Opowiadanie zawiera wulgaryzmy i takie tam.
Ósma rano, sobota. Po niebie niezmiennie płyną czarne chmury pyłu i brudu, które, od czasu do czasu zainteresowane egzystencją mieszczan, schodzą na dół, pomiędzy ulice, zmuszając mieszkańców do poruszania się w maskach przeciwgazowych. Ulicą spokojnie przemyka czteropiętrowy jednoślad transportowy, którego drżenia powoli kruszą okoliczne budynki, by pewnego dnia ku zaskoczeniu wszystkich zrównać je z ziemią, a wraz z nimi ich mieszkańców. Między wieżowcami grupka ludzi strzela do siebie – prawdziwe pièce de résistance szumu wielkiego państwa-miasta Devalibis.
W tym polis oficjalnie mieszka około 50 milionów ludzi, ale tak naprawdę jest ich dwa razy więcej. Normalnemu miastu, gdzie życie niewiele odbiega od jakiegokolwiek innego na świecie towarzyszy świat równoległy – ludzi nieistniejących w żadnych spisach, oficjalnie martwych. Te dwa państwa działają od siebie niemal niezależnie – tak zwana Powierzchnia ma swoją władzę w postaci Zwierzchnika i policji, a Podziemie w postaci najpotężniejszych gangów. Jedynym ogniwem łączącym te dwa światy są megakorporacje, widzące równy potencjał zarobkowy w obu rzeczywistościach.
Terrell należy do szczęśliwców żyjących w Powierzchni. Jego dzień wolny od pracy zostaje brutalnie przerwany przez szturchanie i znany mu już głos dziewięcioletniego dziecka:
– Wujek, wstawaj!
Niechętnie podnosi wzrok. Przez mgłę przebudzenia widzi chłopca, który od roku dzień w dzień przewracał jego świat.
– O co chodzi? – odpowiada półprzytomnym głosem.
– Zrób mi jedzenie.
– Przecież sam potrafisz sobie zrobić.
– Mam to gdzieś. Wstawaj i rób!
Przewraca się na plecy i pociera twarz. Wspomagany ciągłymi westchnięciami wstaje i idzie do kuchni. Kilkanaście minut później sytuacja ulega stabilizacji – Terrell jest ubrany, a chłopiec zajęty jedzeniem.
– Wyglądasz na podekscytowanego – mówi do niego, sam siadając do stołu.
– Dzisiaj w końcu wychodzi Katedra – odpowiada między mlaśnięciami.
Katedra, powtarza w myślach.
Jego siostra bliźniaczka nigdy nie dała mu się we znaki tak bardzo, jak w ciągu ostatniego roku. Nawet wtedy, gdy rzekomo zginęła w wypadku jedenaście lat temu. Potrzebował wtedy pięciu lat, by zorientować się, że określenie „przejść na tamten świat” w Devalibis jest więcej niż dwuznaczne.
Tak naprawdę ma na imię Caitlyn, ale pojęcie imion i nazwisk w Podziemiu jest abstrakcyjne – każdy używa tam przezwisk, tak jak ona wybrała „Katedra”. Zmiana jej imienia poszła w parze z wyglądem i osobowością – z wątłej brunetki zmieniła się w niebieskowłosego cyborga kierującego się prawami Podziemia, które de facto nie istniały i nie istnieją.
A Kleryk, chłopiec siedzący przed nim jest jej synem. Znalazł się u niego rok temu, gdy Katedra popełniła niewybaczalny błąd – weszła w interakcję z innym światem. Za to, że ośmieliła się napaść na oficjalnie żyjącego, uwięziono ją w Cytadeli (miejskim więzieniu) i gdyby nie interwencja brata, spędziłaby tam znacznie dłużej niż rok.
Dzień, w którym jej syn trafił pod jego dach był dniem, który pamiętał tak dobrze, jak sam by nie chciał.
