TEKST I
Dziwna jakaś była ta Polska i Svenowi bardzo szybko zrobiło się tęskno za Szwecją. Najchętniej wcale nie ruszałby się z Falun, ze swojej ukochanej Dalarny, tej cudownej krainy otulonej nieskończonymi lasami, pełnej tchnących spokojem, przejrzystych jezior... Ale tak czy inaczej się ruszył, właściwie to nie miał innego wyjścia; dziadek Ingvar – zbzikowany staruszek, którego Sven jednak kochał, pomimo wszystkich jego dziwactw – kazał odwiedzić mu ten pokręcony kraj, o którym ostatnimi czasy opowiadał coraz to częściej – w celu wykonania misji, a raczej MISJI – bo sposób, w jaki Ingvar wymawiał to słowo, nie pozostawiał wątpliwości, że jest to zadanie wyjątkowej rangi. I Sven pojechał – wyposażony przez dziadka jedynie w adres, pod który miał się zgłosić, i w niewielki, połyskujący złociście kluczyk...
Nie było to co prawda ani Falun, ani nawet Börlange czy Ludvika – ale Sven musiał przyznać, że ten cały Tomaszów nie jest nawet taki najgorszy. Coś w nim było szwedzkiego, a może to tylko wspomnienia Ingvara sprawiły, że miasto wydawało się znajome, w jakiś sposób oswojone i o wiele bardziej niż reszta Polski bliskie. Ulica Srebrna wyglądała dokładnie tak, jak w opisach dziadka i Sven rozpoznał ją od razu, jeszcze zanim przeczytał nazwę na emaliowanej tabliczce zawieszonej na narożnym budynku.
Dom numer dziewięć też niewiele się różnił od tego z wyobrażeń Svena: parterowy, drewniany, jakby wrośnięty w ziemię, ze skrzynkami pelargonii w maleńkich oknach, otoczony śmiesznym płotkiem, tak niskim, że trzeba było się schylić, aby otworzyć furtkę. Jedno z okien było uchylone; na całą ulicę Srebrną rozchodził się apetyczny zapach czegoś smażonego i dźwięk dwóch kobiecych głosów, śpiewających piosenkę, doskonale znaną Svenowi z opowieści dziadka.
Jadą goście, jadą
Koło mego sadu...
Sven, niewiele myśląc, zastukał do drzwi. Śpiew raptownie umilkł, coś zaszurało, szczęknęła klamka – i wreszcie na progu ukazała się starsza kobieta, wysoka, jakby dostojna, z siwymi włosami upiętymi w koronę wokół głowy.
– Nie może być, Ingvar! – krzyknęła, o dziwo po szwedzku, i natychmiast zakryła rękami usta. – No nie, przecież to niemożliwe...
– Sven Landqvist, wnuk Ingvara – sprostował, zdziwiony; nigdy by nie pomyślał, że jest do niego aż tak łudząco podobny. – Dziadek mnie tu przysłał...
W korytarzu znów coś zachrobotało, za plecami staruszki pokazała się naraz zaciekawiona twarz młodej, najwyżej dwudziestoparoletniej kobiety.
– Co tam się dzieje, babciu?
– Martuśka, nakrywaj do stołu; wnuk Ingvara przyjechał...
„A więc taka jest ta Rozalia” – myślał Sven, kiedy siedział już za stołem w niskiej, cienistej kuchni, jadł posypane koperkiem smażone ziemniaki, popijając je zsiadłym mlekiem, i rozmawiał ze staruszką; Marta raczej milczała, większość czasu trzymając się na dystans. Zadziwiające było to, że obie mówiły po szwedzku, Rozalia całkiem płynnie, jej wnuczka już trochę gorzej, ale wciąż wystarczająco dobrze, żeby móc zrozumieć toczącą się przy stole konwersację.
– Ingvar przysłał cię po sejf? – zapytała staruszka, kiedy Marta przyniosła deser.
– W sumie to nie wiem. – Sven zanurzył łyżeczkę w grubej szklance, pełnej jagód z cukrem i śmietaną. – Przysłał mnie tutaj, żebym odzyskał jego skarb, pani miała mi w tym pomóc – i dał mi to. – Landqvist położył kluczyk na stole.
– Od sejfu. – Rozalii wystarczył jeden rzut oka, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia. – Ale my go już nie mamy, tu, w domu... Nie bój, nic nie zginęło, poszedł tylko do depozytu... To jak, Martuśka – zwróciła się do wnuczki – załatwisz ze Svenem konewkę, co?
