The Green Lemaire (początkowy fragment powieści obyczajowej)

1
Początek książki lub opowiadanie (zależy czy będę wystarczająco zawzięta, by kontynuować).
Oświadczam, że jest to treść w 100% mojego autorstwa.

Treść zawiera wulgaryzmy i nie jest przeznaczona dla użytkowników poniżej 18 lat.


18+



Prolog
Obudził mnie szemrzący strumyk, mieniący się drobinkami srebra, jak gdyby nocą gwiazdy otrząsały się nad nim z pyłu. Usnęłam tu po kolejnej aferze w gabinecie dyrektora (choć lepszym określeniem byłaby "poglądowa niekompatybilność", za co już teraz zostałabym zmieszana z błotem). Przyjemnie jest się oderwać na parę godzin od motłochu, hałasu, dzikiego pędu. Sprowokowałam ich wszystkich, kurwa, a oni nic. Klapki na oczach. Oczywiście nie sądziłam naiwnie, że tym razem to przejdzie. Siedemnaście lat to jeszcze nie wiek, by wiedzieć cokolwiek o życiu, prawda?
Od jakiegoś czasu tkwię w martwym punkcie. Nie podoba mi się ten stan. 110% marazmu i nawet nie mogę w spokoju umrzeć, bo ta skala wskazuje na moje wtopienie się w tłum szarych myszek i nudnych alkoholików siedzących za biurkiem na trzydziestym piętrze… hmm. Ja wiem? Pierwszej z brzegu korporacji. Średnio co pół godziny papierkową robotę zamieniają na ręczny warsztat, onanizując się do zdjęć nagich kobiet, których i tak nie będą mieć. Życie małżeńskie? Tak samo szare, jak ich przeorane zmarszczkami twarze, puste, bez wyrazu. Gdyby jeden z nich napisał autobiografię pt.: "Moja jałowa egzystencja", gwarantuję, że po wydaniu okazałaby się bestsellerem i zyskała popleczników.
Siedzę na ziemi usianej drobnymi kamyczkami, przypominającymi popiół i nie mam pojęcia, co dalej. Nigdy nie radziłam sobie z dyplomacją w gronie pseudo ekspertów, bo każdy kto jest ponad, (w najbardziej banalnym tego słowa znaczeniu) nawet nie próbuje iść na kompromisy. Brak aprobaty pojawia się zawsze, gdy odzywam się ja. Głównie przez fakt, że nikt inny nie zabiera głosu w ważnych sprawach. Ta uczelnia to nędzny warzywniak z niskiej jakości produktami, które nie wykazują chęci bycia w porządku.
Ból rozrywa mi czaszkę, nie mam siły na myślenie. Pragnę znów zasnąć nad strumykiem, zanurzyć głowę i dotknąć kosmosu. Rezygnacja sprawia, że wyjmuję z kieszeni kamizelki działkę, bletki, filtry i lufkę. Ku mojej uldze dawka nie zmniejszyła się znacząco. Nie pamiętam, ile zapłaciłam, była to kolejna rutynowa sprawa do załatwienia, tyle że u innego handlarza. W pierwszej kolejności decyduję się na jointa z prawdziwego zdarzenia. Nowy towar nachalnie piecze w gardło, w fazie środkowej na kilka sekund zaczepia nieistniejącymi pazurami o płuca, aż wreszcie odlatuję. Pochylam się nad wodą i odbieram jej piękno wszystkimi receptorami. Srebrzyste punkciki zlewają się w rażącą światłem wstęgę, wijącą się i chlupoczącą. Zyskuję wrażenie próżni. W głowie nie kołacze się ani jedna zbędna myśl. Wszystko wpływa i wypływa, tak oto dostroiłam się do rytmu natury.
O czym mówiłam? Nic już nie pamiętam... jestem ja i ziemia. Zapach niczego. Smak... dziwny, mętny, mimo to fascynujący. Szemrząca woda. Lekki szelest dochodzący z uschniętej trawy. Robię się senna.