Było to w środę wieczorem, dzień podobny do dzisiejszego. Jego wieczorne czytanie wiadomości przerwał sygnał dźwiękowy przy drzwiach. Interkom szybko potwierdził, że nieproszonym gościem jest ośmioletni dzieciak, który nie odpuści, dopóki osobiście go nie przepędzi. Zirytowany podniósł się więc, otworzył drzwi i powiedział najbardziej opryskliwie, na ile pozwalała jego powierzchniowa natura:
– Czego chcesz?
Chłopiec był równie wzruszony jego opryskliwością co antyterrorysta widokiem pistoletu na wodę.
– Od Katedry – mówił charakterystycznymi skrótowcami Podziemia – Miałem tu przyjść.
Terrell poświęcił sekundę na zorientowanie się, o kim mowa.
– Co się stało?
– Udupili ją – powiedział tak naturalnie, jak gdyby wpierw uczono go przekleństw, a dopiero potem eufemistycznych synonimów – Podobno się mną zajmiesz.
Na te słowa ogarnął go dreszcz. Wyciągnął ramiona, gotów chwycić chłopca i wyciągnąć z niego wszystko, co wie:
– Co ona…
Gdy tylko podniósł ręce, chłopiec wyciągnął pistolet i wymierzył w niego szybciej, niż on wymówił te trzy sylaby. Dłonie zatrzymały się i zaczęły iść w górę, napędzane siłą panicznego strachu.
– Katedra mówiła, że mam cię nie zabijać – powiedział – Że z początku wydasz mi się dupkiem, ale ogółem jesteś spoko człowiekiem.
Mężczyzna przełknął ślinę i powiedział powoli:
– Pogadajmy… na spokojnie… odłóż broń…
Chłopiec przelotnie się uśmiechnął, pasożytując na jego przerażeniu, ale schował pistolet. W czasie kolejnych kilkunastu minut Kleryk dowiedział się, że Terrell pracuje jako asystent szefa wydziału socjologicznego w firmie Ostea, jest kawalerem i ma 28 lat. Dopiero, gdy zaspokoił swój własny głód wiedzy, odpowiedział na zadane wcześniej pytanie.
– Nie można jej jakoś pomóc? – spytał, wcale nie bardziej spokojny po usłyszeniu jego odpowiedzi – Ponowić proces, wpłacić kaucję…
Przerwał, gdy z ust młodego dobiegł szczery śmiech rozbawienia. Byłby zły na niego, gdyby nie obraz ośmioletniego chłopca z bronią w dłoni wewnątrz jego głowy.
– Proces? – odpowiedział w końcu – Nie można osądzić kogoś, kto nie żyje.
Miał rację. Osobie, której nie przysługiwały żadne prawa można było bez konsekwencji zrobić cokolwiek. Terrell wolał o tym nie myśleć i skupić się na rozwiązaniu – już nawet pomijając troskę o rodzeństwo, nie chciał reszty życia spędzić z dzieckiem z ulicy, nawet gdy był nim jego siostrzeniec.
– Jest jedna rzecz, którą można zrobić – bez pytania wszedł do środka.
– Co takiego? – spytał w odpowiedzi, nie mogąc się doczekać.
Kleryk nie odpowiedział, tylko odnalazł jego komputer i uruchomił go. Pokazała się prośba o hasło.
– Wpisz – powiedział rozkazującym tonem.
– Ale…
– Chcesz jej pomóc czy nie, do cholery?
Odblokował komputer i młody natychmiast zaczął wchodzić na strony i pobierać programy, których Terrell miał nadzieję nigdy nie ujrzeć. Gdy spróbował do niego podejść, Kleryk odepchnął go, co prawda ze swoją siłą ośmiolatka, ale pewnością ulicznego zawadiaki. Ta siła psychiczna, bardziej niż fizyczna utrzymywała innych, w tym także jego z daleka.
– Światli – strażnicy więzienni – przyjmują „datki”, w zamian dając wybranym więźniom ulgi. To kupa kasy, ale… wiele dla ciebie znaczy, co?
– A dla ciebie nie?