– Ty to się całkiem szwedzka dzisiaj zrobiłaś. – Dziewczyna prychnęła, ni to lekceważąco, ni to ironicznie. – No, dobra; pojadę już, pojadę...
Jak ten Landqvist to zrobił, że zasnął prawie od razu, kiedy tylko wsiedli do samochodu – tego Marta nie wiedziała i nawet nie była specjalnie ciekawa; grunt, że chociaż przez te parę minut drogi miała spokój. Wstydziła się swojego kulawego szwedzkiego, który babcia tłukła jej do głowy od dziecka, głównie zresztą po to, żeby samej nie zapomnieć – i chyba trochę krępowała się też Svena, przez osobę Ingvara powiązanego z jej babcią jakimiś dziwnymi sprawami, o których ona, Marta, jak się okazało, nie miała pojęcia... Nie wiedziała nawet, czy Rozalia miała nadal ze starym Landqvistem jakikolwiek kontakt – i nagle, jak grom z jasnego nieba, wpada do Tomaszowa Sven, wyglądający zupełnie, jakby skórę zdarł z Ingvara ze zdjęcia w babcinym albumie, z włosami złotymi niczym żyto w Skanii, wąsaty, o oczach tak błękitnych i przejrzystych jak jezioro Siljan...
– Idziesz? – Marta zgasiła silnik samochodu i szarpnęła Landqvista za ramię. – Jak nie, to daj klucz, sama ten sejf załatwię...
A jednak poszedł. Długo stał przed dziwaczną, omszałą betonową budowlą, surrealistycznie wyrastającą pośrodku lasu; świeciło słońce, kręcili się jacyś ludzie, pachniała macierzanka... O tym miejscu Ingvar nigdy nie opowiadał i Sven znów poczuł się obco.
– Co to jest? – zapytał w końcu.
– To? Schron kolejowy. – Ton głosu Marty nie pozostawiał wątpliwości, że powinna to być rzecz najbardziej oczywista na świecie. – Teraz muzeum.
– Wygląda jak Mårran. – Sven uśmiechnął się.
– U nas ona nazywa się Buka. – Sprostowała Marta, w dzieciństwie nawet czytanie „Muminków” w oryginale nie zostało jej przez babcię oszczędzone. – Kup mi oranżadę – zażądała, ciągnąc go za rękaw do zaparkowanego obok schronu, przerobionego na sklepik żuka.
Sven nie zaprotestował, zaskoczony; długo szukał w portfelu polskiej dziesięciozłotówki, pomiędzy stu– i dwudziestokoronowymi banknotami z wizerunkami Karola Linneusza i Selmy Lagerlof – a potem razem z Martą pił czerwoną oranżadę o smaku landrynek. Dziewczynie najwyraźniej nigdzie się nie spieszyło, nawet na rozmowę nie miała zbytniej ochoty; siedziała na wysokim, drewnianym stole i popijała z butelki łyk za łykiem, grzejąc twarz w słońcu. Sven pomyślał, że Marta ma w sobie tajemniczość zorzy polarnej, a urodę Dalarny: usta koloru borówki lingon, oczy zielone jak dalarniańskie lasy, a jej włosy barwą przywodziły na myśl rudą ziemię z kopalni w Falun...
– Chodź, poszukamy pana Romeczka. – Marta w końcu zeskoczyła na ziemię, zagrzechotały butelki odstawiane na ladę żuka. – On brał tu na ekspozycję ten wasz sejf, trzeba mu powiedzieć, ze chcesz go otworzyć.
Pan Romeczek – dwumetrowe, zwaliste chłopisko w bojówkach i glanach – nawet się nie zdziwił, kiedy Marta zażyczyła sobie udostępnienia sejfu, Rozalia zapewne powiedziała mu o tym, że w końcu może zjawić się tutaj ktoś od starego Landqvista.
– Ciekawe, co ten twój Ingvar schował za skarby. – Dziewczyna zainteresowała się nagle, do tej pory sprawiała wrażenie, jakby nic a nic jej to nie obchodziło.
– Zaraz zobaczysz. – Sven przekręcił klucz w opornym zamku, czuł, jak ręce lekko drżą mu z wrażenia. – Zaraz zobaczysz...
Pierwszy śmiechem wybuchnął pan Romeczek.