* * *


Nazywam się Anaïs Lemaire, pół-Francuzka, pół-Nikt. Nigdy nie udało mi się poznać biologicznych rodziców, ale dziwnym trafem ani razu nie odczułam potrzeby dowiadywania się tego. Piętnaście lat mojego życia spędziłam w sierocińcu Gauche paryskiej dzielnicy Barbes, niebezpiecznego miejsca pełnego gangów, cudzoziemców i tajemnic, do których odkrywania się nie rwałam. Wyjście do szkoły napawało mnie niepokojem, lecz dla świętego spokoju bagatelizowałam te obawy.
W szkole sprawowałam się co najmniej dobrze, chwaliłam sobie przede wszystkim umiejętności literackie. Starałam się odciąć od świata, żyć inaczej… pozwalała mi na to czysta, niewymięta kartka papieru i długopis. Wkrótce przekonałam się, że „inność” kosztuje. Jesteś inny = jesteś samotny. Nikomu nie chce się użerać z „innymi”, ponieważ to niepotrzebne ryzyko stania się podobną osobą i straceniem dotychczasowych przyjaciół, których wartość można by przyrównać do papierosów. Nie są potrzebne do życia ani nawet nie czynią człowieka szczęśliwym lub lepszym, mimo to palisz. Palisz jak smok, jeden za drugim, nie zastanawiając się, na co ci to.
Nie należałam do wybrednych dzieciaków, cieszyłam się względnie ze wszystkiego, co mogło mi się przydać. Kiedyś dostałam pióro, używałam go do pisania listów, które darłam później na kawałki, ponieważ adresatem byłam ja sama. Niespecjalnie ciągnęło mnie do ludzi, wydawali się zagubieni, przytłoczeni. Na dzień przywdziewali maski, głównie kamieni, czasami błaznów. Świat poza ośrodkiem był niebywale nużący. Natomiast placówka Gauche stanowiła obraz smutku. To zasługa sierot, które snuły się bez końca po starych korytarzach, mamrotały do siebie, płakały, krzyczały. Nocą wybudzały się niespodziewanie, zapalały świece i kręciły się wokół nich jak ćmy, odwracając wzrok od ciemności. Niektóre dziewczynki były obłąkane, jakby przeżyły prawdziwy koszmar… nikt o tym nie rozmawiał, zazwyczaj w powietrzu wyczuwało się napięcie, atmosfera gęstniała, cisza nie miała którędy uciec, większość okien była zabita dwoma deskami na krzyż. Może czułabym się nieswojo, gdyby nie fakt, że innej rzeczywistości nigdy nie znałam.
Pamiętam siedmioletniego chłopca z blizną, miał na imię Claude. Gdy się bał, przychodził do mnie i zwierzał się ze swojego lęku. Była nim samotność. Rok później zmarł z niewyjaśnionych przyczyn. Komu chciałoby się doszukiwać prawdy o sierocie, której los i tak był wątpliwy? Wiem, że płakałam. Po tym incydencie nie rozmawiałam z innymi, również w Gauche przyzwyczaiłam się do naturalnego porządku, jakim była fobia Claude’a.
Przygodę z tytoniem rozpoczęłam w wieku czternastu lat, gdy wracając do ośrodka dostrzegłam przejeżdżającego ulicą grafitowego mercedesa. Tylne okno było uchylone tak, że mogłam zobaczyć siedzącą wewnątrz elegancką kobietę zaciągającą się slimem o przyjemnym zapachu mięty. Wypuszczała z ust idealne kółka, które mnie oczarowały. Od razu zapragnęłam nauczyć się tej sztuczki, bo w moim monotonnym życiu niewiele było podobnych atrakcji. Artystów zadowala wizja, zmysłowość danego zjawiska, lecz nie oznacza to, że nie mają ochoty owej wizji zasmakować.
