***
Woda w strumyku szumiała i przeskakiwała pomiędzy wielkimi kamieniami. Omszałe głazy znaczyły bród, którym okoliczni mieszkańcy - czy to ludzie, czy zwierzęta zmierzali w kierunku drogi. Wydeptaną ścieżkę otaczały wierzby. Ich długie, jaskrawozielone gałązki, zwisały nisko nad wodą, a końcówki delikatnie falowały wraz z nurtem. Wokół drogi roztaczała się, ni to łąka, ni grzęzawisko upstrzone żółtymi kwiatami. Raz w roku, mieszkańcy Zawad pędzili tędy bydło na targ i wtedy łąka zamieniała się w zryte dziesiątkami kopyt brązowe bagno. Woda w strumieniu nabierała wówczas ciemnobrązowego koloru i jeszcze kilka mil dalej nie dało się dojrzeć mulistego dna. Powietrze przesycone wilgocią skrzyło się na trawie i drzewach. Soczystozielona roślinność bujnie rozkwitała i pięła się w górę. Znów zaczęło kropić.Pomiędzy łodygami chwastów i krzakami uważnie stawiał kroki, przeraźliwie chudy kot. Mimo padającej mżawki unosił wysoko łapy, uważając aby nie zamoczyć futerka w rosie, prychał i potrząsał głową, gdy krople spadały mu na pyszczek. Szedł wydeptaną ścieżką, w stronę zabudowań. Stawał co chwilę. Rozglądał się i unosił wysoko nos szukając znajomych zapachów. Poczuł intensywny zapach wielkiej sterty gnoju i śmieci tuż przy ścianie chaty, na skraju osady. Powoli okrążył kałużę, utopione w błocie koleiny i w kilku skokach znalazł się na stosie odpadków. Rozciągał się stąd doskonały widok na całą wieś. Pomiędzy chałupą, a górą gnoju sterczała sklecona z grubych, nieoheblowanych desek psia buda. Żeby dostać się na dach budynku kot musiał przebiec kilka metrów i długim susem wskoczyć na belki drewnianej chałupy. Upadek groził w najlepszym wypadku zabrudzeniem futra - w najgorszym zaś, dostaniem się w zasięg kłów uwiązanego, wyliniałego psa. Mimo swoich lat wciąż miał dość zębów, by zepsuć kotu poranek. Swego czasu biegał wolno po całym podwórku i wielokrotnie dał znać, kto jest tu prawdziwym gospodarzem. Tylko szybkim łapom i zwinności kot zawdzięczał całą skórę. Zeszłej jesieni, czy to z głupoty, czy ze starości zniedołężniały pies zagustował w kurczakach i gęsiach, ukręcając kilku szyje. Zwykle chłopi dość szybko pozbywali się zwierząt, które sprawiały tyle kłopotów. Jednak właściciel pomny zasług długoletniego towarzysza zdecydował się uwiązać go przy samym domu, z dala od drobiu i kłopotów. I tak całą zimę pies spędził na długim postronku osłonięty od wiatru przez górę parującego gnoju i ogrzewany ciepłem bijącym przez belki chałupy. W największe mrozy gospodarz wrzucał do budy stertę starych worków, w których pies zagrzebywał się, trzęsąc z zimna i marząc o końcu zimy.
Kot cofnął się o kilka kroków. Wychylił głowę zza szczytu gnojowej górki. Kilka razy zmierzył dystans dzielący go od krawędzi dachu. Spojrzał na leżącego w cieniu chaty psa. Zebrał się w sobie, rozpędził i odbił, wkładając całą siłę w tylne łapy. Wbił pazury w pionową belkę na rogu chałupy i podciągnął w stronę wystających krokwi. Zrobił to na tyle zręcznie, że leżący poniżej brytan nawet nie drgnął, wciąż pogrążony w drzemce. Kot wspiął się na omszały dach i ruszył po szczycie w kierunku kolejnych zabudowań. Na skraju budynku podwinął pod siebie łapy. Ułożył się wygodnie i rozejrzał dookoła. Chata była pierwszą we wsi, po lewej stronie traktu. Droga prowadziła dalej, otoczona z obu stron kolejnymi zabudowaniami i rozszerzała się po kilkudziesięciu metrach, w rodzaj rozjechanego koleinami placu. Budynki z tej strony wsi wyglądały identycznie. Pokryte drewnianymi gontami dachy przykrywały zbite z grubych, ociosanych belek ściany. Przed drzwiami każdej z chat wystawało z ziemi kilka płaskich kamieni, na których leżały łapcie, filcowe kalosze i buty. Pod drewnianymi oknami gdzieniegdzie stały donice, z których wyrastały zioła i kwiaty. Przy centralnym placu zabudowania były już inne, większe i solidniej skonstruowane, oddalone od siebie o kilka metrów. Wokół chałup, pod wystającymi zadaszeniami bezczynnie snuli się chłopi narzekając na padający deszcz.