– I on po to tłukł się ze Szwecji? Nie no, ja nie mogę, trzymajcie mnie! – Z uciechy aż klepał się po udach. – To ci skarb, sama księżniczka Wiktoria by się nie powstydziła!...
Svenowi trochę mniej było wesoło, kiedy wyjmował z sejfu zaśniedziały, miedziany rondel z ułamaną drewnianą rączką.
– Dziadek zawsze miał bzika. – Landqvist nie krył rozczarowania, Marcie aż zrobiło się go żal. – Tylko czemu rondel, przecież miałem przyjechać po zegar... Dziadek mówił, że muszę jechać do Tomaszowa, zanim jego zegar się zatrzyma...
Tym razem to dziewczyna zaczęła się śmiać.
– A ty co? – Zdążył jeszcze zapytać Sven – i w tej samej chwili zrozumienie słów Ingvara spadło na niego jak nagły błysk; chichotali razem z Martą tak, że aż łzy zaczęły płynąć im po policzkach.
– Fajnego masz dziadka, bez dwóch zdań. – Marta opanowała się pierwsza; Sven właśnie ocierał oczy dłonią, w której trzymał połamany rondel.
– Dzwonię do niego, nie ma co. – Zadecydował, wyciągając z kieszeni komórkę. – Dziadek?... No cześć, Sven mówi...
Marta, wspiąwszy się na palce i wcisnąwszy Svenowi pod ramię, również przyłożyła ucho do telefonu; nie mogła sobie odpuścić usłyszenia tej rozmowy, z Ingvara musiał być naprawdę niezły oryginał.
– Tak, jestem w Tomaszowie, razem z wnuczką pani Rozalii otwieraliśmy sejf.
– I co? – stary Landqvist był wyraźnie podekscytowany.
– I to, że... Dziadku, ja nie chcę być nieuprzejmy, ale co to za durny pomysł, po co ja tu jechałem z Falun, po jakiś stary garnek?
– Przecież mówiłem, że po mój skarb.
Marta znów parsknęła śmiechem, wesoło było z tymi Landqvistami; a podobno Szwedzi to taki depresyjny naród...
– A nie, to tylko Marta podsłuchuje... To jak, wytłumaczysz mi, co to za numer z tym garnkiem?
– To ja ci nie opowiadałem? – Zdumiał się Ingvar. – Wtedy, jak byłem w Polsce...Wypłynęliśmy kiedyś z Rozalią na Pilicę, mieliśmy zrobić sobie piknik na drugim brzegu. Łódka zaczęła tonąć, dobrze, że wziąłem ten rondel do gotowania na ognisku, to na zmianę z Rozalią – jedno wiosłowało, drugie wylewało wodę... Przecież byśmy się potopili, ani ja, ani ona nie umieliśmy pływać. I dlatego ten garnek to taki skarb – zamknąłem go w sejfie, zostawiłem w Tomaszowie i myślałem, że jeszcze po niego wrócę... Wrócić się nie udało, a tak, to chociaż ty mi go przywieziesz...
– Ty jesteś nienormalny, dziadku.
– Też cię kocham, Sven. – W słuchawce rozległ się basowy, dudniący śmiech Ingvara. – Też cię kocham...
Landqvist w końcu schował telefon i razem z Martą wyszli przed schron; zwiedzający przyglądali się im – a zwłaszcza rondlowi trzymanemu przez Svena – z niemałym zainteresowaniem.
– To co, jeszcze po oranżadzie? – Marta założyła ręce za plecami, zakołysała się na piętach jak mała dziewczynka.
– Możemy. – Zgodził się Sven. – Tylko jeszcze jedno chciałbym wiedzieć: o co chodziło twojej babci, kiedy mówiła o konewce?
Marta w pierwszej chwili nie zrozumiała.
– Vattenkanna... – Olśniło ją nagle. – Przecież ona to powiedziała po szwedzku, my właśnie tu jesteśmy, babcia odruchowo przetłumaczyła tę nazwę... – Marta gestem wskazała Svenowi otwarte wrota schronu.
Na wiszącej na nich białej tablicy czarne, drukowane litery układały się w napis: „KONEWKA”.
==========================================================
TEKST II
Misja „Zegarek”
Pan Artur zawsze wydawał mi się dziwny. Ale to, co odwalał teraz – co razem odwalaliśmy! – wykraczało daleko poza starczy ekscentryzm.
– Tutaj – szepnął, przyświecając mi latarką. Snop padł na lastryko z wygrawerowanym sierpem i młotem. – Dalej, młody człowieku! Z całej siły!
