Od początku sierpnia padało nieustannie. Jeszcze kilka takich dni, a zboże zacznie gnić na polach i głód znów zajrzy w oczy strapionym gospodarzom. A wszystko z winy Jana, co żyto kosą kosił. Jana piorun trzasnął z jasnego nieba, ale ze sprawiedliwą karą piorun przywlókł burzę i ulewę, która zmieniła się w jednostajną i nieustępliwą pluchę. Mokło by tak Wiklinowo i do dnia Sądu, gdyby nie boże narodzenie.
MamaRatuj było bogiem. Było bogiem skromnym i małym, zamkniętym w kwadracie otaczających chałup, skulonym gdzieś w kącie szarego deszczem podwórka. Było bogiem od niedawna, mniej więcej od wtedy, gdy Anielka zaczęła krzyczeć. Teraz krzyki już ustały, słychać było tylko pochlipywanie. Wypchnięte na ten świat nagle i niespodziewanie, MamaRatuj nie wiedziało gdzie było i czym było, ale dobrze znało swój sens istnienia. Wiedziało, że miało przestać boleć i że zła baba starucha miała sobie pójść. Przyszło usłyszawszy wołania, odpowiedziało na modły. Znać więc dane było Intencję, ale co z Materią? MamaRatuj było w swoim doświadczeniu i kwadratem chałup i skuleniem i deszczem i krzykiem i pochlipywaniem. Pozbawiony kontekstu strumień informacji przepływał przez boga bez oporu świadomości, bez nadawania znaczeń, bez zrozumienia. MamaRatuj było wszystkim i niczym. Nie pozostawało więc nic innego jak trwać. Tak skończył się pierwszy dzień po bożym narodzeniu.
Gdy dnia następnego wzeszło słońce, skrzypnęły drzwi chałupy. Najpierw na siąpiącą mżawkę wyszedł nos bulwiasty, węsząc jak pies nad lisią norą. Potem pojawiła się laska jesionowa i postukała w podpróchniały próg, obadała kałużę błotnistą pod progiem. Następnie podbródek sterczący wyprowadził resztę gęby, a wraz z nią i całą postać babią, otuloną w stertę bezkształtnych szalów i narzutek. Babie oczy, szkiełka obsydianowe, otaksowały wzrokiem deszczowe popłuczyny podwórka. Nic widać nie uznały za warte uwagi, bo babina stęknąwszy siadła na drewnianym zydlu stojącym u drzwi, i przymknąwszy oczy w tej pozycji trwała. Tak skończył się poranek drugiego dnia po bożym narodzeniu.
W pochmurno-deszczowe południe Anielka w siermiężnej sukience stanęła na progu. Anemiczne słońce było już wysoko, a ojca od wczoraj w domu nie było. Odkąd baba starucha przyszła, odkąd tatko popatrzył na Anielkę ostatnim wilczym spojrzeniem, odkąd papachę na głowę wcisną i drzwiami trzasnął. Potem starucha nagotowała wody, naparzyła herbat, kazała pić, a to gorzkie, śliskie, niedobre. Były później sny szarpiące myśli, żmije wijące się w brzuchu i ognie opalające policzki. Ale przyszedł świt i przegnał złe mary. W głowie tylko pozostał tuman jakiś, oklejający dźwięki i tłumiący kolory. A jak się dłużej wzrok zatrzymało na ścianie chaty, ta zdawał się topnieć, rozpływać, pulsować. Dziwne znaczki zaczynały się na niej rodzić i wędrować jak armie mrówek po rozgrzanym piasku.