Prawą stronę placu zajmowała kuźnia, wokół której trzech mężczyzn próbowało okiełznać umazanego błotem konia. Przerażone zwierzę wierzgało i szarpało głową, starając się uwolnić z pętli na szyi i postronków wokół tylnych nóg. Chłopi trzymali mokre od deszczu, naprężone liny, czekając aż koń zmęczy się i pozwoli podkuć. Trwało to chwilę, zanim zrezygnowane, wciąż kręcące łbem i wciąż rozdrażnione zwierzę poddało się. Najwyższy z mężczyzn ściągnął mu głowę ku ziemi i zaczął iść do stojącego na środku placu słupa. Uwiązał konia do zamocowanych na palu żelaznych pierścieni, a później ostrożnie odsunął się na bezpieczną odległość.
- Buczek, dawaj zaraz te hufnale, ino rychło! Kary ma zaraz do księdza jechać - warknął.
Kowal Barnaba był wysokim mężczyzną o siwych, pozlepianych w strąki włosach i ogromnym brzuchu, który wyglądał jak napompowany balon. Właściwie to nie był otyły. Patrząc z tyłu można było odnieść wrażenie, że to szczupły i dobrze zbudowany mężczyzna. Silne nogi i wąskie biodra unosiły potężną klatkę piersiową. Całość wieńczyły szerokie ramiona i byczy kark. Z boku zaś, widziało się coś nienaturalnego, w tak idealnie okrągłym i obszernym brzuchu przyczepionym do proporcjonalnie zbudowanego ciała. Kowal często klepał się po nim z zadowoleniem, mówiąc: “W nim moja siła. Bez niego wyglądałbym jak gołowąs, albo jakiś miejski chłystek”.
Młody chłopak puścił nagle linę i pognał w stronę kuźni. Koń jakby zrozumiał co się stało i wierzgnął przewracając drugiego z pomocników.
- Ścierwo ty! - ryknął kowal. - Miałeś mieć hufnale przy sobie, padlino jedna.
Buczek zatrzymał się i wytrzeszczonymi oczyma spoglądał to na skaczącego konia, to na próbującego chwycić linę kowala. Barnaba złapał postronek przy samych chrapach zwierzęcia i począł ciągnąć ku ziemi. Koń walczył z całych sił miotając się na boki i szarpiąc łbem jak oszalały, ale stopniowo zniżał kark coraz bardziej. Na potężnej szyi kowala pojawiły się strużki potu. Żyły na skroniach nabrzmiały. Twarz zaczerwieniła się, a on zacisnął zęby i gardłowo chrapał. Drugi chłopak - wysoki i chudy jak szczapa Krupa - otrząsnął się z błota, złapał za linę uwiązaną wokół tylnych pęcin i pociągnął gwałtownie. Zwierzę, z głową przy ziemi, nogą wyciągniętą do granic możliwości dało za wygraną - przyklękło, parskało ze znużenia i rzucało tylko niespokojnie głową na boki.
Po drugiej stronie zabłoconej drogi, w cieniu chaty dwóch mężczyzn przyglądało się zmaganiom kowala ze zwierzęciem.
- Znać, żeś dobrych pomocników sobie znalazł Barnabo - powiedział niski i krępy.
- Tak, tak. Może i silni są, ale mądrości u nich, za grosz. - Roześmiał się chłop z dziurą zamiast nosa.
Kowal okręcił postronek wokół palika. Zawiązał porządny supeł, położył ręce na biodrach, wyprostował się i rzekł:
- Jeśli który z was mądrzejszy, to zapraszam na stronę. Tu, do mnie proszę, obok kuźni. Chętnie was obu podkuję. Ciebie Klaas - powiedział wskazując sękatym paluchem w stronę okaleczonego mężczyzny - uraczę hufnalem tak, że gości w karczmie cały dzień na stojąco obsługiwać będziesz. Ba, w wychodku na stojaka grubą sprawę załatwisz.