Światło księżycowej pełni zaigrało na obuchu mojego budowlanego młota. Pan Artur kazał go wziąć z piwnicy. Wtedy nie pytałem, po co. Teraz po prostu nie wypadało. Przede mną w niebo strzelał betonowy obelisk z napisem „Pamięci poległym żołnierzom radzieckim”. Ściślej rzecz ujmując: z brudnym śladem po napisie, bo mosiężne litery diabli wzięli. To znaczy złomiarze. Cmentarz leżał na dalekich peryferiach miasta, co oznaczało przyzwolenie na dosłownie wszystko.
W tym na wendettę pana Artura. Kto by pomyślał, że ostatni zegarmistrz w naszej pożal się Boże metropolii aż tak nie cierpi sowietów?
– No! – ponaglił. – Z mocą!
Uderzyłem z całych sił. Płyta na cokole rozprysła się na kawałeczki, drobiny pyłu zawirowały w świetle latarki. Pan Artur doskoczył do obelisku. Gołymi rękoma jął odrywać resztki lastryko.
Zaczęło się od dziadkowego „Marku, zegarek znowu się mnie zepsuł, podjedź no do pana Artura, naprawi że hoho!” Potem było: „Naprawię od ręki, ale mam warunek, młody człowieku. Wieczorem muszę podjechać za miasto, ale nie mam czym. A ty, widzę, masz samochód.” Skinąłem głową bez wahania, zawsze miło komuś pomóc. Ale gdy już w wozie zagaił: „A może we dwójkę uratujemy ten kraj?”, wiedziałem, że może zrobić się ciekawie.
Pytanie stanowiło wstęp do teorii, jakoby za wszystkimi klęskami spadającymi na Polskę stali ci przebrzydli Rosjanie. Sądząc po akcji na cmentarzu, ci martwi też byli podejrzani. Tylko czekali, by wyskoczyć spod kilkunastu rzędów płyt nagrobnych i narobić bałaganu. Najpewniej czerwonego.
– Ha! – krzyknął pan Artur. – Wiedziałem! Młody człowieku, podejdź! Tyle lat tego szukałem!
To nie brzmiało jakby odkrył coś z zakresu „więcej gruzu”– „zbrojony beton podstawy obelisku”. Kucnąłem obok. Przede mną, wmontowany w cokół, czernił się prostokąt drzwi z pokrętłem zamka szyfrowego. Podrapałem się po głowie, skonsternowany. Projektant tego kuriozum musiał mieć nieźle w czubie.
– No nie – mruknąłem. – Kto normalny wstawia do pomnika sejf?
Pan Artur jakby czekał na to pytanie.
– To nie pomnik – rzekł. Jego starcze oblicze promieniowało triumfem. – To generator fal czerwonych. Promieniuje na kraj komunistycznym zepsuciem. A to – stuknął w pancerne drzwi – to jest komora zasilania!
Generator fal czerwonych. Aha. A w Słupsku mają miotacz tęczy.
– To co teraz? – zapytałem bez entuzjazmu. – Jak to otworzymy? Zna pan jakiegoś kasiarza? Włamywacza?
– Mam sąsiada radnego, ale ta szuja mierzy wyżej. Ale spokojnie! – Pan Artur uśmiechnął się bezzębnie. – Ja robiłem risercz bardzo dogłębnie. Mam szyfr!
Zakręcił pokrętłem na drzwiach raz, drugi, trzeci, szybko jak piorun, precyzyjnie niczym – nomen omen – zegarmistrz. Szczęknął rozkodowany zamek. Starzec zamaszystym ruchem szarpnął za uchwyt. Drzwiczki otworzyły się z jękiem, ze zgrzytem, z majestatem czegoś bardzo starego. Pan Artur zanurkował do środka i wręcz wyszarpał zeń zawartość.
Po czym zmarkotniał. Teraz wyglądał jak ktoś, kto właśnie się dowiedział, że pracuje w weekend. Zerkał to na mnie, to na swoje znalezisko. Jego mina sugerowała, że o tym w riserczu nie było mowy.
– No nie – zwerbalizowałem jego myśli. – Sejf jeszcze przełknę. Ale konewka w środku? Kto to widział?!
– Znajomy jubiler miał na widoku taki sejf – mruknął grobowo pan Artur. – Zmyłka dla złodzieja. W środku trzymał zdechłego kotka.