Nie odpowiedział. Potrzebowali wielu miesięcy życia razem, by ten zdeprawowany chłopiec mógł przemówić ludzkim głosem.
– Jak to zrobić?
– Wpłać kasę na tajne konto i prześlij ją z komentarzem, czego sobie życzysz. Radzę nie przeginać.
– Z wpłatą czy wymaganiem?
– Oba.
Terrell niepewnie podszedł do zakazanej strony internetowej i wpłacił tyle pieniędzy, ile tylko mógł. Kleryk patrzył na to neutralnym wzrokiem, a gdy zobaczył sumę, chłodno wycenił jego poświęcenie:
– Rok w pace.
Dobre i to, pomyślał, przesyłając łapówkę przez konto, które założył mu ośmioletni bandyta. Nie wiedział, czy jego intencją było to, by jak najlepiej pomóc swojemu rodzeństwu, czy żeby jak najszybciej pozbyć się niewygodnego członka rodziny.
Od tamtego momentu minął rok. Chociaż Kleryk był upartym i niemoralnym chłopcem, Terrell był z siebie dumny, że udało mu się go nauczyć kilku rzeczy, między innymi zaczął go nazywać „wujkiem” i stał się bardziej oszczędny w użyciu przekleństw.
Jednocześnie ten ośmiolatek zaczął go fascynować. Sam chciałby posiadać chociaż cząstkę tego tupetu, który on ma – może wtedy nie miałby problemów z poproszeniem o podwyżkę w swojej pracy. Prócz tego był on niezwykle mało wymagający – gdy Terrell zaproponował mu, by spał w łóżku, on krótkim przekleństwem na „S” kazał mu zostawić go w spokoju i położył się na podłodze, przykryty kocem. Jedzenie zazwyczaj przygotowywał sobie sam, potrafił też sam chodzić na zakupy, z czego tylko zaczął korzystać, jak z pomocą wujka nauczył się odrobiny szacunku do ludzi.
– Wiesz, że wypuszczają ją dopiero o czternastej? – mówi do chłopca, skończywszy śniadanie.
– No i? Jedziemy teraz – wstaje i ekspresowo sprząta po sobie – Zbieraj się.
W odpowiedzi wzdycha ciężko, ale w głębi duszy podziela entuzjazm swojego siostrzeńca – nie widział swojej siostry od sześciu lat i chociaż jest ona społecznym wyrzutkiem, to wciąż jego najbliższa rodzina. A od czasów, gdy ich rodzice wyemigrowali z Devalibis nie zająknąwszy się słowem na ten temat, tak naprawdę jego jedyna.
Równocześnie wychodzą z mieszkania i kierują się w stronę samochodu. Pojazd Terrella jest automatyczny, więc wchodząc do środka po prostu ustawia cel jazdy i nie musi się niczym więcej zajmować. Siada naprzeciwko Kleryka, zapina pasy i pozwala zawieźć się do celu.
– Czy Katedra zmieniła się, odkąd ją ostatnio widziałem? – pyta młodego.
On wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Może jej włosy urosły.
Po przemyśleniu jego odpowiedzi dochodzi do wniosku, że od osoby, która była świadkiem ewolucyjnych przemian nie dowie się nic więcej.
Devalibis jest ogromnym polis, ale i tak nijak się ma do największych na świecie. Mimo tego podróż od jego mieszkania do Cytadeli zajęła ponad trzy godziny.
Miejskie więzienie jest walcowatą, śnieżnobiałą wieżą, której czystość w porównaniu do otoczenia niemal razi. Zgodnie z krążącymi po mieście legendami wnętrze jest tak jasne, że więzień nie potrafi odróżnić ściany od podłogi. Przy strażnikach wyposażonych we wbudowane w gogle dalmierze ucieczka z tego miejsca jest praktycznie niemożliwa.
Terrell zawsze bał się nawet wejścia do przedsionka. Woli nie myśleć o tym, przez co Katedra musiała przechodzić w ciągu minionego roku.