Nietrudno o używki w miejscu takim jak Barbes. Co trzeci przechodzień może mieć coś do zaoferowania, o ile umiesz o to poprosić, czyli pomachać banknotem o adekwatnym nominale. Wówczas (koniec lat 90.) był to frank. Idąc chodnikiem zobaczyłam stojącego w alejce wysokiego chłopaka, na oko dwudziestolatka, w spranych dżinsach i brązowej kurtce. Intuicja pociągnęła mnie w jego kierunku.
- Dzień dobry, nie chcę przeszkadzać, chciałam spytać, czy…
- …mam coś do sprzedania? Ile ty masz lat, mała?
- Wystarczająco dużo, by spytać o papierosy. – odpowiedziałam zdecydowanym głosem, choć w środku nie czułam się wcale tak pewnie.
- Pyskata. No dobra, jakie chcesz?
- Hmm… są może cienkie miętowe?
- Pięć za paczkę.
Westchnęłam nerwowo.
- Mam tylko cztery pięćdziesiąt…
- Jestem tu do 17:00, później się zmywam. – powiedział obojętnym głosem.
- Nie mogę wychodzić za bramę. Takie panują zasady.
- Masz problem, dziecko. Za cztery pięćdziesiąt mogę Ci sprzedać RedBulla lub niebieskie cienkie.
Słowo „RedBull” oznaczało chyba „czerwony byk”, ale to wszystko, co wiedziałam.
- RedBull to też papierosy?
Dosłownie chwila wystarczyła, bym pożałowała zadanego pytania. Chłopak zachłysnął się popijanym właśnie płynem i parsknął.
- Haha! Skąd ty się urwałaś? Ja pierdolę. RedBull, droga dziewczynko, to napój energetyczny o dość wysokim stężeniu kofeiny. Zajmujesz mi czas, umówiłem się z klientem w tym miejscu, wyjdę na nieprofesjonalnego jak zobaczy mnie z tobą.
Zaczerwieniłam się, ale postanowiłam nie dawać za wygraną.
- Miętowe cienkie za zegarek. – W jego oczach pojawiły się złowieszcze iskry.
- Zobaczmy co da się zrobić. – Obejrzał go ze wszystkich stron z poważną miną, obmacywał każde mini pokrętło, patrzył pod światło na szybkę, czy nie porysowana, obracał go w palcach, delikatnie trząsł, coś ustawiał, obserwował…
- Jest w idealnym stanie. Biorę, masz tu fajki i zmykaj do lalek. – po tych słowach odwrócił się plecami i wyjął komórkę, najwyraźniej zaaferowany cenną zdobyczą, bezwartościową dla mnie.
Trzymałam w dłoni moje pierwsze papierosy, starannie zapakowane w biało-turkusową paczuszkę przewiązaną materiałem na gumce. Uznałam, że nie mogę dłużej czekać i rozpakowałam. Ujęłam slima w dwa palce, za przykładem kobiety z mercedesa, uniosłam do ust…
- Kurwa! – krzyknęłam sfrustrowana. Nie miałam zapalniczki. Na dodatek nie wiedziałam, która godzina. Jeżeli się spóźnię, będę musiała odbębniać siedem godzin kary. Schowałam paczkę w majtki i ruszyłam biegiem do Gauche. W drzwiach budynku stała madame Arnaud z dobrze mi znanym grymasem na twarzy.
- Trzy minuty spóźnienia. Wiesz, co to oznacza młoda damo.