Wewnątrz obelisku nie znaleźliśmy nic więcej. Pochyliliśmy się więc nad konewką i milczeliśmy. W moim paranormalnym hobby, na uczelni, a przede wszystkim w pracy widziałem od groma absurdów, ale tutaj padł chyba rekord. Żeby to była chociaż złota konewka. Konewka Przymierza. Konewka Faberge. Ale nie. Jurij Kacap wolał wiadro z rurą i krzywym uchem.
– Nie wygląda jak generator czegokolwiek – jęknął z zawodem pan Artur, oglądając artefakt na wszystkie strony. – Ale chwila, chwila! – ożywił się nagle. – Młody człowieku, podejdź no tu. Wzrok mnie myli czy to jest...?
Zajrzałem mu ponad ramieniem. Wytłoczona na ściance swastyka swastyczyła się bezczelnie. Mój dziadek, były partyzant, już by włączał tryb berserkera. Miał na pieńku nawet z buddystami.
– No to trudno – westchnął pan Artur. – Lata badań psu na budę, kraj jak był w ruinie, tak dalej będzie, ale przynajmniej w muzeum się ucieszą. – To mówiąc, energicznie potarł symbol.
Akcja rodzi reakcję, jak przykazał Newton. Swastyka zapłonęła czerwonym światłem. Końcówki jej ramion wydłużyły się równocześnie, owinęły wokół konewki niczym geometryczne węże. Pan Artur nie zdążył odskoczyć, krzyknąć, zareagować w jakikolwiek sposób. Ja tylko patrzyłem ze zgrozą. Pamięć to zabawny mechanizm – podsuwa kluczowe informacje, gdy jest już za późno.
„Hitlerowcy i okultyści bawili się w tej samej piaskownicy.” O szlag.
Konewka rozbłysła jak miniaturowe słońce. Huknęło rozprężające się powietrze. Fala uderzeniowa cisnęła panem Arturem o obelisk. Mnie przepchnęło po nagrobnej płycie, zaryłem zadkiem w błoto u stóp innego grobu. Jęknąłem przeciągle. Ale nie z bólu.
Tam, gdzie przed chwilą była konewka, stał mężczyzna w niemieckim mundurze. Ciężko byłoby go przeoczyć – świecił brunatnym światłem jak człekokształtny kisiel z żarówką w środku. Gęba osobnika kojarzyła się jednoznacznie. Te włosy zaczesane na jedną stronę, ten przycięty w kwadrat wąs... Pozew o naruszenie znaku towarowego gwarantowany.
– Nareszcie! – wykrzyknął z emfazą, od której prawa ręka sama się prostowała. – Wolność!
Pan Artur leżał nieprzytomny pod obeliskiem, a przynajmniej wzorowo udawał. Nie mogłem ocenić z tej odległości. Ciężar konwersacji spadał zatem na mnie.
– Dobry wieczór, panie dżinie! – krzyknąłem bezczelnie. – Spełnisz moje trzy życzenia?
Dżin zwrócił się powoli w moją stronę. Mimo dystansu czułem żar bijący z jego oczu. Nie miał źrenic. Raczej kociołki z płynną lawą.
– Nie trzy życzenia, tylko jedno! – szczeknął. – I nie ja twoje, tylko ty moje!
Przełknąłem ślinę. No tak. To nie był dżin, tylko antydżin. Konstrukt powołany do istnienia dzięki czyjejś krwi i śmierci, zabezpieczony w specjalnym materialnym obiekcie. Księgi mówiły, że lampa naftowa to matematyczne optimum takiego zasobnika. W bunkrze pod Berlinem okultyści sięgnęli po coś maksymalnie zbliżonego.
– Chcę, byś upuścił sobie krwi! – rzekł antydżin. – Niech jej moc wzbudzi tę ziemię!
Jakim sposobem dżin trafił do magów Stalina? Jak go zaprzęgli do generatora promieni czerwonych? Nie drążyłem. Byłem wolą antydżina.
Otwórz prawą dłoń.
Z kieszeni spodni wyciągnij zegarek dziadka.
Rozetnij sobie skórę klamrą, mocno, do krwi.
Zaciśnij pięść i skrop ziemię. Niech radziecki cmentarz skosztuje Mocy i wzbierze czymś w rodzaju protezy życia. O, właśnie tak. Teraz wystarczy jedno słowo, by ruszyć z posad bryłę świata.
– Powstańcie, umarli! – rozkazał antydżin.
