dłonie.
Klaska się zawsze w dłonie, a może raczej dłońmi.
Na korytarzu stałem przy ścianie, mimowolnie słysząc rozmowę dobiegającą z pokoju obok.
Napisałbym: Stałem przy ścianie na korytarzu, mimowolnie słysząc rozmowę dobiegającą z pokoju obok.
ale do moich uszu doleciało moje nazwisko. Zaintrygowało mnie to.
„moje – mnie” - to również swoiste powtórzenie. I te zaimki.... Może: ...moje nazwisko. To było intrygujące.
– Czyli mówią państwo, że mam zgodzić się na operację? – Męski głos wyrażał niezdecydowanie.
– Pewnie! Kamila przeszła już trzecią operację bez problemów. Niech pan się nie obawia o swoją córeczkę.
Powtórzona „operacja”. Drugą można usunąć.

– Doktor Jabłoński to wspaniały lekarz – chwaliła mama jednej z pacjentek.
– Czyli mówią państwo, że mam zgodzić się na operację? – Męski głos wyrażał niezdecydowanie.
– Pewnie! Kamila przeszła już trzecią operację bez problemów. Niech pan się nie obawia o swoją córeczkę.
– Jabłoński ma najlepsze ręce w Polsce, które czynią cuda. To jedyny lekarz, który może pomóc pańskiej córce – wtrącił ojciec Kamili z nieskrywanym zadowoleniem.
– Więc zaufam temu lekarzowi – odparł ojciec dziecka.
W tym fragmencie „lekarz” powtarza się trzykrotnie. A wypowiedź ojca dziecka brzmi nienaturalnie; jak w szkole, całym zdaniem. Poza tym „odparł” niezbyt pasuje, on nie prowadzi polemiki, na pewno jest co najmniej przygnębiony, szuka informacji i pomocy.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Mówili o mnie same dobre rzeczy. Rozpływałem się w słowach uznania, jednocześnie ciesząc się, że moje chirurgiczne działania przynosiły dobre skutki dla dzieci, że stopniowo poprawiałem ich wygląd i jakość życia. Moim marzeniem było pomagać chorym pociechom.
„mi – mnie – moje – moim”. Nie za dużo?
Trzy razy „się”.
No i pogadanki ciąg dalszy.
Dyskretnie spoglądnąłem na Pawła,
Lepiej „spojrzałem” albo „zerknąłem”.
Jak nazywa się dziecko wrzucone do kwasu? Rozpuszczony bachor. – Jego chichot zamienił się w brzmiący złowieszczo śmiech.
Ja i Justyna tylko przewróciliśmy teatralnie oczami. Sytuacja zrobiła się wręcz niesmaczna, a w powietrzu zawisła krępująca cisza.
Trzy razy „się”.
I zamiast „niesmaczna” - lepiej „niezręczna”.
W poranną środę przyszedłem na oddział, gdzie byłem ordynatorem.
A bywają wieczorne środy?
Weszliśmy z lekarzami do jednego z dużych pokoi pacjentów.
Niefortunne zdanie, zwłaszcza „Weszliśmy z lekarzami”. A tak na marginesie: to się chyba „obchód” nazywa?
Przez moment zająłem się lżejszymi przypadkami, a na koniec zbliżyłem się do dziecka, leżącego w łóżku.
To pozostali pacjenci nie leżeli w łóżkach? No tak wychodzi. Po drugie: skoro leżał (w szpitalu zresztą), to chyba na łóżku. Więc mamy tautologię.
– Zespół Robertsa – przemówiłem do Henryka, patrząc na pięciolatka.
Lekarz do lekarza nie „przemawia”, zwłaszcza na sali, przy chorych.
Kolega obejrzał dziecko w skupieniu, po czym spytał mnie:
„mnie” zbędne; zaimków zawsze za dużo.
Wówczas matka chłopca zabrała głos:
„zabrała głos” również nie odpowiada sytuacji.
Zabieg zaczął się i jak na razie przebiegał bezproblemowo.
W jednym z „dużych pokoi pacjentów” i w obecności matki?
A tak ważny etap opowiadania winien być rozbudowany, a nie skwitowany krótkim zdaniem, zwłaszcza, że wynikną z niego poważne konsekwencje.
Przykładałem do jego klatki piersiowej elektrody, reanimując go. Starałem się przywrócić mu życie. Za wszelką cenę walczyliśmy o niego.
„jego - go – mu – o niego”. Zaimki, zaimki... Przecież mowa wciąż o tej samej osobie i doskonale wiadomo o jakiej; po co one?
Moje serce biło coraz szybciej, podczas gdy serce chłopca nikło.
Powtórzone „serce”.
Lekarz stojący obok, spoglądnął na zegarek.
jw.
Rodzicom nie podobał się fakt, że ich dzieci nie zostaną poddane operacjom.
Dziwaczne podejście. Nie podobał się? Może zgłaszali pretensje, czy interweniowali w jakiś sposób, ale takie określenie nie jest odpowiednie.
Nie udźwignąłem tych pogróżek, które mną wstrząsnęły. Wybiegłem z sali. Słyszałem za sobą wołające mnie głosy pielęgniarki i Henryka, cichnące z każdym moim krokiem. Ktoś napisał na drzwiach mojego samochodu czarnym mazakiem hasło: „Jabłoński to zabójca!”
Zauważyłem, że jakiś mężczyzna biegł w moją stronę. Nie był to nikt z lekarzy, więc to chyba rodzic dziecka. Miał twarz czerwoną z wściekłości, wymachiwał energicznie rękoma.
– Stój, ty zwyrodnialcu!!! – Jego wrzask omal nie przebił mi bębenków.
„mną – mnie – mojego – moją – mi”. I dalej jest jeszcze „mnie” i „mi”. Trzeba przeredagować.
Wyglądała bardzo ładnie, ale zanadto dojrzale jak na swój wiek.
W jaki sposób oszacował jej wiek, skoro wyglądała zanadto dojrzale. Względem czego? Skąd skala porównawcza?
Mój obojętny wyraz twarzy zamienił się w żałosną minę. Zdziwiłem się, gdy kruche palce pogłaskały delikatnie mój policzek, a potem blondyneczka rozpłynęła się w powietrzu.
Trzy razy „się”.
Teraz większość osób postrzegała mnie jako dziecięcego zabójcę.
Jaka większość?
– Powiedzieć ci, co się stało? – spytałem najspokojniejszym tonem, na jaki było mnie stać. – Co tak naprawdę się stało?
– Mów! – Paweł solidnie się zniecierpliwił.
Trzecie „się” razi. Może: - Mów! - W głosie Pawła znać było zniecierpliwienie.
Po jakimś czasie otworzyłem powoli oczy. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, to moje mokre od łez dłonie. Podniosłem głowę. Ku mojemu zaskoczeniu, nachylała się nade mną znajoma osoba.
– Co jest? – wystękałem z trudem, czując jak przez mój mózg przenikało tysiące ostrych szpilek.
– Już wszystko w porządku, kochanie. – Żona pogładziła mnie po atramentowych włosach.
„moje – mojemu – mną – mój – mnie”
I skąd określenie „atramentowych”? Atrament bywa przeważnie niebieski, więc...
Przez parę minut czekałem na odpowiedź. Zdawało mi się, że to cała wieczność.
Dlaczego aż parę minut? Albo lekarz wie czy dana osoba jest u niego na oddziale, albo nie. Przecież jest w domu, śpi, nie może sprawdzić w dokumentach szpitalnych czy fizycznie na salach.
I nie mówię tego na odczepnego – odparł nieco trzeźwiej kolega. – Coś jeszcze?
Lepiej: „na odczepne”. Co zresztą w tej sytuacji byłoby zupełnie naturalne.
I rozłączyłem się.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że siedziałem na łóżku w swojej sypialni. Odłożyłem komórkę na nocną szafkę i podniosłem się.
Pięć razy „łem”. Tego się „nie czyta”. Można na przykład tak:
I rozłączyłem się.
Dopiero wtedy w pełni dotarło do mojej świadomości, że siedzę na łóżku, we własnej sypialni. Niepotrzebna już komórka powędrowała na nocną szafkę. Podniosłem się.

