Poniżej wstawiam króciutkie opowiadanko jakie napisałem jakis czas temu. Liczę na konstruktywną krytykę.
TEKST ZAWIERA WULGARYZMY
DZIEŃ JAK CO DZIEŃ
On patrzy na nią, ale ona nie patrzy na niego. Siedzi odwrócona, z twarzą skierowaną w przeciwnym doń kierunku. Uśmiecha się ale uśmiech ten nie jest skierowany w jego stronę, obdarza nim kogoś innego, obcego. Chciałby, żeby zwróciła na niego uwagę, spojrzała, potrzymała za rękę , pocałowała czy chociażby pogawędziła. Nie robi tego. Jest pochłonięta rozmową z tamtym, wysokim, barczystym mężczyzną o czarnych oczach. Śmieją się. Ciekawe z kogo się śmieją, ze mnie? Nie, chyba nie. A może jednak? Chciałby podejść bliżej, posłuchać o czym rozmawiają i ewentualnie się do tej konwersacji dołączyć. Chciałby ale wie, że jest to niemożliwe, boi się. Jakaś wewnętrzna siła , wypełniająca ciało, daje mu znać, że ma dość, że to koniec, żeby odpuścił. Chce i nie chce jednocześnie. Co zrobić? Przez jego głowę przechodzą tysiące myśli i obrazów, nie wie jak się zachować, a może i wie tylko, że część jego samego, ta która posiada tą wiedzę, jest poza jego kontrolą. Nagle jego ciało przechodzi dreszcz, widzi to, co obawiał się zobaczyć. Dziewczyna zbliża się do czarnookiego, śmieją się, trzymają za ręce, całują. Wzmaga się w nim złość, wściekłość na tą którą, jak sądzi kocha, chociaż tak naprawdę nie kocha, tak mu się tylko wydaje. Nie panuje nad ciałem. Mimowolnie wyjmuje z kieszeni spodni rewolwer Colt Army model 1860, z błyszczącym, brązowym uchwytem i celuje w stronę kochanków. Zaczyna płakać, pierwsze łzy, powoli spływają po jego twarzy. Naciska spust, biały dym wzbija się w powietrze. Koniec, nie ma już nic. Już nic nie istnieje. Jest tylko pustka.Dzień ten zaczyna się dla Patricka Jonesa, szeryfa miasteczka Ceniza, jak tysiące innych dni, które przeżył i które jeszcze przeżyje. Wstaje rano, godzina piąta, pieje kogut. Idzie do wychodka, odlewa się, pogwizduje. Słońce powoli wzrasta na niebie, pierwsze pomarańczowe smugi ogrzewają piaszczyste uliczki. Dzień jak co dzień. Patrick Jones goli się, odziewa, a następnie wybiera się na obchód. Nie idzie daleko, miejscowość jest niewielka, paręnaście domów na krzyż. Cisza, spokój. Dzień jak co dzień. Nuda, ale nuda w pozytywnym sensie tego słowa, senność. Przechadza się, kopie stojące mu na drodze kamyki, wchodzi w końskie łajno, czyści but. Nie wie co się wydarzy za parę godzin, bo nie może wiedzieć. Na razie wszystko jest w porządku, dzień jak co dzień.
Idzie przed siebie. Gdzie? Nie wie, byle jak najdalej. Koń by się przydał, ale nie ma konia, są nogi, trzeba iść. Słońce świeci, grzeje w głowę. Ciepłe włosy, załzawione oczy, zatkany nos. Kurwa. Włóczy stopami po piasku, zastanawia się czym jest piasek. Nie wie, że jest to luźna skała osadowa, składająca się z ziaren mineralnych , bo i skąd ma wiedzieć? Edukację skończył nim zdążył ją zacząć. Nie lubi piasku, drapie go w palce u nóg, denerwuje go. Jebany piasek. Idzie, wciąż na wprost. Otacza go nicość, jest w pustce, pożera go otchłań. Nagle zauważa pancernika, śmieszne zwierzę. Odruchowo wyciąga rewolwer. Zabić czy nie zabić? Pancernik go nie widzi, zajęty jest szukaniem pożywienia. Pancernik nie wie, że może zostać zabity, ale on wie, że może zabić pancernika. Armadillo, tak brzmi pancernik po hiszpańsku, zna to słowo bo nauczył go jeden meksykaniec. Matar o no matar? No. Chowa pistolet, głęboko osadza w kaburze. Pancerniki to takie śmieszne stworzenia, po co je pozbawiać życia? Idzie dalej. Słońce grzeje, głowa zaczyna boleć, oczy już nie łzawią, swędzą, w gardle drapie. Kurwa.
Patrick Jones wchodzi do saloonu. Przy rozlatujących się stołach ta sama ekipa , pijąca te same popłuczyny ,w powietrzu zapach dymu tytoniowego, alkoholu i potu. Patrick Jones lubi na swój sposób ten zapach, te szczyny zwane piwem i tą ekipę też lubi. Ekipa spogląda w jego stronę, troje mężczyzn dotyka palcami wskazującymi rondla kapelusza. Odwzajemnia gest. Podchodzi do lady, siada, wymienia uprzejmości z barmanem. Zamawia to co zawsze. Zanurza wyschnięte, popękane usta w złotawym płynie. Nie smakuje mu ale pije, bo tak wypada, bo tak trzeba. Nigdy nie lubił piwa, ale co to za mężczyzna co nie pija piwa? Więc pije. Cisza, spokój, mucha brzęczy nad uchem, odgania ją spracowaną, dużą dłonią. Myśli o wczorajszej nocy, o Beaty, o jej kształtnych, jędrnych piersiach i wydatnych pośladkach. Lubi sypiać z Beaty, a Beaty lubi sypiać z nim. Szkoda, że się nie ożenił z Beaty, czemu ożenił się z Sue? Głupia Sue. Powinien wziąć rozwód. Ale nie weźmie, bo to nie wypada, tak nie można. Zresztą Sue dobrze gotuje, przynajmniej to potrafi. Gdyby tak połączyć te dwie dziewczyny i dodać do nich szczyptę Mariny, jego pierwszej, to wyszłaby kobieta idealna. Ale tak się nie da. Dzisiejszej nocy też chce posuwać Beaty, nie wie jednak co zdarzy się za kilka godzin, bo nie może wiedzieć. Ale na razie spokój, cisza, dzień jak co dzień.
Widzi przed sobą dwóch mężczyzn. Serce zaczyna bić mu szybciej, boi się. Kto to, bandyci? Uciekać? Nie, chyba nie, jacyś tacy nie wyglądający na bandytów. Podchodzi bliżej, wypuszcza powietrze, meksykanie.
- ¿Hola señores, hermoso dia, verdad? – pyta łamaną hiszpańszczyzną, której nauczył go inny meksykanin. (Witam Panów, ładny dzień, prawda?)
-Si, verdad – odpowiada mu ten niższy, z pokażnym, czarnym wąsem. (Tak, prawda)
- ¿Vas a la ciudad? (Idziecie do miasta?)
-Si – tym razem odpowiedż daje ten wyższy, krótko ostrzyżony, gładka twarz. (Tak)
- ¿Cuál es la ciudad más cercana? (Jakie miasto jest najbliżej?)
- Cineza, norte. (Cineza, północ)
Kiwa głową, dogadał się, a więc cos tam umie. Mimo to czuje niepokój, meksykańcy patrzą na niego nieufnie, podejrzliwie. Widzi ich wzrok na sobie, szczególnie tego wyższego, gładkiego. Nie podoba mu się to, czuje się lepki. Lepkie łapy brudasów z południa oblewają jego ciało. Znów serce zaczyna bić szybciej, w głowie buzuje. Nie patrzcie się, idzcie sobie. Ale oni stoją, tam gdzie stali i obserwują, z podejrzliwością.
-Todo buen amigo?- pyta ten niższy, z wąsem. (Wszystko dobrze przyajcielu?)
Nie wytrzymuje. Szybkim ruchem ręki sięga po colta model 1860, błyskawicznie odbezpiecza, strzela. Niski łapie się za brzuch, pada na ziemię, coś skrzeczy. Wyższy jest zdezorientowany, próbuje sięgnąć po rewolwer który ma za pasem. Nie zdąża. Kolejny strzał, gładki spada na piasek. Nie ma już meksykanów, nie ma już Jose Lujana, ojca trójki dzieci i wprawnego kowala, nie ma też już Pedro Lopeza, zdolnego muzyka i bawi damka, są tylko dwa, martwe ciała. Dwa trupy. Zaraz zlecą się sępy i kojoty, wtedy nawet trupów nie będzie. Parę sekund temu żyli, teraz zniknęli, pochłonęła ich nicość. Uspokoił się, schował colta do kabury. Co za dzień, co za parszywy dzień. Splunął na ciało wyższego, sam nie wie po co, tak po prostu, bo chciał. Wpada mu do głowy myśl by przeszukać to co jeszcze chwilę temu było dwoma meksykanami, a teraz jest kupą mięsa i kości. Odrzuca ten pomysł, to nie wypada, nie wolno rabować zwłok, to nie chrześcijanskie. Idzie na północ. Głowa coraz cieplejsza, nos wciąż zatkany, gardło wciąż drapie. Trzeba się napić.
Patrick Jones odstawia pusty kufel, kładzie na blacie parę monet, ich brzęk zakłóca ciszę wypełniającą saloon o poranku. Wie, że nie musi płacić i wie to barman, ale płaci, bo tak wypada i tak powinien zachować się mężczyzna. Wstaje, drapie się po brodzie. Zwraca wzrok w stronę ekipy, dotyka palcem rondla kapelusza, odwzajemniają gest. Wychodzi. Na dworze coraz cieplej, ludzie już obudzeni, krzątają się po uliczkach. Szeryf uśmiecha się szczerze, to moje miasto, to Cineza, spokój i zwyczajność, nie to co gdzie indziej. Nie ma tu napadów, gwałtów, rabunków, a jeśli są to bardzo brutalnie karane. Cineza to oaza, wysepka dobra pośród oceanu zła, przynajmniej w jego mniemaniu. To on to stworzył, to jego zasługa. Jest zadowolony, kroczy powoli główną ulicą, pogwizduje. Lubi gwizdać, Sue nie lubi jak gwiżdże i wtedy się na niego drze, a on albo jej słucha i przestaje, albo wali ją w pysk i dalej gwiżdże, zależnie od nastroju. Teraz by jej nie uderzył, jest szczęśliwy. Zmierza w stronę swojego biura, nie śpieszy się. Obserwuje. Zna tych wszystkich ludzi, szanuje ich, a oni szanują jego. Jest kimś. Nie wie, że za niedługo to się zmieni, bo skąd ma wiedzieć. Rozpoczęło się odliczanie.
Zobaczył zabudowania. A więc to tutaj, jak to się nazywało? A tak, Cineza. Po chwili się zaśmiał, przecież to po hiszpańsku znaczy popiół. Jak można nazwać tak miasteczko? Przecież to prosty przepis na zgubę i pośmiewisko. Polepszył mu się humor. Cineza, Cineza, chodźmy do Cinezy. Nie zadaje sobie pytania po co tam idzie, bo nawet gdyby sobie je zadał to nie umiał by odpowiedzieć. Chyba po prostu potrzebuje towarzystwa innych ludzi, a w mieście są przecież ludzie. Co prawda spotkał meksykanów, którzy teraz już nie istnieją, ale nie przepada za ich towarzystwem, woli białych. Gdyby żył w innych czasach to zostałby pewnie nazwany rasistą, ale nie zostanie tak nazwany bo żyje kiedy indziej, słowo to dopiero raczkuje, nie zna jego sensu. On po prostu nie lubi kolorowych, białych tak, ale kolorowych nie i już. Powoli zbliża się do miasteczka, widzi drewnianą tabliczkę, na której ktoś czarną farbą napisał : Cineza. A pod spodem, mniejszymi literami : Witamy! Przechodząc obok znaku klepie napis, jego nieduża dłoń dotyka nierównej, chropowatej, drewnianej powierzchni. Witam i ja.
Patrick Jones rozsadza się wygodnie w bujanym fotelu, nogi kładzie na potężnym, dębowym biurku. Na głowie ma kapelusz, oczy zamknięte, oddech spokojny. Cisza. Bzyczy parę komarów, ale on jest przyzwyczajony, nie przeszkadzają mu. Spokój, porządek, dzień jak co dzień. Już niedługo. Jeszcze chwila. Trzy, dwa, jeden. Drzwi się otwierają, szeryf spogląda spod nakrycia głowy, to Bob Hensley, kupiec.
-Szeryfie, strzelają się – mówi gruby Bob Hensley, podnieconym głosem. Nigdy nie widział strzelaniny, mimo, że ma ponad trzydzieści lat, to jego pierwszy raz.
Patrick Jones zdejmuje nogi z biurka, wstaje z fotela, podchodzi do mahoniowej szafy i wyjmuje z niej karabin marki Henry, 11 milimetrów, 1860 rok. Sprawdza, są naboje. Odbezpiecza.
-Kto się strzela Bob? – pyta z bronią w ręku.
-Nie wiem sir, ktoś zabarykadował się w saloonie, słyszałem strzały.
Pewnie ktoś za dużo wypił i się wygłupia, myśli Patrick Jones i spokojny wychodzi z biura. Przechodząc obok Boba Hensley’a, który umrze dwa lata później na zawał serca, kładzie mu dłoń na ramieniu i szepcze : Dobra robota, Bob. Grubas jest zadowolony, szeryf idzie przed siebie. Przed saloonem stoi gromadka ludzi, mężczyźni, parę kobiet, kilkoro dzieci. Na widok Patricka Jonesa uspokajają się, jest nasz szeryf, wszystko będzie dobrze. Patrick Jones każe odsunąć się kobietom, zabrać dzieciaki, chłopów pyta o sytuację. Ktoś obcy wszedł do miasta, do saloonu, poprosił o piwo, wypił, gdy barman zażądał zapłaty, zastrzelił, go, a następnie postrzelił Richarda Hoxa i wziął Deana Keana a na zakładnika. Chce pertraktować. Patrick Jones drapie się po brodzie, nie jest już szczęśliwy, jest zaniepokojony. To nowość, to coś dziwnego. Wysuwa przed siebie karabin Henry 1860 i podchodzi do drzwi budynku.
-Jest tam kto? – pyta głupio, ale nie wie jak spytać inaczej.
-Odejdź, mam broń. – słyszy w odpowiedzi.
-Jestem szeryfem, słyszałem, że nieźle narozrabiałeś, czego chcesz w naszym mieście?
Cisza.
-Czego chcesz? – powtórzył Patrick Jones gładząc mimowolnie broń.
-Konia. Dajcie mi konia i pieniędzy – odpowiada po chwili tajemniczy głos.
-Zaraz dostaniesz swojego konia, pieniądze też. Ale muszę najpierw wejść do środka, zabrać rannych. Rozumiesz? Inaczej nie będziemy rozmawiać.
-Rozumiem, wejdź ale bez broni.
Patrick Jones godzi się, ale nie jest głupi. Rzuca karabin 11 milimetrów marki Henry 1860 na ziemię, wyjmuje z kabury rewolwer i chowa za pasem. Wchodzi do środka. Stoły poprzewracane, krzesła na ziemi, krew. Patrzy w prawo, widzi martwego barmana, na lewo leży Richard Hox, trzyma się brzuch i jęczy. Rozgląda się dookoła. Gdzie on jest? Nagle zauważa, niski mężczyzna o brudnej twarzy siedzi w kącie na fotelu, ma przed sobą Deana Keana, młodego chłopaka, raptem dziewiętnastoletniego. Szybko obmyśla plan. Nie wie, że Dean Kean, mimo młodego wieku jest już ojcem dwójki dzieci, jedno ma w Cleveland, drugie w Bostonie. Nie wie tego, może gdyby wiedział, to byłoby mu go bardziej szkoda. Ale nie wie, więc jest mu obojętny. Szybko wyciąga rewolwer zza pasa, szybko, ale za wolno. Strzał. Pada na ziemię, ból w barku. Został trafiony w prawe ramię. Leje się krew.
-Mówiłem, żebyś przyszedł bez broni.
Patrick Jones, szeryf Cinezy, nie słyszy co mówi do niego Alex Feth, trzeci z ośmiorga synów pewnego pastora. Nie obchodzi go Alex Feth, niski, brudny, nieco upośledzony, z jednym szklanym okiem, prawdziwe wydłubał mu wuj. Ale Patricka Jonesa to nie obchodzi. Lewą ręką wyciąga drugi rewolwer, ukryty w kieszeni, nie musi celować, wie że trafi. Strzał, huk, dym, następny strzał, znów huk i znów dym. Cisza. Dean Kean, dziewiętnastoletni ojciec dwójki dzieci przepadł właśnie w nicość, stał się ciemnością. Stojąca przed saloonem czterdziestoletnia dziwka, Anny Bean, słyszy strzały, ale nie zdaje sobie sprawy, że umarł właśnie jej syn. Dowie się o tym za parę minut, będzie płakać przez kilka dni, by ostatecznie powiesić się z rozpaczy w stodole. Ale to będzie później. Teraz nieżywe truchło nastoletniego chłopaka spada z krzesła, a Alex Feth łapie się za odstrzeloną dłoń, która wypuściła Colta 1860 i krzyczy z bólu. Do saloonu wchodzą mężczyźni, część podchodzi do rannego, umierającego Richarda Hoxa, a część do bandyty, obcego, który zakłócił ich spokój. Szeryf jest szczęśliwy. Nie wie, że za kilka dni Alex Feth zostanie powieszony publicznie, a on sam straci stanowisko szeryfa z powodu niesprawnej ręki. Nie wie, że w prawym barku nigdy nie odzyska już sprawności i zostanie kaleką do końca życia. Nie wie tego i dlatego jest szczęśliwy. Przywrócił spokój, cisze, porządek. Teraz będzie już normalnie. Dzisiaj był dziwny dzień, ale jutro na pewno będzie dzień jak co dzień. A to wszystko jego zasługa, Patrcika Jonesa, szeryfa miasteczka Cineza, o którym nikt już teraz nie pamięta i nikt nigdy nie będzie pamiętał.