
Wszedł do kolejnego odrapanego bloku. Na klatce, jak wszędzie, porozrzucane były śmieci, ani żywej duszy. Nasłuchiwał. Wolał być przezorny. Raz natknął się na kilkuosobową bandę i tylko cudem uszedł z życiem. Cisza.
Na półpiętrze spojrzał pośpiesznie przez coś, co musiało być kiedyś oknem. Widok nie zmieniał się od lat – zrujnowane miasto na wpół spalone, składające się teraz wyłącznie z walących się budynków i zieleni, która zajęła miejsce ludzi. I słońce, jakby nic się nie stało, nadal raziło w oczy.
Kroki stawiał ostrożnie, aby zdradliwy stopień nie osunął się mu spod nóg. Szabla, którą znalazł rok temu, obijała się lekko w skórzanej pochwie o cholewkę buta. Nie lubił używać broni, ale kiedy był do tego zmuszony, szabla najlepiej leżała mu w dłoni.
Drzwi pierwszego mieszkania były przymknięte. Pchnął je lekko. W środku sofa i stół. Małe, brudne okno wpuszczało do środka nikłe promienie, przez co pokój tonął w półmroku.
Postąpił krok do przodu, aby lepiej widzieć i od razu wiedział, że popełnił błąd. Na stole leżały otwarte konserwy i nigdzie nie było śladu wszechobecnego kurzu.
Zwinnie obrócił się na pięcie, równocześnie wyciągając szablę. Ukryty wcześniej za drzwiami, mierzył z glocka w jego stronę młody chłopak. Wychudzony, opierał się plecami o ścianę z zaciętością w oczach. Kilka sekund stali w milczeniu, taksując się nawzajem wzrokiem. Oceniwszy beznadziejną sytuację, opuścił szablę. Tamten warknął:
– Czego chcesz?! Wynoś się stąd!
– Szukam kilku rzeczy.
– Odwal się od mojego domu i zbieraj się stąd. Nie chcę tutaj obcych.
– Nie masz jakichś leków, potrzebuję dla kilku chorych.
– A więc jest was więcej?! – przerwał mu drżącym głosem, po którym poznać można było nutkę żalu i powątpiewania. – Teraz na pewno będę musiał się stąd wyprowadzić. A było to takie dobre miejsce.
– Masz, czy nie? Odpowiedz i już się wynoszę.
– Skąd miałbym mieć? Wszystkiego teraz brakuje. A nawet gdybym miał nie dałbym. Wy, szabrownicy… – ostatnie słowo wymówił ze wstrętem. – Nie macie za grosz szacunku dla tych, którzy kiedyś tu mieszkali. Nic tylko brać.
– Przecież większość tych ludzi nie żyje. Czy pozostali mają umierać ze względu na pamięć o nich?
Lufa glocka opadła nieco celując teraz w podłogę koło jego prawej stopy a nie w serce.
– Gdzie żyjecie? – zapytał, jakby nie usłyszał odpowiedzi.
– Kilkanaście kilometrów za miastem. – Nerwowo przeczesał dłonią kędzierzawe, splątane włosy. Jego wydatne rysy i ogorzała cera naznaczone były zmęczeniem.
– Ilu?
– Jest nas szesnaścioro – dodał niechętnie. – Puść mnie, a nigdy więcej się tu nie pokażę.
– Jaką mogę mieć pewność… – nie dokończył bo obaj usłyszeli łomot na parterze. – Zwabiłeś ich tu! Szli za tobą!
– Niemożliwe! – Szabla znów była gotowa do ataku.
Ucieczka przez ciasne okno na czwartym piętrze odpadała. Obaj doskoczyli do drzwi, ale nie było już czasu ich barykadować. Przyparli do muru po obu stronach futryny. Nie pozostało nic, tylko czekać.
Ciężki stukot kilku par buciorów rozlegał się już na pierwszym piętrze. Naraz do pokoju wtoczył się barczysty drab. Zbyt dużo ignorancji i zbyt dużo pewności siebie. Nie zdążył unieść trzymanej maczety, bo naraz dosięgły go kula i szabla.
Odgłos wystrzału zaalarmował pozostałych napastników, którzy zaczęli zbiegać się z całego budynku w kierunku hałasu.