Zazgrzytały płyty nagrobne, zaszurała rozkopywana ziemia. Wątłe postacie z kości i pyłu zamajaczyły w świetle księżyca. W ich rękach rozjarzyła się broń. Zegarki jak kastety, po dwa– trzy– cztery naraz. Krany. Rury. Sztućce. Jeden trzymał nawet tacę. Inny – lampę na kablu, którą wywijał jak biczem.
Dużo wrogów. Bardzo dużo. Czarno jak od górników pod Sejmem.
– Moja armio! – wrzasnął antydżin. – Podbij dla mnie świat!
Otrzeźwienie było jak cios mokrą ścierą w twarz.
Świat!
Miałem pół sekundy do namysłu. Uwinąłem się w ćwierć. Wóz albo przewóz. Wydusiłem z pięści jeszcze trochę krwi i znów napoiłem ziemię. Skoro cmentarz skaziły fale czerwone, to był tu po części ZSRR. Panowały tu jego zasady, a w szczególności jedna.
Radziecka inwersja.
– W Związku Radzieckim to świat podbija ciebie! – wrzasnąłem na całe gardło.
Pod ziemią zagrzmiało. W górę jak gejzery wystrzeliły kamienie, gruz, płyty, całe groby. Przysłoniły księżyc grudziastą zawiesiną. Zawisły w powietrzu jak sępy ze skarbówki, obserwując teren, określając główne cele taktyczne.
Nagle zamarły.
I runęły na armię umarłych. Rumor uderzeń układał się w rytm sowieckiego hymnu.
– Żadna przewaga! – wrzasnął do mnie antydżin. – To zaklęcie wytrzyma minutę!
Ale ja już wtedy biegłem. Jakiś truposz zagrodził mi drogę, prześliznąłem się po ziemi między jego nogami. Poderwałem leżący tuż obok młot pana Artura. W samą porę.
Zombiak ze świecącym kranem skoczył na mnie jak sprężyna. Zawirowałem na pięcie, puściłem go bokiem – a potem zdzieliłem obuchem w plecy. Przeciwnik poleciał w dwóch częściach do dziury po grobie, a ja już gnałem ku następnemu. Dwumetrowe monstrum wywijało łańcuchem od roweru jak pieprzonym nunczako. Sęk w tym, że patrzyło w niewłaściwą stronę.
Płyta nagrobna wgniotła potwora w ziemię. Przebiegłem po niej, przyspieszyłem. Dalej miałem już tylko antydżina.
Był jak czerwony piorun w cyklonie szczątków. Jak Kung Führer w swoim żywiole. Odbijał gruz kopniakami i ciosami gołych pięści. Wił się w unikach, wrzeszczał w gniewie. To była moja szansa. Wskoczyłem mu za plecy, biorąc młotem zamach. A potem wyprowadziłem uderzenie w jego nazistowski łeb.
Antydżin okręcił się, zastawił rękami w ostatniej chwili. Młot rozprysł się na milion iskier, ulotnych, jak ze snu. Takiego, z którego chciałoby się obudzić.
– Ha! – szczeknął antydżin. – Minuta! Twój czas właśnie się skończył!
Wirując w uniku przed jego ciosem, z kieszeni dobyłem zegarek dziadka. Chwyciłem go jak kastet.
– W Związku Radzieckim – krzyknąłem – to czas kończy z tobą!
Sprzedałem mu sierpowego w szczękę. Antydżin zatoczył się, znieruchomiał, rozpadł na rozmigotany pył. Ten wnet uformował ognik brunatnego światła. Wisiał tak chwilę w powietrzu. A potem, z grzmotem brzmiącym jak „Nein! Nein!” – zniknął wewnątrz mojego zegarka.
Rozejrzałem się po pobojowisku. Jakaś ręka wpełzała z powrotem do grobu. Dwa drzewa wydzierały sobie nogę. Nagrobek skakał po czymś, co ewidentnie nie chciało spoczywać w pokoju. Nawet obelisk miał swoją chwilę chwały – w komorze sejfu dudniły rosyjskie przekleństwa.
Pan Artur właśnie odzyskiwał przytomność. Oparty plecami o jakiś gruz, rozglądał się z rosnącym zdumieniem.
– Co... Co tu się stało? – wykrztusił.
– Dżuma wygrała z cholerą – mruknąłem i zlustrowałem krytycznie zegarek. Wskazówki świeciły neonową czerwienią. Najgorsze było jednak co innego. Na cyferblacie widniała teraz elegancka swastyka.
Dziadek mnie zabije.