Skinęłam głową i zacisnęłam usta w wąską kreskę. Doskonale wiedziałam. Resztę popołudnia spędzę przy szmacie, wycierając zarzygane podłogi w męskich toaletach, następnie ręcznie wypiorę brudną bieliznę wszystkich dzieci w sierocińcu, ku mojej uldze ich liczba nie przekraczała setki. Z czego tylko jedna czwarta srała pod siebie. Na koniec napiszę dwieście razy w zeszycie: „Nie będę się spóźniać” i z pokorą przyjmę kolejne niespodzianki, jakie przygotowała dla mnie madame. Wzięłam się do roboty. Rzadko zdarzało mi się przybyć niepunktualnie. Wyczerpująca, niewygodna praca była mordęgą, toteż stosowanie się do zasad nie przynosiło mi trudu. Wyjątkowo nieposłuszne osoby, czyli zaledwie garstka, odbywało karę nawet do sześciu dni w tygodniu. Bez przerwy, uparcie. Nie umiałam zrozumieć ich punktu widzenia, ale nie mieszałam się do tego. Nauczyłam się, że w życiu wszyscy dbają o własną dupę.
Piętnaste urodziny, jak co roku, obchodziłam samotnie w izbie. Rano madame Arnaud przyszła złożyć mi życzenia, po czym wróciła do swoich obowiązków. Jedyny przywilej jubilata stanowiła możliwość wybrania się poza bramę. Była słoneczna sobota, minęły dwa dni od spotkania w alejce. Dobry moment, by wyjść i kupić zapalniczkę. Aby się ubezpieczyć, wrzuciłam do kieszeni spodni dziesięć franków, wymeldowałam się i ruszyłam w miasto. Gdy już oddaliłam się wystarczająco od ośrodka, zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu potencjalnego handlarza. Jakaż była moja radość, gdy ujrzałam tego samego chłopaka kroczącego przed siebie po drugiej stronie ulicy. Dogoniłam go i popukałam palcem w jego ramię. Gwałtownie odwrócił głowę.
- A, to znowu ty mała. Czego chcesz tym razem?
- Ostatnio zapomniałam o zapalniczce. Potrzebuję jej koniecznie.
- Mam bogaty asortyment zapalniczek w różnych cenach. - Wyjął z torby czarną, skórzaną teczkę i otworzył. Moim oczom ukazały się różnokolorowe prostokąty, od plastikowych po metalowe, z pokrętłem i bez. Jedna kolekcja wywarła na mnie szczególne wrażenie.
- Ile za… Z… Zippo? – wydukałam nazwę nie wiedząc, jak poprawnie ją przeczytać.
- To zależy, złotko.
- Od czego?
- Od wzoru.
Spojrzałam na niego uważnie. Minę miał nieco rozbawioną. Spuściłam wzrok i szukałam idealnego egzemplarza. Wreszcie wypatrzyłam kilka ładnych.
- Ile za tą?
- Dziewięć.
- A za tą? – wskazałam palcem na zapalniczkę w czarne prążki.
- Siedem pięćdziesiąt.
Głowa mi parowała, nie podobały mi się na tyle, żebym je kupiła. Minuty płynęły. I wtedy zobaczyłam. Piękna, metalowa z czarnym, wygrawerowanym krukiem.
- Wiem, którą chcę. Poproszę tą.
- Dziesięć.
Dziesięć… to wszystkie pieniądze, jakie ze sobą zabrałam. Cóż… niech to będzie wewnętrzna pokuta za zegarek.
Wręczyłam chłopakowi pieniądze i odeszłam. Dotarłam do parku, usiadłam na jednej z ławek, wyciągnęłam z paczki papierosa, podpaliłam. Wzięłam głęboki wdech i zakaszlałam. Do moich płuc wtoczyły się kłęby miętowego dymu, którego tak bardzo pragnęłam od chwili, gdy ujrzałam tamtą kobietę. Kolejny wdech był delikatniejszy, więc udało mi się zatrzymać nadchodzący atak kaszlu. Odprężyłam się i delektowałam nowym smakiem, nowym doznaniem, nową cudowną rzeczą. Słuchałam gwiżdżących ptaków, napawałam się promieniami słońca, które rozszczepiały się w zderzeniu z dymem. Byłam szczęśliwa.
Po wypaleniu zgasiłam peta na żwirowej ścieżce i przespacerowałam się jeszcze godzinę, po czym, pełna pogody ducha, wróciłam do Gauche, by tam czekać na następny podobny dzień.
Dziesięć tygodni później zostałam adoptowana i moje życie na zawsze się zmieniło.