Samochód zatrzymuje się na pobliskim parkingu, z którego widok na Cytadelę jest aż za dobry. Odpina pasy i przygotowuje się do wyjścia, ale w tym momencie Kleryk stanowczo chwyta go za palec i przytrzymuje.
– Oficjalnie ona nie wychodzi stamtąd – dodaje.
Mężczyzna patrzy na niego, szukając odpowiedniego sformułowania.
– Rozwiń myśl.
Przez chwilę nie odpowiada, jakby wytłumaczenie czegoś swoim ograniczonym zasobem słów było aż takie trudne.
– Dałeś kasę przez tajne konto. Jak tam wejdziesz i o nią spytasz wyjdzie na jaw, kto za nią zapłacił. Znajdą się kolejni Światli chętni na twoją kasę, co więcej, potwierdzisz swoje związki z Podziemiem.
Terrell przełyka ślinę w nagłym uświadomieniu i posłusznie siada, ciągnięty przez rączkę chłopca.
– Co mam więc zrobić?
– Poczekać. W końcu sama wyjdzie. Mocno zdziwiona – uśmiecha się ironicznie.
Patrzy na zegar wewnątrz samochodu. Będą musieli poczekać jeszcze 2 godziny, zakładając że strażnik, który przyjął łapówkę będzie w miarę „uczciwy”. Spogląda na Kleryka. Siedzi zamyślony ze wzrokiem zwróconym w stronę białej wieży. Mężczyzna zastanawia się, co może teraz myśleć, co doprowadza go do pytania: co zobaczy, kiedy spojrzenia Katedry i jej syna zetkną się? Jak prezentuje się miłość matki i dziecka w obliczu Podziemia? Może spytać się chłopca, jak wyglądały ich relacje, ale nie spodziewał się szczerej odpowiedzi, jeśli już miałby ją dostać. Więc tak jak on wlepia wzrok w budynek i milczy, czekając, aż wyłoni się z niego jego siostra.
Po trzech godzinach (czyli Światły miał drobny poślizg) w zasięgu wzroku w końcu pojawia się znana im osoba.
– To ona – mówi młody, potwierdzając jego przypuszczenia, po czym otwiera drzwi samochodu i wychodzi na zewnątrz.
Terrell wysiada za nim. Kleryk szybkim krokiem, ale nie biegiem, pokonuje dystans dzielący jego i matkę. Ona zauważa go po sekundzie; wtedy na jej twarzy pojawia się uśmiech, a kroki kierują ją w punkt spotkania. Mężczyzna pozostaje na uboczu i przygląda się temu, sam jednak nieustannie skracając dystans.
– Katedra! – krzyczy uradowany, po czym obejmuje ją.
Matka w pierwszym impulsie odwzajemnia uścisk, jednak zaraz zauważa na sobie wzrok brata.
– No już, złaź, nie ośmieszaj się – odpowiada mu cichym, ale stanowczym głosem.
Mężczyzna podchodzi na metr do nich. Katedra nie zmieniła się aż tak bardzo, odkąd ostatni raz ją widział. Wciąż ma niebieskie włosy poprzedzierane zielonymi pasemkami, rzeczywiście dłuższe niż ostatnio. Poprawiła się jej sylwetka – stała się bardziej muskularna, jednocześnie nie tracąc kobiecej klepsydry. Na jej twarzy pojawiły się liczne blizny, prawdopodobnie nabyte w więzieniu, a do jej zbioru implantów dołączyło kilka kolejnych: lewa kość policzkowa została zastąpiona kompozytową płytką w cyjanowym kolorze, a prawa ręka, która wcześniej była jedynie zmodyfikowana, teraz stała się całkowicie syntetyczna.
Przypomina sobie, że Katedra zawsze wewnątrz ręki trzymała doskonale schowaną kapsułkę z cyjankiem potasu. Był naprawdę szczęśliwy, że w więzieniu nie zdecydowała się jej użyć.
Pomimo podziemnego pochodzenia, na widok brata na jej twarzy pojawia się uśmiech tak piękny, jakby ostatnie lata spędziła z całą rodziną, a nie w Podziemiu.