Karczmarz potarł policzki i splunął pod nogi.
- Ciebie Berdo, z kolei, oznaczę. - Wskazał kuźnię. - O tam, żegadło piękne czeka. Trójkątne, na znak tego, żeś głupi, że Trójca Przenajświętsza nie uradzi.
Niski mężczyzna przesunął słomiany kapelusz na tył skudłaconej czupryny, opuścił pogardliwie kąciki ust i rzucił:
- Ty mnie Barnabo nie strasz. Ja się ciebie nie boję. Sram na twoje groźby. Ziemię za kuźnią i tak dostanę. Nie chcesz sprzedać - twoja wola. Moją zaś wolą jest ją dostać. Zobaczymy czyja wola więcej wartuje. - To mówiąc ugryzł trzymaną w ręku cebulę i odrzucił resztę na bok.
Kot podskoczył przerażony. Ogryzek utkwił w błocie, przy samym pyszczku zwierzęcia. Popędził środkiem drogi i wskoczył na pusty wóz stojący przy kuźni. Gdy puściły lody, przez wieś przejeżdżało coraz więcej kupców. Ustawiali wozy między kuźnią, a gospodą i zostawali tam przez jakiś czas ruszając, gdy udało im się sprzedać wszystko co mieli w zapasie, albo po załadowaniu towaru, który wywozili ze wsi.
Głód dawał się kotu w znaki. Ostatni raz jadł wczoraj - same odpadki. Teraz był doskonały moment żeby przyczaić się w okolicy gospody. Rozejrzał się uważnie i zatrzymał wzrok na dwóch wozach z beczkami. Zeskoczył na rozdeptaną trawę. Klucząc między studnią, pustymi wiadrami i kupą śmieci podbiegł do furmanek. Silny zapach ryb uderzył go w nozdrza. Oczy kota rozbłysły i przepełniło go uczucie podekscytowania. Rozejrzał się ponownie. Okolica wydawała się być bezpieczna. Wdrapał się po burcie wozu i zsunął miedzy beczki. Smród ryb wzmógł się tak bardzo, że z pyska strużką pociekła mu ślina i spłynęła po burej sierści. Wbił pazury w jedną z beczek. Wspiął się na jej szczyt i zajrzał do środka - pusta! Przeskoczył na następną. Zachwiał się na szczycie i zerknął do wnętrza. Znów pusta! Na dnie migotała jedynie kałuża cuchnącej wody. Obrócił się na brzegu beczki. Zaczepił pazurami o drewniany otwór i tyłem zsunął na dół. Powąchał płyn i zaczął go chłeptać. Smak soli zabijał wszystkie inne doznania, ale połączenie z zapachem powodowało, że nie mógł się oprzeć. Wylizał dokładnie dno. Otarł pysk łapami i wyskoczył na zewnątrz. Obszedł wóz dookoła, zajrzał do pozostałych beczek i rozczarowany położył się na poprzecznej ławce. Skręcało go z głodu.
Przestało padać. Słońce wyszło zza chmur i rozświetliło wioskę. Jeszcze nie gorące, ale już przyjemnie ciepłe promienie padły na karki ludzi, na przemoczoną trawę, błotniste alejki i wilgotne dachy. Rozgrzana ziemia zaczęła parować i wyrzucać kręcące w nosie zapachy wiosny i odwilży. Ludzie odruchowo wyciągali w górę twarze. Przymykali powieki i z przyjemnością ogrzewali się w jego promieniach.
Na drodze rozległ się tętent końskich kopyt. Kot zeskoczył pomiędzy burtę wozu i beczki. Wygiął plecy i napiął mięśnie tylnych łap. Był przygotowany by móc się błyskawicznie ulotnić. Powoli wysunął głowę i rozejrzał się. Między gospodą, a kuźnią zebrał się spory tłum ludzi. Od strony brodu jechał na oklep młody chłopak i coś krzyczał. Z początku nic nie można było zrozumieć, ale w miarę tego jak zbliżał się do placu słowa brzmiały coraz wyraźniej:
- Dziedziczka! Dziedzic! Wesele! Zgodzili się!
Jeździec wpadł na plac galopem rozganiając ludzi na boki i szarpnął za lejce. Koń zarył kopytami w rozmoczoną ziemię. Podrzucił do góry łeb i przeraźliwie zarżał. Chłopak o czerwonych policzkach, rozwianych włosach i wytrzeszczonych oczach zeskoczył w błoto. Poślizgnął się, ale chwycił siodło i utrzymał równowagę. Stał przez chwilę zgięty w pół łapiąc oddech. Tłum wokół niego zgęstniał. Karczmarz i chłop z dziurą w twarzy rozepchnęli stojących najbliżej i przysunęli się do młodzieńca. Kowal odrzucił młotek na stertę parcianych pasów. Rozwiązał skórzany fartuch, zarzucił go na ramię i podszedł z wyrazem zaciekawienia na twarzy. Dwóch pomocników, ostrożnie, uważając by nie zwrócić na siebie uwagi majstra, przesuwało się w kierunku jeźdźca.
- Słuchajcie, słuchajcie - wrzasnął chłopak.
Zaczerpnął powietrza, jakby ostatni krzyk pozbawił go sił i wymamrotał: - córka Pana wydana za mąż.
Tłum zakołysał się i zaszumiał gwarem zadziwionych głosów. Usta otwierały się z niedowierzaniem, a głowy obracały na boki spoglądając na sąsiadów.
- Dziedziczka? Za mąż wydana? A ty skąd to wiesz? - Pytania padały z każdej strony.
- We dworze byłem. Ojce wysłali, żeby powrozy zamówione zawieźć. Na dziedzińcu, przy stajniach, widziałem pana, jak obejmował się z jakimś poważnym jegomościem. Słyszałem na własne uszy jak mówił: - Tośmy są już jak rodzina, kochanieńki. Twój Januszek i moja Rózia połączeni.
- Ooo - zamruczał tłum.
- A co to za Januszek? Wiesz no? - spytał karczmarz.
- Nie wiem. Widziałem tylko, że wszyscy szczęśliwi. Ów jegomość zaraz wpakował się do kolaski i pojechał hen. Ja stałem tam przez chwilę jeszcze markując, że coś niby do roboty mi zostało, bo chciałem usłyszeć więcej.
- I co? Mówił kto co jeszcze?
- No, pan panią na progu pytał czy dziedziczce juz czas powiedzieć co postanowiono. Na to pani skrzywiła się tylko i pokręciła głową. “Za szybko” - dodała.
- I co? I co? - Ktoś zniecierpliwiony dopytywał.
- I nic. Zabrałem Srokatą i przyjechałem, co by wam opowiedzieć.
- Oj, głupiś ty Jacuś, głupiś. - Roześmiał się kowal. - Trza było wsród pomocnych rozpytać. Do kuchni było pójść, na ten przykład. Na pewno więcej by wiedzieli.
- A tak, tak. - Kiwał głową jeden z gapiów. - Ktoś mógłby co więcej znać.
Chłopak pacnął się ręką w czoło.
- No przecież. W kuchni byłem. Ciotka tam pomaga. Pan ją w zeszłym roku na pomoc najął. Kołacza kawałek mi dała.
- I co dalej? - dopytywał kowal
- No zjadłem.
- Nie, głupi. Co mówiła ta twoja ciotka?
- A nic nie mówiła. Jak zapytałem, gdzie to weselicho będzie, to uśmiechnęła się tylko pod nosem i też powiedziała, żem głupi.
- A pewnie żeś głupi. - Zaśmiał się jeden z widzów. - Wszyscy wiedzą, że wesele to zawsze u rodziców panny młodej.
- Tak, tak. U panny młodej - powtórzył tłum.
- To samo ciotka odrzekła. Dodała jeszcze, że pewnie do pomocy jakichś wezmą, bo roboty wtenczas po łokcie same będzie.
Stary Żyd, w brudnobrązowym chałacie, odkaszlnął głośno. Zacharczał i coś zabulgotało mu w przełyku. Splunął pod nogi. Chwycił się za brodę i zaczął gładzić ją mówiąc: - Czyli, jak wesele nam się przydarzy we dworze, to znaczy, że…
- Buczek! Krupa! - ryknął przepychając się w stronę kuźni Barnaba. - Szykować konia plebana ino już. Roboty będzie tyle, że strach pomyśleć. We dworze z tuzin koni mają. Jak do kościoła pojadą to przecież nie na osłach. Wszystkie podkuć na nowo trzeba.