Ale był też wśród oparu i tańcu ścian, jasny i ciepły promień, jak z odległego światła okna w ciemną noc. Czuć było czyjąś opiekuńczą obecność, rękę opatrznościową, która obiecywała opiekę nad najdrobniejszym stworzeniem. Anielka ostatni raz tak się czuła gdy mateczka jeszcze żyła, gdy nawet najbardziej ostra krawędź świata mogła być złagodzona uśmiechem, słowem i gestem. Gdyby tylko można było odnaleźć źródło tego promienia, wtulić się w jego blask, to i głodne dnie i ojca złości i ciągłe zimno na zawsze by znikły. Trzeba więc było z łóżka wstać i wyjść szukać źródła, zanim deszcze zupełnie go nie zatopią.
Anielka przekroczyła próg i brodząc bosą stopą przez kałuże, stanęła na środku obejścia. Nawet wśród deszczu promień ciepła zdawał się tu być mocniejszy, bliższy. Czuć było teraz w nim tętno powolne, odpływ i przypływ ciepła, pożądanie i momentalne spełnienie. Pulsuje bijące serce, wysyła falę za falą słodkich obietnic. Dziewczynka obraca się powoli, jakby szukając słońca w gęstej mgle, kiedy kierujesz się bardziej instynktem i nadzieją niż zawodnymi zmysłami. Zdaje się, że i ucho staruchy puls tętno teraz wyczuło – nie dźwięk, nie głos, raczej zmiany ciśnienia. Zalśniły kamyki oczu i bacznie strzegą stojącą wśród błota postać. Baby łapsko reumatyczne wyciąga zza pazuch jakieś zawiniątko. Druga łapa zaciska się na jesionowej lasce. Ucho nastawione czuwa. Oko śledzi. Całość baby czeka.
MamaRatuj czuje zmianę, jaka zaszła we wszechświecie czworoboku chałup. Jedyne zrozumiałe doświadczenie odrębności, coś, co nie jest wszystkim, przemieszcza się. Nie bliżej czy dalej, takie określenie wymagałby pojęcia własnej indywidualności. Na to za wcześnie jeszcze, trzeba oceniać zmieniające się współrzędne jak fale na wodzie – nie widać źródła, ale można poznać zakłócenie w medium. Rodzi się głód kontekstu, imperatyw samookreślenia. Potrzeba zrozumienia obcej rzeczywistości jak rozgrzany popiół w oku. Ale nie ma jak reagować, nie ma ust by krzyczeć, nie ma rąk by dać znak, nie ma umysłu by ból ubrać w znaczenia. Niedorobiony bóg może tylko trwać.
Anielka w końcu znajduje miejsce skąd promień może dobiegać. W kącie podwórza, między krzywym kurnikiem, a zarośniętym badylami chruśniakiem, stara piwniczka wżyna się w ziemię jak czerw w drewno. Garb zarośnięty zielskiem, zawarte powykręcaną karpiną koślawe drzwi wiszą na przerdzewiałych zawiasach. Po śmierci matuli, każde wieczorowe skrzypnięcie tych zawiasów otwierało tatulową noc spędzoną nad pękatą kamionką z gorzałką. Potem, gdy zabrakło i gorzałki i jedzenia, popadła piwniczka w zaniedbanie. Podtopiona i zapomniana, skrywała tylko mokrą, cuchnącą ciemność i białe palce korzeni przebijające sklepienie. Ale to właśnie stamtąd biło źródło ciepła, to tam, choć straszno, trzeba iść. Tylko jak? Korzeń ciężki i samemu nie podoła odwalić. Ale drzwi przegniłe, spróchniałe. Dziewczynka klęka w błocie i chwyta wystającą deskę. Drewno pęka z wilgotnym mlaśnięciem, przerażone stonogi i szczypawice uciekają szukać nowej kryjówki. W końcu zionie przy ziemi otwór dość duży by schyliwszy się, na czworakach, wczołgać się w zionącą czerń.