– To twoja wina? – pyta go.
Z początku Terrell próbuje zrozumieć, o co jej chodzi: wychował Kleryka? Zrobił jej krzywdę próbą ratunku? Czy może w ogóle chodziło o coś z dalekiej przeszłości? Dodaje jednak do jej słów uśmiech i wnet rozumie przesłanie. Próbuje znaleźć jakąś ironiczną odpowiedź, ale ostatecznie ulega swojej powierzchniowej naturze:
– Dokładnie.
Żeby nie uczynić sytuacji niekomfortową, wyciąga ręce w geście uścisku. Ona robi to samo i w jednej chwili obejmują się czule, przerywając zabezpieczoną granicę dwóch światów, mieszając zapach wody kolońskiej i detergentów, udowadniając ogromną siłę więzi rodzinnych. Terrell trzyma ją niezręcznie, jakby próbował poradzić sobie z faktem, że osoba naprzeciwko nie jest wzrostu Kleryka, a Katedra wcale nie lepiej, jakby zaraz miała go pocałować i się z nim kochać.
Po trzech sekundach puszczają się. Brat wskazuje na swój samochód.
– Bezpieczniej będzie porozmawiać wewnątrz.
Ona patrzy na nie i zaczyna się cicho śmiać.
– Serio? – mówi – Masz zdalne auto? Aż tak bardzo nie umiesz prowadzić?
– Tak jest znacznie wygodniej – odpowiada, próbując uratować swoją dumę – Po co mam się męczyć, skoro komputer może to zrobić za mnie?
– Ciota – kończy ze śmiechem, ale idzie za nim.
Terrell nie odpowiada. Kłócenie się z siostrą, która dopiero co wyszła z więzienia o samochód nie jest najlepszą metodą na rozpoczęcie spotkania po latach. Cała trójka wsiada więc do środka, a za nimi zamykają się drzwi. Dzięki wyciszonej kabinie mogą spokojnie rozmawiać nawet nie ruszając się z miejsca.
– Dokąd chcesz jechać? – pyta Terrell.
W odpowiedzi prycha w geście niewiedzy.
– Dawaj jakieś randomowe miejsce w Alkabie – dzielnica mieszkalna Devalibis.
– Dlaczego akurat tam?
– Koduj i siedź cicho.
Posłusznie wydaje polecenie komputerowi pokładowemu. Maszyna rusza z miejsca w drogę powrotną. Przemieszcza się na tyle cicho, że praktycznie nie zakłóca dziejących się wewnątrz rozmów.
– Dlaczego nie chcesz choć na chwilę do mnie przyjść? – nie daje za wygraną.
Ona wzdycha cicho. Nie pierwszy raz jest świadkiem użycia jakże złożonego, a jakże niezrozumiałego języka niewerbalnego Podziemia.
– Terrell, dzięki za pomoc, ale… Teraz ja ci pomogę, nie robiąc kłopotów. Raz już wpierdzieliłam się w sprawy Powierzchni i dostałam nauczkę. Także dzięki za zaproszenie, ale nie. Tak będzie lepiej dla nas obu.
– Katedra. Widzę cię raz na pięć lat, a ty nawet wtedy chcesz jak najszybciej ode mnie uciec. Poza tobą nikogo więcej nie mam w tym polis – czeka na jej komentarz, ale widząc, że brak jej słów tak samo jak jemu, kontynuuje – Powiedz mi, dlaczego z tym nie skończysz? Nie wrócisz do Powierzchni?
– A czemu ty nie przejdziesz do Podziemia?
Momentalnie czuje się jak trafiony piorunem. On miałby znaleźć się w świecie, gdzie prawem jest broń, a narkomania sposobem na życie?
– Zwariowałaś?! – wypowiada swoje myśli na głos – Przecież tam nie da się żyć! Już lepiej byłoby mi się zastrzelić, przynajmniej miałbym pewność, że nie będę cierpiał. Tam…
Przerywa, widząc, że powiedział już o wiele za dużo. Katedra chowa głowę w sztucznej dłoni i przez palce patrzy na Kleryka.
– Nie jesteś zdolny do niczego poza pracą – odpowiada – Nawet prowadzić nie umiesz. Nie masz żony czy nawet laski, władzy czy żadnej frajdy z życia, więc nie pierdol mi tu, że nie mogę żyć! – kilka głębokich wdechów – Czemu trafiłam do Podziemia to wiesz. Czemu w nim zostałam? Bo bardziej mi się podobało.
Następuje cisza, w której Terrell próbuje znaleźć odpowiednie słowa. Ponownie jednak nie może wpaść na nic więcej, niż sztampowe:
– Przepraszam – kładzie jej dłoń na ramieniu – Po prostu… jesteśmy bliźniakami, a… nie potrafię tego zrozumieć.
Ona uśmiecha się krzywo i chwyta go za dłoń.
– Ale was łatwo poruszyć – prawdopodobnie ma na myśli ludzi z Powierzchni – Wiesz, wciąż jest jedna rzecz, jaka nas łączy. To, że wziąłeś Kleryka już było czymś, ale że do tego skróciłeś mi wyrok… Młody, dawaj spluwę.
Dziecko wyciąga pistolet i daje jej do ręki, a ona z kolei podaje go Terrellowi.
– Masz. Choć tyle mogę dać.
On w odpowiedzi zaczyna się śmiać.
– Chyba żartujesz.
– Spróbować zawsze warto – wzrusza ramionami i chowa broń do kabury – Zatrzymaj się tutaj – dodaje, wyglądając przez szybę.
– Dlacze…
– Stój, mówię.
Zatrzymują się. Katedra i Kleryk wysiadają, a za nimi zdziwiony Terrell.
– To dla twojego bezpieczeństwa – odpowiada na pytanie w jego głowie – W ten sposób nie będą cię śledzić.
– Szkoda, że już się rozstajemy – mówi po chwili – Kiedy się znowu zobaczymy?
– Wiesz… – uśmiecha się lekko – Mi pasuje tak, jak jest. Tak co pięć lat. I lepiej, żebyś dożył tego momentu.
Chce jeszcze powiedzieć „To ja powinienem to mówić”, ale Katedra przerywa jego myśl, przytulając go mocno, równie niezręcznie, co wcześniej. On odwzajemnia jej uścisk, ale ona puszcza go, zanim daje radę znaleźć najlepsze miejsce na położenie rąk.
– Do zobaczenia – dodaje jeszcze, po czym odchodzi z Klerykiem w boczną uliczkę.
Terrell odprowadza ich wzrokiem. Słyszy jeszcze jej słowa skierowane do syna „Jeśli choć raz nazwiesz mnie „mamą”, to masz się nie dziwić, jak te ścierwa z Red Star nam zrobią wjazd”, po czym traci ich z oczu. Wzdycha ciężko i kieruje się do samochodu.
– Tak odmienni, a tak sobie potrzebni – mówi jeszcze do siebie, zanim wsiada do środka i wraca do domu, który okazuje się być ledwie kilka minut dalej.
Światy równoległe
2Popracuj nad dialogami - nie ma kropek w całym tekście, gdzie występują dialogi:
Kilka zdań, które zatrzymały mnie w tekście:
Wracając do dialogów, kilka wtrąceń i opisywanie czynności wybijało z rytmu, może nie tyle wybijało, ale bardzo mocno zmieniało sytuację z dynamicznej na statyczną, a jednak autor brnął z akcją czym prędzej. Takie dziwne nakładanie się dwóch różnych zjawisk (a np. na początku tekstu zarys jest, jak dla mnie, całkiem przyjemny).
Tyle mogę od siebie powiedzieć, bo na czysto technicznej weryfce się nie znam. Okiem szarego czytelnika.
Sprawdź w pierwszej lepszej książce jak wyglądają dialogi.
Kilka zdań, które zatrzymały mnie w tekście:
Wprowadzenie i fabuła zapowiadały się dobrze, ale po przeczytanym tekście uznałem, że przegadane. Miałem nadzieję, na coś ciekawego, ale to tylko fragment dłuższej całości, co nie? Nie ma tu żadnego zarysu ciekawej akcji (do której może zmierzać tekst za 200 stron), tylko taka obyczajówka w świecie s-f. Chłopiec nie jest straszny, bohater jest bezbarwny, raczej bardzo posłuszny i podporządkowany narratorowi, może pani Katedra lepiej się prezentuje, najpierw tylko 'mówią o niej', kreując jej postać, potem się pojawia, dialogi w drugiej części są przyzwoite, ale musiałem przeczytać je drugi raz, by nanieść je do wyobraźni

No i tak się zastanawiam nad tym fragmentem, bo niby to jest normalne, ale z drugiej strony oklepane, niesztuczne, ale i nie jakieś ekstremalnie żywe. Takie normalne (to tylko moje zdanie).
Wracając do dialogów, kilka wtrąceń i opisywanie czynności wybijało z rytmu, może nie tyle wybijało, ale bardzo mocno zmieniało sytuację z dynamicznej na statyczną, a jednak autor brnął z akcją czym prędzej. Takie dziwne nakładanie się dwóch różnych zjawisk (a np. na początku tekstu zarys jest, jak dla mnie, całkiem przyjemny).
Tyle mogę od siebie powiedzieć, bo na czysto technicznej weryfce się nie znam. Okiem szarego czytelnika.
Pisarz miłości.
Światy równoległe
3Ekspozycja:
1. mieszczanie - to nie mieszkańcy miasta
2. niemal niezależni nieładnie to - aliteracja
3. spokojnie przemyka - to się kłóci semantycznie
4. czteropiętrowy jednoślad - mnie rozbawiło
5. tym - niepotrzebne
na niebiesko
nie rozumiem
Pomysł na uniwersum trochę zgrany. Bardzo trochę.
Podobał mi się obrazek z drugiego zdania:
na czerwono:Ununtri pisze: Ósma rano, sobota. Po niebie niezmiennie płyną czarne chmury pyłu i brudu, które, od czasu do czasu zainteresowane egzystencją mieszczan, schodzą na dół, pomiędzy ulice, zmuszając mieszkańców do poruszania się w maskach przeciwgazowych. Ulicą spokojnie przemyka czteropiętrowy jednoślad transportowy, którego drżenia powoli kruszą okoliczne budynki, by pewnego dnia ku zaskoczeniu wszystkich zrównać je z ziemią, a wraz z nimi ich mieszkańców. Między wieżowcami grupka ludzi strzela do siebie – prawdziwe pièce de résistance szumu wielkiego państwa-miasta Devalibis.
W tym polis oficjalnie mieszka około 50 milionów ludzi, ale tak naprawdę jest ich dwa razy więcej. Normalnemu miastu, gdzie życie niewiele odbiega od jakiegokolwiek innego na świecie towarzyszy świat równoległy – ludzi nieistniejących w żadnych spisach, oficjalnie martwych. Te dwa państwa działają od siebie niemal niezależnie – tak zwana Powierzchnia ma swoją władzę w postaci Zwierzchnika i policji, a Podziemie w postaci najpotężniejszych gangów. Jedynym ogniwem łączącym te dwa światy są megakorporacje, widzące równy potencjał zarobkowy w obu rzeczywistościach.
1. mieszczanie - to nie mieszkańcy miasta
2. niemal niezależni nieładnie to - aliteracja
3. spokojnie przemyka - to się kłóci semantycznie
4. czteropiętrowy jednoślad - mnie rozbawiło
5. tym - niepotrzebne
na niebiesko
nie rozumiem
Pomysł na uniwersum trochę zgrany. Bardzo trochę.
Podobał mi się obrazek z drugiego zdania:
potem bym postawiła kropkę. i potem o tych maskach, ale z rozwinięciem opisu ludzi w maskach
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)