- Joaśka - wrzasnął karczmarz. - Do mnie szybko.
Z tłumu wysunęła się młoda dziewczyna w szarym od plam fartuchu i niesamowicie skołtunionych włosach. Trzymała w rękach kraj spódnicy i nerwowo nim przebierała. Zgarbiła się i patrzyła na oberżystę wylęknionymi oczami.
- Leć do środka, ino ruchy. Jak do dworu gości się nazjeżdża to ludzisków zatrzęsienie będzie. Gadaj z matką, coby składzik na piętrze i poddaszu wyprzątnęły. Ma być pusto, bo się tam dodatkowe posłania i sienniki położy.
Tłum zaczął się przerzedzać. Gapie ruszyli w stronę zabudowań głośno komentując i gestykulując. Kilka osób wciąż otaczało chłopaka, ale zupełnie stracili nim zainteresowanie, tłumacząc coś sobie zawzięcie.
- Aj waj. - Złapał się za głowę Żyd. - Kaszy już nie ma. Sól prawie skończona. Rodzynków tylko dwa worki. Nieszczęszcze, nieszczęszcze. Ja taki interes nie chcę. Skąd mnie teraz więcej worków wziącz? Dobrze, że chociaż ryby przyjechali.
- Srulek, chłopcze. - Zmierzył wzrokiem bosego chłopaka. - Potrzebujesz ty kogosz do pomocy. Może być ten szajgec, co z nim za jeziorą biegacze. Złapiecze we dwóch za dyszel i przyczągniecze tu drugi wóz. Potem wszystko szledzia na magazyn. Tylko dobrze zawrzyj wrota, żeby nie poznikał. - Pogroził chłopcu palcem.
Kot zastrzygł uszami. “Drugi wóz? Gdzie ten drugi wóz?” Rozejrzał się wokół. Przed gospodą widział tylko koryta do pojenia koni. Nigdzie nie było żadnego wozu. Zerknął na ludzi. Pomocnik Żyda pomachał ręką w stronę kucającego na placu chłopca. Ten przybiegł natychmiast i obaj pognali ścieżką między gospodą, a pobieloną chatą. Potarł łapą pysk. Zeskoczył z wozu i ostrożnie omijając grupę ludzi pobiegł najszybciej jak potrafił za dziećmi. Za rogiem budynku mignęły gołe stopy. Skręcił w lewo i wybiegł na mały plac zaśmiecony obierkami warzyw i suchymi gałęziami sosny, jakimi wyłożona była podłoga w karczmie. Na środku placu stał wóz drabiniasty, identyczny jak ten sprzed oberży. Między burtami piętrzyły się beczki. W nozdrza kota kolejny raz uderzył rybi odór. Skoczył w prawo. Przysiadł na stercie odpadków i przyczaił się rozciągając ciało najniżej jak potrafił. Czuł jak ślina w pysku kotłuje się i zaczyna wypływać na brodę.
Pomocnicy sklepikarza chwycili za dyszel i zaczęli ciągnąć. Sapiąc, z czerwonymi i obrzmiałymi z wysiłku twarzami przetaczali furę w stronę ścieżki prowadzącej do gospody. Kot uniósł zad i pokręcił nim na boki. Nagle zerwał się i w kilku susach pokonał odległość od wozu. Wślizgnął się za tylne koło. Szedł teraz powoli, dostosowując prędkość do furmanki i obserwując ciągnących ludzi. Zatrzymał się, gdy wóz wjechał w pełne błota koleiny i przestał się poruszać. Chłopcy dyszeli głośno, zapierając się, ślizgając na grzęzawisku i próbując wyrwać pojazd z lepkiej uwięzi. Jeden z nich puścił dyszel. Kucnął, i wskazał ręką wóz.
- Nic z tego. Brakuje jednego, co by go z tyłu popchnął.
- Ja pójdę - wysapał drugi i ruszył za róg domu.
Kot rozejrzał się uważnie. Wbił pazury w nieruchome koło i wgramolił się na górę. Wsunął się bezgłośnie między szczeblami, wskoczył na burtę wozu i wspiął na beczkę. Dwa równe szeregi pojemników szczelnie przykrywały drewniane dekle. Już zabierał się do ich sprawdzenia, gdy pomocnik sklepikarza wstał. Kot poczuł zniecierpliwienie. Kolejny raz się nie udało. Zbiegł z furmanki i pomknął w stronę sklepu przyklejonego bokiem do oberży. Wdrapał się po narożnej belce i zaległ na wciąż mokrym dachu obserwując plac. Zaczynało brakować mu sił. Musiał chwycić jedną z ryb, kiedy będą je wnosić do środka, albo sprawdzić jeszcze raz furę, gdy nadarzy się okazja. To będzie ostatnia szansa. Później mógłby już liczyć tylko na jakieś odpadki. Zbyt długo nie jadł, żeby podejmować taki wysiłek. Skupił się na tym, co działo się poniżej i wyczekiwał odpowiedniego momentu.
Na placu ludzie biegali jak w ukropie. Pomocnicy kowala przenosili jakieś ciężkie pakunki. Kilku chłopów, wciąż okutanych w ciężkie futra, mimo słonecznej pogody, targowało się zawzięcie z Żydem.
- Nie dwa, a szeszcz metra. Tyle przywieżcze to zapłacę od ręki. Dwóch metra jest za mało. Ja taki interes nie chcę. W kuchni, na dworze będą potrzebowacz mąki i kaszy.
- Słuchaj no - odezwał się jeden z chłopów. - Przyrzekliśmy już kilka worków do Brzezin zawieźć. Nie będzie nic więcej.
- Co tam Brzeziny. - Żyd spojrzał w niebo i uniósł ręce. - Czy one szlub biorą? Przywieszczcie te worki do mnie to dobrze zapłacę. Mus jest.
Chłop podrapał się w głowę i już miał coś odpowiedzieć, gdy odskoczył gwałtownie przed przejeżdżającym wozem. Błoto i małe kamyki rozprysły się wkoło, uderzając w ludzi zgromadzonych po tej stronie placu.
- Żebyś skisł, ty łachudro! - wrzasnął chłop i pogroził kułakiem.
- Co robić? Drew trza narąbać, na już - odkrzyknął woźnica i zaciął chabetę batem. Koń wyrwał do przodu i pognał drogą w stronę lasu, zarzucając tyłem pustego wozu na każdym zakręcie.
Zza rogu wyłonił się wóz z rybami. Skrzypiąc i piszcząc wtoczył się przed gospodę. Kot przysunął się bliżej krawędzi dachu. Trzech chłopców usiadło przy dyszlu dysząc ciężko. Ocierali twarze i szyje z potu. Jeden z nich wstał i machnął ręką na pozostałych. Podnieśli się z wysiłkiem, podtrzymując o boki wozu i powlekli do środka. Grube, drewniane pokrywy wciąż dzieliły kota od zawartości beczek.
Musiał spróbować jeszcze raz. To był doskonały moment i teraz miał więcej czasu. Przez teren pomiędzy kuźnią, a oberżą, co chwilę ktoś przebiegał. Nikt nie pilnował wozu, a zamieszanie wokół tylko pomagało. Zbiegł po stromiźnie dachu i zsunął się po pionowych belkach budynku zaczepiając pazury by spowolnić upadek. Wskoczył na wóz. Wdrapał się ponownie na jedną z beczek i spróbował włożył łapę w szczelinę między krawędzią i pokrywą. Nic z tego, za dobrze spasowane. Dał susa na kolejną. Pokrywa beczki zakołysała się niespodziewanie, gdy na niej stanął. Zaczepił pazury o rant dekla i pociągnął. Pokrywa nieznacznie drgnęła. Przeszedł go dreszcz podniecenia. Ktoś przykrył otwór nie dociskając i wieko leżało tylko na beczce. Wbił pazury jeszcze głębiej. Zsunął zad z krawędzi i zawisł trzymając się łapami. Dekiel przesunął się nieco. Wtarabanił się ponownie na górę i włożył łapę w powstałą przerwę. Dotknął tafli lodowatej wody i odruchowo cofnął kończynę. Poruszył łapą na boki. Wyczuł jakieś przedmioty pływające tuż pod powierzchnią. Wysunął pazury, machnął kilka razy aż zaczepił jeden z nich i zaczął ostrożnie wyciągać przez szparę. Z beczki wyłonił się ogon śledzia. Ryba nagle zaczepiła o brzeg pojemnika, zsunęła się z pazurów i spadła z pluskiem. Wychylił się jeszcze mocniej. Chwycił kolejną rybę i znów pociągnął. Ta była o wiele lżejsza. Bez trudu wysunął łup poza beczkę. Schował pazury i śledź spadł na podłogę furmanki. Kątem oka dojrzał ruch za plecami.
- Sierściuchu ty! - ryknął pomocnik karczmarza. W wielkich susach pędził przez podwórze, machając drewnianą lagą. Kot chwycił rybę w zęby i wystrzelił w kierunku dyszla. Chłopak cisnął kosturem. Kij obrócił się kilkukrotnie w powietrzu ze świstem, huknął w burtę wozu, odbił i przekoziołkował nad głową złodzieja. Kot dał susa na ziemię. Zacisnął szczęki na rybie i puścił się pędem w stronę gospody. Tuż przed wejściem do budynku przetaczało się i siłowało w błocie dwóch mężczyzn. Jeden z nich klnąc i sapiąc szarpał przeciwnika próbując obalić go na plecy. Ten klęknął chcąc się podnieść, ale stracił równowagę i runął jak długi. Napastnik usiadł mu na brzuchu i zaczął okładać pięściami po głowie. Przewrócony mężczyzna jedną ręką osłaniał twarz, a drugą odpychał od ziemi chcą zrzucić rywala. Kot zahamował gwałtownie, prawie wpadając na walczących. Rozejrzał się. Mógł już tylko biec w stronę otwartego placu. Skulił się i wyrwał z całych sił, skacząc wielkimi susami i rozpaczliwie szukając drogi ucieczki. Przebiegał między grupami ludzi którzy uskakiwali złorzecząc.
- Łapaj go! - krzyknął ktoś z tyłu.
Kot usłyszał ryk wołu i uderzenia kopyt o ziemię. Nie oglądając się za siebie pognał do sterty drewna, opartej o jakąś chatę. Zgrabnie wbiegł po deskach na ułożone obok skrzynki i stamtąd wskoczył na dach. Przysiadł na brzegu obserwując teren poniżej. Wypuścił rybę z pyska, zaczerpnął oddech i zaczął dyszeć. Czuł w piersiach gwałtownie tłukące serce. Goniący go chłopak stał zrezygnowany na dole, wśród wytykających go palcami gapiów i wydawało się, że zupełnie porzucił pościg.
Na środku placu stał wół, którego na oklep dosiadał gruby mężczyzna w sutannie i czarnym birecie. Zwierzę z wolna przepychało się przez otaczającą księdza ciżbę.
- No rozsuńcie się. No przepuśćcie. Co wam się stało? Skąd was tu tylu? Do kuźni muszę. Odejdźcie zaraz.
Zgromadzeni niechętnie usuwali się przed kroczącym wołem. Walczący przed gospodą przerwali zmagania. Mężczyzna na górze zastygł z pięścią gotową do zadania ciosu. Wstał, otrzepał się i usmarowany od stóp do głów błotem, ruszył w kierunki duchownego. Z kuźni wyłonił się kowal Barnaba
- O ksiądz pleban! Niech będzie pochwalony - krzyknął i szybkim krokiem podszedł do jeźdźca. - Zapraszam, zapraszam.
Złapał za postronki i pociągnął zwierzę rozpychając wciąż cisnących się wokół ludzi.
- Właśnie żeśmy Karego podkuwać skończyli. Chłopaki jeszcze tylko z błota przetrą i może ksiądz pleban dosiadać.
- Na wieki wieków Barnabo. Cieszy mnie to wielce, bo do Kosin zaraz z posługą ruszać będę. Na tym szkaradzieństwie nic jechać nie idzie. Wolne to jak… jak wół.
- A ksiądz pleban z dworu jedzie może?
- A z dworu, z dworu. Z panem miałem nieco do omówienia. - Duchowny rozejrzał się wokoło. - A słuchajcie Barnabo, skąd tu tyle ludu na placu? Dożynki na wiosnę robicie?
- Dożynki to nie. - Uśmiechnął się kowal. - Jeno wieści do nas z dworu doszły. Każdy myśli jak tu nieco dorobić.
- Dorobić? A na czym?
- A na ślubie jaśnie pani dziedziczki. Rychło zjedzie się ludzi kupa, to i roboty będzie co niemiara.
Tłum podążał za kowalem i plebanem. Ludzie nasłuchiwali i w pewnym momencie jeden z chłopów zbliżył się do wołu. Poklepał go w kark i rzekł: - A i u księdza plebana na parafii trochę ludzi pewnie prosić będą żeby przenocować. To i u was ojcze coś tam wpadnie.
Ksiądz zmarszczył brwi. Zdziwiony popatrzył na zgromadzonych wokół.
- Ludzie, o czym wy gadacie? Jaka robota? Jakie nocowanie? Czegoście się nażarli?
- Dobrze prawi. Ślub dziedziczki się szykuje. Każdy będzie chciał coś dla siebie uszczknąć. Tak już u ludzi jest. Nie ma się czemu pleban dziwić. Ludzie tu niezamożne - powiedział Kowal, wciąż trzymając wołu za postronek i wchodząc na plac kuźni.
- Czekaj no Barnabo. Ślub ma być. Nie przeczę, ale… - Tu przerwał i zamyślił się. - Skąd wy o tym wiecie? - spytał i niezgrabnie zsunął się na ziemię.
- No, Jacuś wieści przywiózł. Ten, co to jego ojciec nogę chromą ma i łąki przy rzece dzierżawi. Krowy tam wypasają. Chłopak z dworu przyjechał i opowiadał. Był tu jeszcze przed chwilą. Gdzie go teraz poniosło, to nie wiem. To niecnota. Ciągle ma w głowie jakieś dyrdymały i hece. Ale co to mówicie księże proboszczu? Że niby młody nieprawdę mówił? - Kowal zatrzymał zwierzę i wlepił wzrok w kapłana.
Tłum, jeszcze przed chwilą mrucząc i szepcząc, teraz zamilkł wyczekując odpowiedzi.
- A prawdę mówił. Prawdę.
Ludzie głośno odetchnęli. Uśmiechy pojawiły się na twarzach. Oczy znów zaświeciły wesoło
- Tylko, czy widzieliście, wy Barnabo, dziedziczkę kiedy? - Pleban zmrużył oczy, pochylił głowę i z dołu wpatrywał się w kowala.
- A co ja tam widzieć miałem, kiedy pan tu nigdy nie zajeżdża. Wiem, że Róża jej na imię i kiedyś pan po nią aż do miasta pojechał, bo tam ponoć z matką mieszkały. Ja tam w nieswoje sprawy nosa nie wsadzam. Czemu ona, tam wtedy, a tu teraz żyje to nie wiem i wiedzieć nie chcę.
- Toż ona osiem wiosen ma. - Pleban zaśmiał się głośno. - Ślub będzie, ale teraz to ino dziecko. Ojce się dogadali, to i córka przyrzeczona. Dobrych pięć, sześć następnych roków minąć musi zanim do ożenku dojdzie.
Kowal puścił postronek. Twarz mu poszarzała. Usta rozchyliły się, a oczy zamknęły. Stał tak przez chwilę, milcząc i kołysząc się na boki. Złapał ponownie postronek, odwrócił się bez słowa i pociągnął wołu pod wiatę przy kuźni. Nikt się nie odzywał. Pleban omiótł wzrokiem twarze w tłumie. Ludzie patrzyli gdzieś daleko przed siebie. Skamieniałe spojrzenia przenikały go na wskroś. Oczy nie wyrażały zupełnie nic. Nie było rozczarowania. Nie było zdziwienia. Nie było żalu, ani smutku. Zamarli. Po chwili ktoś odwrócił się i powłócząc nogami ruszył przez plac. Mieszkańcy zaczęli się rozchodzić. Sunęli przez wieś wracając do swoich zajęć. Przed gospodą na ławce siedział karczmarz i wpatrywał się w ziemię szurając nogą w błocie. Żyd schował dłonie w kieszeniach chałatu, odwrócił się i zniknął wewnątrz sklepu.
Kot skończył pałaszować rybę i zaczął dobierać się do środka głowy. Przytrzymał ją pazurami i włożył język do wnętrza. Wyssał zawartość. Wypluł kawałki łusek i wyciągnął się z przyjemnością. Polizał umazane w słonej cieczy łapy. Wyczyścił pyszczek szorując go kończynami i zbiegł z dachu, znikając gdzieś między budynkami.
Słońce przygrzewało jeszcze, ale zaraz znikło przysłonięte przez buroniebieską chmurę. Po chwili wiatr przygnał kolejną i niebo zasnuło się brudną pierzyną. Wieś poszarzała. Zaczęło kropić.