Przed mieszkaniem pojawiło się trzech mężczyzn uzbrojonych w noże i kij baseballowy. W trakcie gdy nieznajomy przymierzał się do strzału, on wyskoczył na schody i wziął zamach z lewej zmuszając najbliżej stojącego do cofnięcia się. Korzystając z tego, że taki atak wymagał siły i rozpędu, jeden z osiłków przemknął pod jego ramieniem i już miał zatopić nóż w żywym ciele, gdy zatoczył się trafiony kulą od tyłu.
Strzelec wybiegł na klatkę, ale nie było kogo atakować. Pozostali leżeli już w powiększającej błyskawicznie kałuży krwi, a właściciel szabli ocierał ją o znaleziony strzęp materiału.
– Szybko na górę! – rzucił nieznajomy zabierając w pędzie z mieszkania pokaźne zawiniątko. „Dlaczego ja go słucham?” – przemknęło mu przez myśl gdy wbiegał na dach budynku. Nim wyszedł na zewnątrz zatrzymał się instynktownie i dopiero, gdy upewnił się, że strzelec jest w zasięgu wzroku zbliżył się do krawędzi. Stali tak oboje przez chwilę poddając się sile wiatru igrającego z resztką cywilizacji.
– Jak się nazywasz? – zapytał strzelec nie patrząc w jego stronę. Odłożył zawiniątko i wyciągnął zeń lornetkę.
– Cyprian – mruknął.
Nie uważał za stosowne chować jeszcze szabli, choć wydawało się, iż niebezpieczeństwo, również w postaci glocka, zostało zażegnane.
– Jestem Michał. Patrz, czy nikt nie idzie od południa. I miej na oku drzwi. – Przyłożył lornetkę do oczu, skierował wzrok na zachód, gdzie rozciągała się pusta przestrzeń będąca niegdyś boiskiem. Teraz zdawała się polaną w gąszczu miejskiej dżungli z betonu, zieleni i ciemności.
– Po co tu lazłeś?
– Już ci mówiłem.
– A nie kłamałeś? Nikomu nie można ufać.
– Jednak zaufałeś i nie strzeliłeś. – Cyprian przenikliwie spojrzał na niego, Michał nie odwracał wzroku od boiska.
– Dawno z nikim nie gadałem. Zwariować można – powiedział zamyślony. – Nawet nieźle machasz tą szabelką. – dodał po chwili zamyślony. Spojrzał na błyszczące w promieniach ostrze. – Może nie powinienem zwać cię szabrownikiem, tylko szablownikiem. Brzmi lepiej.
Nie odpowiedział. Cały czas kołatała mu w głowie tylko jedna myśl – wrócić, ale nie z pustymi rękami.
– Świat jest dziwny, potrafi się zmienić w mgnieniu oka. – Michał znowu gapił się w horyzont. – Ale tak musiało być, świat musi się oczyścić, żeby wejść w nowy cykl…
– Co ty pieprzysz?! – Cyprian nie wytrzymał – Jeżeli uważasz, że taka jest kolej rzeczy, to czemu tak kurczowo trzymasz się życia? Chowasz się, zbierasz jedzenie i czatujesz? Dlaczego nie pozwolisz tego skończyć i po prostu dasz sobie z tym wszystkim spokój? – wyrwał Michałowi lornetkę i cisnął mu ją pod nogi. – Ja ci powiem dlaczego – bo chcesz żyć, tak jak te miliony, które ginęły w męczarniach i których trupy leżą wszędzie dookoła!
Trząsł się cały i dyszał z gniewu. – Sorry stary, ale ja spadam – wydusił z siebie odwracając się w stronę zejścia.
– Stój. – Na dźwięk tego słowa nie wiedzieć czemu zatrzymał się. Przeklinał sam siebie za to że lazł tu do góry zamiast uciekać z tego cholernego bloku. Nie spojrzał za siebie. – Pójdę z Tobą.
– Nie ma mowy. Idę sam.
– Będę cię śledził – Michał stał trzy kroki od niego. – Mam broń palną, co jest rzadkością – dodał.
Zapadła cisza.
– Rób co chcesz – powiedział obojętnie Cyprian i ruszył na dół.
Michał podążył niepewnie za nim.