* * *


Napotkałam opór ciała, gdy podnosiłam się z ziemi, ustał jednak po paru minutach. Czuję się lekko. Nie wzięłam komórki na wypadek serii połączeń przychodzących naprzemiennie od macochy i ojczyma, którzy byli kiepskimi słuchaczami, a jeszcze gorszymi rozmówcami. Żołądek odezwał się głośnym burknięciem, co oznaczało przykrą konieczność powrotu do domu, gdzie czekała tylko Valeriya, rosyjska gosposia, i moje szczury. Starsi w pracy - Olivier w delegacji, a Margot w salonie piękności, który, nawiasem mówiąc, nie przynosi pozytywnych efektów, mimo to jakimś cudem daje jej złudne wrażenie poprawy. Tyle w niej kobiecości, ile w tajlandzkim transwestycie. Z gotowaniem również na bakier, przy kuchence materializuje się wyłącznie podczas przeglądania się w szybie piekarnika.
Przed domem rosną dwie jabłonie, wydające jesienią całkiem dorodne jabłka. Sięgam po jedno i powoli toczę się w stronę pokoju. Przekręcam klucz w drzwiach i odpalam lufkę. Z owocami smakuje najlepiej, neutralizują pieczenie przy zaciąganiu. Obserwuję ściany z porozwieszanymi dyplomami uznania za twórczość poetycką, przedawniona kwestia, za parę dni minie drugi rok mojej bezpłodności artystycznej. Niewątpliwie wynika z opisanego przeze mnie marazmu. Nie przypominam sobie dnia ani wydarzenia, kiedy to została przelana czara goryczy, ponieważ gorzki posmak w ustach zdążył już dotrzeć do każdego kubka w języku, rozprzestrzeniając się niczym zaraza.
- Auć! – standardowo oparzyłam się przy opalaniu resztek zioła. Przy okazji zakrztusiłam się dymem, co wywołało ostry kaszel.
- Anaïs, wszystko w porządku? – zza drzwi dobiegł mnie zaniepokojony głos Valeriyi.
- Tak, tak! Jabłko poszło nie w tą stronę.
- Dobrze, nie strasz mnie. – powiedziała ze spokojem w głosie i poszła.
Upiłam łyk wody i podeszłam do klatki ze szczurami. Trzy spały. Tylko Hugo – czarny okaz, mój ulubieniec – przycupnął w kącie i oddawał się zabiegom higienicznym. Z kuchni przyniosłam mu pieczonego ziemniaka posypanego serem, którego wcześniej przygotowała Valeriya. Już z odległości pięciu metrów wywąchał żarcie. Pokroiłam kartofla na sześć części i podsunęłam mu pod nos. Momentalnie wziął w łapki kawałek i zaczął go obgryzać. Położyłam się na plecach i pogrążyłam w marzeniach. Ciepło rozchodziło się po całym ciele, powieki miałam półprzymknięte. To przyjemne. Jak zawsze…
Z zadumy wyrwał mnie dokuczliwy dźwięk dzwoniącego telefonu stacjonarnego.
Zanim dotarło do mnie, że tylko ja mogę odebrać, minęło kilka sekund. Doczołgałam się do stolika i sięgnęłam po słuchawkę.
- Halo?
- Dzień dobry. Czy mam przyjemność z Margot? – W słuchawce odezwał się nieznajomy męski głos.
- Nie, Margot nie ma w domu.
- Wie pani może, kiedy będzie dostępna pod tym telefonem? – Mężczyźnie bez wątpienia zależało na rozmowie z nią. Zastanawiało mnie, kim dla niej jest.
- Niekoniecznie. O jej planach wiadomo mi niewiele. – odparłam obojętnym głosem.
- Ach, rozumiem… - Głos umilkł, jakby facet zastanawiał się czy może się czegoś więcej dowiedzieć. - Eee… a pani kim jest? – spytał ni stąd ni zowąd.
- Nie sądzę, by było to panu potrzebne do wiadomości. – Ta rozmowa zaczynała mnie nużyć. Hugo żwawo przebierał łapkami po kanapie. Szczur to ma życie… nie musi odbierać telefonów od nieznajomych, użerać się z nędznymi ludźmi. Po prostu istnieje i czerpie z tego tyle, ile zdoła. Z zamyślenia wyrwał mnie potok słów.
- Oczywiście… hmm. Proszę pani. Przepraszam za nachalność, ale zależy mi na spotkaniu z Margot, jesteśmy przyjaciółmi, a ja mam coś dla niej. Ostatnio była przybita i ta wiadomość na pewno by ją ucieszyła. Czy może jej pani przekazać, że dzwoniłem?
- Przekażę. – Żywiłam nadzieję, że pierwszy się rozłączy.