Wewnątrz piwniczki ciemność krwawi czerwoną poświatą. Blask sączy się z wiszącego nad zalaną podłogą języka ognia, którego migoczące światło roztańczyło cienie na ziemnych ścianach. Blade paluchy u sklepienia zdają się skręcać i drżeć, wskazywać i gestykulować. W migowym języku mieszkańców podziemia przekazują sobie misteria kłącza i robaka. Anielka nie zwraca jednak uwagi na piwniczne nabożeństwa, jedyne co się liczy to bliskość słodkiego ciepła. Brodzą w smrodliwej wodzie staje przed ognikiem i wyciąga dłoń. Dotyka boga.
MamaRatuj w chaosie informacji odnajduje pierwszą stałą. Fizyczność kontaktu jest upragnionym punktem odniesienia, od którego można wyznaczyć kolejne marginesy poznania. Dotyk stwórcy wyznacza granicę – od niego zaczynam się ja, poza nim jest inny. Definiując te dwa byty można je porównać, dostrzec dychotomie informacji. Sięgnąć w innego i czerpać z jego świadomości, z jego pojęć, ze wspomnień, wrażeń, zmysłów i uczuć. Pić z przelewającego się pucharu samostanowienia. Pochłaniać dane przepływające przez przewód ciała stykającego się z immaterią. Spełnia się żądza poznania w nagłym wybuchu świadomości, w eksplozji znaczeń i zrozumienia.
Anielka czuje na początku tylko elektryczne mrowienie, które zaczyna płynąć od czubka palca i rozlewa się słodką falą po całym ciele. Pieszczota ciepła otula zmysły, pobudza dziwne dreszcze, miód i mleko zalewa umysł. Moment całkowitej równowagi, dłoń w dłoni zaciśnięta, świt i zmierzch, taniec nad czeluścią, czas pomiędzy czasem. Fala jednak zaczyna cofać się, pociągając za sobą każdą cząstkę osobowości. Języki wody wydzierają myśli i płyną wartkim strumieniem do ciemnego punktu, który łapczywie wsysa wszystko wokoło. Wpada do czarnej dziury i matuli miłość i tatka gniew i lata upalne i lodowe zimy. Coś jednak zostało, niechciane czy niezauważone w łapczywej zachłanności. Cofająca się fala odkrywa kamienny brzeg świadomości odartej ze wspomnień. Gdzieniegdzie sterczą tylko pozbawione kontekstu wraki momentów szczęścia i bieleją wielorybie kości dawnych smutków. Zmysły stają się falą przyboju, która tłucze w ten brzeg, jedna za drugą, mechanicznie, niezmiennie, jednostajnie. Uderza, rozprysk piany, cofa się, znika, nigdzie nie prowadzi, żadnego zrozumienia za sobą nie pociąga.
Mama Ratuj świadome staje się jak blisko jest spełnienia sensu swojego przyjścia na ten świat. Miały zniknąć ból i cierpienie, miało nie być głodu, zimna, i udręki każdego otwarcia oczu w niechcianym i niepojętym świecie. Bóg szuka w pozyskanym strumieniu danych rozwiązania. Boska natura każe szukać perfekcji, odpowiedzi ostatecznej, środka, który rozwiąże problem i dopełni roli po wsze czasy. Proces biegnie wielotorowo, kolejne rozwiązanie są ekstrapolowane w czas i przestrzeń, wnioski oceniane i kolejno odrzucane. Mało jest jednak danych, maleńki umysł stwórcy zamknięty od zawsze w wiosce rodzinnej, widział, wiedział i czuł niewiele. Wstawał dzień i dzień gasł. Pory roku przychodziły wiosną, wbiegały w lato, osuwały się w jesień, by spocząć w zimie. Z procesją dni przychodzili i odchodzili ludzie, niezrozumiale, bez celu poza trwaniem, bez porządku poza zwierzęcym powinowactwem. Jedni przynosili dobro, inni zło, większość niosła i tego i tamtego po trochu. Nigdy jednak nie wiedziałeś, co przynoszą, dopóki nie było już za późno, dopóki nie wylali na ciebie potok swoich udręk, czy radości. Ta zmienna była abominacją w oczach perfekcyjnego wzoru. MamaRatuj szukał więc odpowiedzi z trudem, i w końcu doszło do jedynego słusznego wniosku. Spełnienie życzenia stwórcy będzie wymagało jednak nabrania fizyczności.
Płomień parzy. Dziewczynka pada na wznak w wodę, balon sukienki wydyma się białą larwą. Płomień zaczyna wibrować i wybrzuszać się, wyrzucając ogniste języki, które drą czarną ziemię ze ścian, rwą białe korzenie, na przekór elementom chłepcą płyn z podłogi. Wymieszana struga piwnicznej tkanki cieknie na Anielkę oblepiając stopy, kolana, brzuch, aż po szyje, aż po czubek głowy. Spazmy przechodzą przez ciało, gdy ogień opala skorupę, rozlewając się żarzącymi ścieżkami, jak warkocz czerwony oplatając głowę. Sypiąc pokruszoną gliną postać wstaje, zatacza się szukając oparcia na zrytych ścianach, brodzi w resztkach mazi pokrywającej podłogą. Pęka powłoka pokrywająca głowę i z pokracznej szramy słychać dobiegające kwilenie, nie bólu czy strachu, lecz zagubienia, bezrozumnej samotności. Intymność spotkania z bogiem pozostawiła niewiele poza świadomością istnienia.
Wtem, przez próchnem zębatą dziurę w drzwiach piwniczki, wpada do środka szmaciane zawiniątko. Sączy się z niego ciężki, biały dym, który powoli zaczyna wypełniać całe pomieszczenie. Bezoka maska, zafascynowana nowym doznaniem i upojną ciężkością oparu, śledzi wijące się kłęby, szukając w ulotnych mandalach zrozumiałego wzoru. Tymczasem dym sięga wyżej i wyżej, aż czerń podziemia ustępuje mlecznej poświacie. W końcu stwór próbuje wyrwać się z dymnych kajdan, ale nogi odmawiają posłuszeństwa, stwardniałe jak wypalona glina. Oklejający wszystko opar wysysa każdą drobinę wilgoci i z bagna podłogi i ze ścian i ze skorupy która pokrywa poczwarkę. Płomień wędrujący po ciele szuka ucieczki, ryjąc coraz głębsze ścieżki w twardniejącej mazi. Pełznie wolniej i wolniej, aż w końcu zamiera w głębokiej bruździe na piersi. Błotne łapy stwora, przełamując z trudem suchą drętwość, składają się i otaczają niknący płomień ochronnym uściskiem. Dym sięga w końcu głowy. Wpełza język dymu w szramę i kwilenie krztusi się nim przez chwilę, po czym zupełnie ustaje. Tak zastyga cała postać, niema i zdrętwiała, wyprostowana jak struna, z pękniętą gładzią głowy pochyloną ku dłoniom zamkniętym wokół ledwo prześwitującego blasku.
Nad kałużami podwórka, bulwiasty nos psim niuchem bada dziurę w drzwiach piwniczki. Dym nadal bucha ze środka białymi tumanami, trzeba będzie więc poczekać. Ucho baby wyławia z deszczowej strugi jednostajne człapanie. Od strony wsi, nadjeżdżają dwa człekokształtne bale starego dębu, okutane w siermiężne kapoty, z których tylko konar czerwonego pyska wystaje. Zgarbieni pod naporem zacinającego deszczu, siedzą na rozklekotanej furmanie, bezmyślnie wgapieni w szary horyzont. Zaprzężona w wóz szkapina ledwo brnie w błotach polnej drogi. Na wozie leżą trzy wory, dwa śmierdzą nieruchomo przegniłymi ziemniakami, trzecie szarpie się, śmierdząc histerią i trwogą. Gdy wtoczyli się na podwórko, jeden z pniaków od niechcenia łupną w ostatni wór sękatym kułakiem i szarpanie ustaje. Dwa kloce zeskakują i stają przed babą, mimo deszczu czapki z głów ściągnąwszy. Ostre szkiełko oka baby prześlizguje się po nich, aż wzdrygają się pod spojrzeniem, a czerwone gęby bieleją na chwilę.
- Jak kazaliście, mateczko, przwieźlimy kulawca – mamrocze jeden.
- Wierzgał i darł mordę, to nam zeszło dłużej – dodaje drugi, miętosząc w konarach łapy czapkę i za wszelką cenę starając się uniknąć spoglądania w babie oko.
A to jeszcze chwile mierzy ich złowrogo, po czym zwraca się w stronę drzwiczek. Laska unosi się i postukuje w odrzwia. Na ten znak, z widoczną ulgą, że odwróciła się od nich babina uwaga, chłopy rzucają się na przegniłe drewno i w kilku ruchach rozwalają je na mokrą kupę szczapek. Dym bucha z głębi tak, że nie sposób nie cofnąć się przed jego gryzącym w oczy i drapiącym w gardło naporem. Jest w tym oparze smród palonych włosów i dusznych ziół, ale i coś jeszcze, coś słodkiego i niebezpiecznego, jak miód spijany z ostrza brzytwy. Po chwili jednak opar zaczyna się przerzedzać i na skinienie babiego palucha chłopy chyląc nisko łby wchodzą w czeluść. Nie mija długi czas gdy stękając i mamrocząc coś pod nosem wynoszą na bagniste podwórko zaskorupioną postać. Stawiają ją przed babą i cofają się, kuląc się z nabożną odrazą i zwierzęcym lękiem w oczach.
Coś w skorupie wyczuło i zrozumiało zmianę, która zaszła w jej otoczeniu. W najbliższym zasięgu pojawił się pierwszy cel istnienia. Miała odejść, a jest, miała zniknąć, a jątrzy bliskością. Byle tylko można było sięgnąć, byle kark wyschły skręcić, byle flaki suche wypruć, przenicować pomarszczoną skórę, tyle rozkosznych możliwości. Potem tamtych dwóch, jak kłody ścięte legli by w błocie, zgnili by na miałkie próchno, nic by nie pozostawili. Dalej szukać, rwać, ciąć, rąbać, szarpać, aż słodka nieruchomość wszystko ogarnie. Jak jednak sięgnąć, gdy forma fizyczna odmawia ruchu, jak spełnić zaprogramowany cel istnienia, gdy cały byt skupił się w jednym programie działania, a ten, jak mrówka w bursztynie, trwać może tylko w bezruchu.
Rozdziera się dotąd nieruchoma maska twarzy baby, i jęzor karminowy oblizuje uwiędłe wargi. Czarne pniaki kilku ostatnich zębów wyszczerzają się w dziurawym uśmiechu, a w obsydianie oka pojawia się nieprzystojny czerwony czarcik. Babia ręka sięga i dobywa kozika, ze zręcznością rzezimieszka otwierając zakrzywione ostrze. Dłoń baby przeciw dłoni baby, przeciągnięte ostrze tnie bruzdę w zrogowaciałej skórze. Kilka kropel krwi wytacza się z nacięcia. Wraz z krwią płynie myśl i przyrzeczenie.
Coś wdziera się do zaskorupionego umysłu, drąży robak doznania w łupinie skostnienia. Choć nie zmieni całego układu natury, może wyznaczyć szlak, przekierować choć część bezmiaru tam, gdzie jest to konieczne. MamaRatuj patrzy w otwarty na moment umysł baby, i widzi moment obietnicy. Coś za coś, nie wszystko, ale powoli, w tym kierunku bliżej celu egzystencji. Nie sposób wycofać się z programu, ale można obejść trochę, byle równowaga została zachowana. Przez wyryty kanał cieknie strumyk mocy.
Babie krople krwi padają na ziemię, a w każdym miejscu gdzie lądują wybucha z mazi podwórka zielony pęd i pnie się ku górze. Jakby w odpowiedzi, gdzieś wysoko nawałnicę ciemnych chmur drze wąska szpara, przez którą promień słońca pada na roślinę, która pijąc życiodajny promień rośnie coraz wyżej. Rośnie i rośnie, aż pięść baby zaciska się pazernie, zazdrosna każdej kropli. Znika promień światła, gwałtowny pęd spowalnia, rzeczywistość wraca do normy. Zwraca się całość baby do sękatych chłopów i kilkoma gestami wskazuje co mają czynić. Ci podnoszą ją z namaszczeniem i sadzają na wozie, następnie z nieskrywanym lękiem układaj na furmanie również i posąg. Gramolą się ciężko na kozioł i, wcisnąwszy głęboko na oczy bezkształtne czapy, zacinają batem letargiczną szkapinę. Wóz, z bagnistym mlaśnięciem, rusza powoli w kierunku widocznego za budynkami zagrody wzgórza. I tylko, wśród chlipiących w deszczu kałuż i rozkładających się błot, samotny pęd malwy ugina się pod naporem wiatru. Z pojedynczego, rachitycznego kwiatu, deszcz zaczął już wypłukiwać wszelki kolor. Tak skończyło się południe drugiego dnia po bożym narodzeniu.
boże narodzenie [fragment]
2Tekst bardzo podoba mi się technicznie, chciałabym tak umieć operować słowem. Jednak jeśli chodzi o treść, ciężko mi się czytało, chyba nie mój klimat i parę fragmentów wyrywkowo pominęłam.
Będę śniła swoją baśń
Powrócę tutaj znowu
W mrocznych zamkach skryty skarb
Lecz jak?
Powrócę tutaj znowu
W mrocznych zamkach skryty skarb
Lecz jak?
boże narodzenie [fragment]
3Widzę w kilku miejscach przeskoki czasu przeszły-teraźniejszyIwar pisze: Anielka przekroczyła próg i brodząc bosą stopą przez kałuże, stanęła na środku obejścia. Nawet wśród deszczu promień ciepła zdawał się tu być mocniejszy, bliższy. Czuć było teraz w nim tętno powolne, odpływ i przypływ ciepła, pożądanie i momentalne spełnienie. Pulsuje bijące serce, wysyła falę za falą słodkich obietnic. Dziewczynka obraca się powoli, jakby szukając słońca w gęstej mgle, kiedy kierujesz się bardziej instynktem i nadzieją niż zawodnymi zmysłami.
Trzeci
Znowu mieszanie czasów. Wtoczyli/łupnął/ustało albo wtaczają/łupie/ustaje.
Konary jako kończyny/głowa - ok. Ale konary jako palce? W gałązkach łapy albo po prostu w łapie.
Masło maślane. Puls albo tętno.
Ciekawe, ale fabuła i w ogóle przyjemność czytania ginie w żmudnym śledzeniu zdań bardzo wielokrotnie złożonych. Albo się żmudnie śledzi słowo po słowie, jak w podręczniku jednej z nauk tzw ścisłych, albo wszystko ginie.
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze
boże narodzenie [fragment]
4Dzięki za uwagi. Tekst jest raczej eksperymentem ze stylem i teraz widzę, co by się tu dało poprawić. Trzeba pewnie będzie to rozcieńczyć trochę dla usprawnienia przekazu.
boże narodzenie [fragment]
5Czytało się dosyć ciężko, ale ze sporą przyjemnością. Do niektórych zdań wracałam drugi raz. Czasem by lepiej zrozumieć, innym razem, by jeszcze raz się zachwycić. Wspaniale tworzysz i opisujesz rzeczywistość. W przeczytanie całości trzeba włożyć sporo wysiłku, ale zdecydowanie warto. Pięknie opisałeś instynktowne jestestwo bóstwa i jego mały wszechświat.
Sometimes you win. Sometimes you learn.