Styl niewyszukany. Dominują zdania proste, krótkie, mało plastyczne. Nie widać tego, o czym piszesz, emocje również nie przemawiają. Obraz sytuacji schematyczny, poszarpany, szczególnie razi brak przejść i połączeń między poszczególnymi epizodami. Wiarygodność i realizm pod wielkim znakiem zapytania; na przykład osądzanie lekarza przez rodziców dzieci na szpitalnym korytarzu. Aczkolwiek jako sen, po dopracowaniu, ta jedna scena mogaby go przypominać. Powtórzenia i zaimkoza to najmniejszy kłopot, łatwo poprawić, zresztą nie ma ich zbyt wiele, ale popracowałbym nad konstrukcją zdań i opisów. Dialogi też nie najlepsze, często sztuczne i zbyt jednoznaczne, nie mają charakteru płynnej rozmowy, choć niosą informację i rozwijają fabułę, która zresztą fabuła, przynajmniej do połowy tekstu nie ma czym zainteresować czytelnika. Zwłaszcza pierwszy akapit, wprawdzie krótki, ale często stanowi wizytówkę i decyduje o tym czy odbiorca będzie kontynuował lekturę.
A tytuł jest dla mnie niezrozumiały w kontekście treści.

Finalne stwierdzenie, iż był to tylko sen, pogrążą to opowiadanie, odbierając mu cały sens, charakter i przesłanie. Zresztą sen też rządzi się swoimi prawami, specyficzną logiką i trzeba pisać tak, aby czytelnik mógł przynajmniej podejrzewać, że to sen, a jeszcze lepiej, aby na końcu doznał olśnienia, że był tak durny i nie zauważył oczywistości, sprytnie ukrytej w treści, ale możliwej, a wręcz koniecznej do zauważenia. A tutaj z niczego to nie wynika, po prostu zwykła ucieczka przed puentą. Konkluzja opowiadania zawiera się w stwierdzeniu, że bohater powinien wziąć urlop (sugerowany przez żonę na początku – kompozycja się zamknęła).

Popracowałbym trochę nad tym tekstem; zawsze można wiele poprawić i osiągnąć dobry rezultat. I z zainteresowaniem przyjrzę się Twojej kolejnej opowieści.

4
Dziękuję za opinie, Szopen i Gorgiasz. Popracuję nad swoim tekstem i postaram się ulepszyć swój styl pisania. Właśnie dzięki takiej krytyce mojej "pisaninie" z pewnością wyjdzie na dobre.
A tytuł opowiadania "Ściana" wiąże się z faktem, iż bohater "nie mógł przebić się przez ścianę" tzn. był zmęczony, więc przyśnił mu się realistyczny sen.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”