- Dziękuję, będę wdzięczny. Pozdrawiam i jeszcze raz przepraszam. – Mężczyzna wyraźnie odzyskał wigor. Ich przyjacielskie sprawy obchodziły mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, więc wypaliłam:
- Spoko. – I odłożyłam słuchawkę.
Dosłownie godzinę później, kiedy Valeriya skończyła pracę, dobiegł moich uszu trzask drzwi, pewnie macocha. Nie dba o nic, Olivier w razie potrzeby zapłaci za rozwalone zawiasy. Wyszłam z pokoju, żeby przekazać wiadomość. Siedziała na schodku, a przed nią stał z rozpiętym rozporkiem obcy gość, któremu robiła laskę. Szybko zawróciłam, nie zamykając drzwi. Przez wąską szparę dało się słyszeć donośne cmokanie ust o skórę i dyszenie mężczyzny, dźwięki wprawiające w obrzydzenie.
- Kotek, daj mi towar… - Margot zamruczała sztucznie.
- Nie ma nic za darmo. Dokończ robotę, potem nalejesz nam wina i pogadamy.
Słowo „towar” odbijało się echem w mojej głowie… Myślałam, że ogranicza się do zabiegów liposukcji, paznokci cztery razy w tygodniu, imprez, zakupów i wizyt u stylisty. Nie widzę jej ze skrętem.
- Najpierw chcę zobaczyć towar, już raz mnie wyrolowałeś! – warknęła.
- Nie unoś się, bo chętnie porozmawiam z Olivierem o twoim problemie.
Nie wytrzymałam. Margot z pewnością nie była świadoma mojej obecności, więc chętnie ją uświadomię.
- Dobry wieczór.
Oboje zastygli z przerażenia. Mężczyzna w pośpiechu naciągnął spodnie, głupi i bezsensowny gest, ale rozumiem, odruchowy.
- Co tacy zdziwieni? Poniekąd też tu mieszkam, nie? - Przeniosłam wzrok na macochę. – A ty, Margot? Nie patrz na mnie jakbym ci kogoś zabiła. Przyprowadziłaś pana, żeby się nim zająć. Nie interesuje mnie, jaki „towar” ma ci zapewnić, ale proszę, przez wzajemny szacunek, bo o miłości nie można mówić, nie rób tego pięć metrów od mojego pokoju. Jak zażyczę sobie obejrzeć porno, to dam znać. Wykorzystamy wyjazd Oliviera w delegację, hm? Prosty plan, a i twoi przyjaciele będą w euforii.
- Przyjaciele? – Mężczyzna nie krył zdziwienia. Zaskoczyło mnie, że nie zdawał sobie sprawy z rzeczy oczywistych.
- Dzwonił dzisiaj jakiś typek, mówił, że ma coś dla ciebie, nawet się nie przedstawił. – Margot otworzyła usta chcąc coś powiedzieć, ale uniemożliwiłam jej to. – Spoko, nie ma problemu, obciąganie nie wymaga imion, nawet lepiej, że nie znacie swojej tożsamości. Miałabyś już niezłą opinię… a twoje małżeństwo odeszłoby w zapomnienie. I forsa, jaką dysponujesz dzięki, zaznaczam, wykształceniu Oliviera oraz jego wysokiej pozycji.
- O czym ona mówi? Spotykasz się z kimś poza mną? – zwrócił się do niej z niedowierzaniem w głosie. Na widok jego miny wybuchłam śmiechem.
- Z mężem, idioto. – odpysknęłam. – I zapewne z paroma innymi delikwentami, kiedy nie jesteś do dyspozycji. Liczy się to, co dasz, nie to, co masz.
Oczy Margot napełniły się łzami. Wątpię, żeby w jej słowniku istniało słowo „upokorzenie”, toteż uznałam ten obraz za impulsywny teatrzyk, ale podjęłam decyzję, że dam jej go odegrać. Zresztą są rzeczy ważne, ważniejsze i nieistotne, a od przeszło dwóch godzin nieznośnie burczało mi w brzuchu. Podeszłam do schodów, gdzie stał diler. Wgapiał się we mnie jak cielę w malowane wrota.
- Też muszę wziąć do buzi, żeby mieć możliwość swobodnego poruszania się po domu? – spytałam ironicznie.
Pochylił głowę i usunął się z drogi, wyraźnie oszołomiony. Rzecz jasna zwisał mi jego stan emocjonalny. Nie znam dalszego przebiegu wydarzeń, stworzyłam ekspresową izolację pod postacią wyimaginowanej bańki. Czasoprzestrzeń zniknęła. Oddałam się bez pamięci naleśnikom z jagodami i czarnej kawie, które, oczywiście, zaniosłam do pokoju. Nie słyszałam krzyków, nie widziałam latających przedmiotów, wszystko to nie miało miejsca. Byłam tu, w azylu o charakterystycznym, słodkawym zapachu… i nikt ani nic nie mogło zburzyć piękna chwili.



* * *

The Green Lemaire (początkowy fragment powieści obyczajowej)

2
Jeżeli jeden z moderatorów lub adminów to czyta: Czy moglibyście, proszę, usunąć ten tekst bezpowrotnie? Ostatni trzy dni spędziłam na jego przemyśleniu raz jeszcze i trochę się zmieniło. Nie chcę, by ludzie czytali go w tej formie.

Added in 1 minute 29 seconds:
To tekst, który napisałam dwa miesiące temu, a wysłałam go za szybko, bo byłam zbyt narwana, by coś już wstawić. :>

The Green Lemaire (początkowy fragment powieści obyczajowej)

3
Co tam, dreamer, strach cie obleciał, twardziela takiego?

Valeria - nie valeryja.
Sprowokowałam ich wszystkich, kurwa, a oni nic. Klapki na oczach.
marna ta prowokatorka, skoro ją kolektyw ignoruje.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

The Green Lemaire (początkowy fragment powieści obyczajowej)

4
The Dreamer pisze: Jeżeli jeden z moderatorów lub adminów to czyta: Czy moglibyście, proszę, usunąć ten tekst bezpowrotnie? Ostatni trzy dni spędziłam na jego przemyśleniu raz jeszcze i trochę się zmieniło. Nie chcę, by ludzie czytali go w tej formie.
Nie usuną. To pierwsza lekcja: pośpiech w pisaniu boli. Co do tekstu, to miejscami kulawy, ale widać niejasne przebłyski. Może to talent? :P
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson

The Green Lemaire (początkowy fragment powieści obyczajowej)

5
ravva pisze: Co tam, dreamer, strach cie obleciał, twardziela takiego?
Nie, tylko za bardzo się pospieszyłam, jak to ujął Navajero. Tekst przerobiłam i wstawię go za tydzień, bo pamiętam, że kiedy pisałam ten tekst, byłam zbulwersowana, co da się pewnie odczuć.
I "twardzielkę" ;)

Added in 52 seconds:
Navajero pisze: Nie usuną. To pierwsza lekcja: pośpiech w pisaniu boli. Co do tekstu, to miejscami kulawy, ale widać niejasne przebłyski. Może to talent? :P

Dzięki 8)

The Green Lemaire (początkowy fragment powieści obyczajowej)

6
The Dreamer pisze: Nie, tylko za bardzo się pospieszyłam, jak to ujął Navajero. Tekst przerobiłam i wstawię go za tydzień, bo pamiętam, że kiedy pisałam ten tekst, byłam zbulwersowana, co da się pewnie odczuć.
W takim razie z opinią, poczekam aż wstawisz poprawioną wersję. Mogę tylko powiedzieć, że jeżeli ma być z tego coś więcej, to ma to swój potencjał. Życzę powodzenia w dalszym pisaniu.

Pozdrawiam Faraon.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron