Nie udało mi się zrobić akapitów z wcięciami.
Teraz czekam na rozszarpanie:-))
W deszczu
Wsiadła do autobusu w ostatniej chwili, sekundę później lunął deszcz. Odbiła kartę i przepychała się dalej. Nogi trzęsły się jej w kolanach, jak zwykle po dużym sprzątaniu. Na szczęście o drugiej po południu zawsze znalazło się kilka wolnych miejsc, zresztą na przystanek podjeżdżały kolejne autobusy, jeden za drugim, wszystkie czerwone i mokre.
O dzięki Ci Boże, siedzę. A już się bałam, że zemdleję.
Patrzyła przez okno. To miasto zawsze było piękne. Piękne i potworne, ale o tym, że potworne, wiedziało się dopiero po kilku latach. Ona już wiedziała. Czuła zgniliznę pod fasadami, widziała dobre miny do złej gry i najazd imigrantów z całego świata. Orkiestra jeszcze ciągle grała, książę William brał ślub w królewskiej katedrze, a BBC była najlepszą telewizją świata. Londyn umierał.
Zaraz, zaraz, ty się weź ogarnij, kobieto, nie jesteś już dziennikarką. Na co komu takie cóś, ty se poszukaj w torebce kremu do rąk, pomyślała.
Zadzwoniła komórka. Wszyscy w autobusie rozmawiali przez telefon, każdy w innym języku; gdzieś za plecami słyszała swojskie „Kurwa, ja go zajebię chuja pierdolonego. Musiał zajebać od razu pięć puszek tej farby, nie mógł po jednej, żeby Angol nie wyczaił? I teraz że to ja, tak? No żeż kurwa no, zaraz tam będę”. I wtedy zorientowała się, że to dzwoni w jej własnej torebce. Krystyna.
- Basia, co ty mówiłaś o tym laptopie, bo nam przerwało? – spytała Krystyna. - Blaszany dźwięk? No to kup sobie jakieś głośniki i podłącz.
- Nie stać mnie na to, na razie – powiedziała, gapiąc się na siedzącą przed nią wielką Murzynkę. Pachniała mocno kwiatowymi perfumami, a w jej pomarańczowym turbanie migotały lśniące kryształy. Właśnie ich dotykała bardzo czarną, smukłą dłonią o długich, czerwonych paznokciach.
- Nie no, ty masz problemy. Już nie jesteś tą Basią, która słuchała Traviaty, jesteś teraz pięćdziesięcioletnią Polish cleaner, kurde! Więc tylko się staraj, żeby nikt nie zauważył, że po ośmiu godzinach sprzątania i dźwigania kubłów kręgosłup pęka ci z bólu. Nie mamy innego wyjścia, ani ty, ani ja. Przynajmniej jest praca.
- No właśnie chciałam ci powiedzieć – ożywiła się Barbara. – Pamiętasz Hannah? Ta kobieta-ropuch, prawniczka, która cały dzień chodzi w domu w zimowym płaszczu bo ogrzewanie jest w tych czasach za drogie, nie to co dawniej, gdy była młoda i studiowała na Oxfordzie?
- Ta co ma wykładzinę dywanową w łazience całą zasikaną i nie pozwala ci jej zerwać?
- Tak. A podobno już wcześniej jakaś bułgarska sprzątaczka chciała to zrobić, więc Hannah nie ufa nikomu z Europy Środkowo-Wschodniej. Ale ostatnio zorientowała się, że oprócz sprzątania i gotowania umiem także czytać i pisać.
- Coś ty!
- No właśnie. Krótko mówiąc, powiedziała, że do sprzątania to może wrócimy kiedyś przy okazji, a teraz mamy listy do pisania. Poprzednie jej sekretarki jakoś tak porzucały pracę, ponoć ni stąd ni zowąd. Dwa dni temu zaczęłyśmy, będę do niej chodzić trzy razy w tygodniu. Muszę zabierać ze sobą laptopa, bo ona ma tylko starą maszynę do pisania.
- I jak to idzie?
- No, dyktuje, rozmyśla, każe skreślać, potem wracać do poprzedniej wersji, potem znaleźć list sprzed pół roku i do niego nawiązać. Generalnie chodzi o to, że potknęła się i przewróciła na wystawie w Chelsea, bo w latarni na dziedzińcu przepaliła się żarówka i było ciemno. Kłębił się tam cały tłum lordów i ladies, ale tylko ona nie zauważyła schodka. Teraz korespondujemy z towarzystwem ubezpieczeniowym w Zurychu w sprawie tej żarówki i elektryka, który jej nie wymienił czyli był nieprofesjonalny. Plus opis wszystkich siniaków i obrażeń po prawej stronie ciała poszkodowanej. No i skargi do Izby Lekarskiej na niekompetencję jej lekarza rodzinnego, Hindusa, który niefachowo opisał siniaki.
- Żartujesz??
- Nie. Muszę tylko pamiętać, żeby po drodze zawsze kupić sobie gorącą herbatę na wynos, bo zimno w tym domu jak w psiarni, przy sprzątaniu tego nie czułam. Piszę, ona zrzędzi i wali laską o podłogę. Na szczęście nie ma już rozwolnienia.
- Co?!
- W zeszłym tygodniu miała rozwolnienie i podczas dyktowania krzyknęła nagle „wiadro!!!” i rzuciła się w stronę biurka. Musiałam wyciągnąć spod niego wiadro i podstawić jej pod tyłek, bo już odgarnęła płaszcz i się wypięła.
- Ty sobie ze mnie kpisz?
- Nie, kotuś – powiedziała słodko Barbara. – Stękała i stękała, a w przerwach podawała zmiany do ostatniego akapitu. Potem wysłała mnie z tym wszystkim do toalety. Tak to się tutaj zabawiamy. Ale ostatnio jest lepiej. No, w każdym razie, około pierwszej gotuję obiad, podaję, patrzę jak je i zmywam naczynia.
- Gotujesz, podajesz i ona cie nie częstuje?
- Oczywiście, że nie. Po obiedzie jest zmęczona i wysyła mnie do biblioteki żeby te listy wydrukować, kawał drogi, ale po drodze mam czas zjeść bułkę; w końcu wracam i czyta od nowa. Robi nowe poprawki i wyjaśnienia, ręcznie, i podpisuje. Pakujemy w koperty, szukamy znaczków we wszystkich biurkach, bo gdzieś tu były chyba że ktoś ukradł, adresujemy. Mam natychmiast wysłać i zadzwonić potem z domu, do której skrzynki wrzuciłam, bo jedne są pewne, a inne nie bardzo, więc żebym wrzuciła do tej najpewniejszej, na rogu, mimo że to dla mnie nie po drodze.
- Nie! To ja już wolę sprzątać – jęknęła Krystyna.
- Gdyby mnie tak kręgosłup nie bolał, też bym wolała. Zwłaszcza że zarabiam teraz mniej niż za sprzątanie. Ona zapisuje każde dziesięć minut mojej pracy, ale tych wędrówek do biblioteki nie wlicza, choć to więcej niż godzina dziennie.
- Fajnie. Zawsze zachwycała mnie twoja ścieżka kariery... – westchnęła Krystyna. - Przyjedź do nas w sobotę, będzie kaczka i wino.
- Dobrze.
- To na razie, śpieszę się, pa.
- Ja też zaraz wysiadam, cześć.
Wyłączyła komórkę i spojrzała przez zalaną deszczem szybę. Jak zwykle przed wjazdem na plac Wellingtona utknęli w korku i mogła spokojnie patrzeć na Animals In War Memorial. Dwa przemęczone, obładowane wojskowym sprzętem muły powoli wspinały się ku skalnej szczelinie, przez którą już przeszedł koń i pies. Pies właśnie odwrócił głowę i sprawdzał, czy aby nikt z karawany się nie zgubił. Nie mogła dziś dojrzeć słoni i wielbłądów wyrzeźbionych w białej skale, ale wiedziała, że tam są i wytrwale idą z armią.
Autobus ruszył, pięć minut później wysiadła na Victoria Station i poszła w stronę Pimlico.
Kiedy przyjechała tu pierwszy raz, od widoku białych dziewiętnastowiecznych szeregowców ze słodkimi kolumienkami i kutymi żeliwnymi płotkami aż zakręciło się jej w głowie. Teraz bez żadnych zachwytów marzła w grudniowym deszczu, trzymając w jednej ręce reklamówkę z zakupami, a w drugiej nadłamaną parasolkę. Szybko mijała sklepiki, puby i kawiarenki. Przy wejściu do Tesco trzech polskich obszczymurków paliło smrodliwe skręty; jeden prosił klientów o drobne na jedzenie, pozostali komentowali skąpstwo pierdolonych Angoli.
Przypomniała sobie, że kończą się jej papierosy. Czyli czekała ją jeszcze wyprawa do arabskiego spożywczaka, w którym kupowała tanie Marlboro z przemytu. Teraz nie mam siły, może wieczorem, pomyślała, tak koło ósmej. Bo później nawet Angela rezygnowała z polowania na przecenione kiełbaski.
O Boże, Angela! Chyba nie stoi w tym deszczu na chodniku, czyhając na sąsiadów, pomyślała. Zwolniła i ostrożnie zbliżała się do narożnika, ale po chwili przyśpieszyła kroku. Trudno, niech się dzieje co chce. Trzeba w końcu wrócić do domu i dotrzeć do łóżka.
Przed domem nikogo nie było. Odetchnęła z ulgą.
U Irlandczyka w przyziemiu jak zwykle paliła się żółta lampa, przy oknie brzęczały chińskie dzwonki.
Weszła między białe kolumienki, ominęła nowy kawał zmurszałego tynku, który najwidoczniej dzisiaj odpadł, i ruszyła po stromych schodach na trzecie piętro. Cichutko, na palcach, podeszła do drzwi numer dziewięć i otworzyła je delikatnie, starając się, aby klucz nie zazgrzytał. Słyszała program BBC włączony u Angeli na cały regulator i odgłosy wojen międzygwiezdnych u sąsiada spod ósemki.
Była w domu.
Teraz tylko włączyć grzejnik elektryczny i czajnik, i szybko się przebrać. Ciepło i miło. Już nawet nie irytował jej szelest targanej wiatrem gazety, którą zakleiła dziurę w oknie. Miesiąc temu właściciel obiecał wstawić nową szybę, najszybciej jak to tylko możliwe, a więc już lada moment.
Nagle usłyszała ciężki galop na schodach i trzaśnięcie drzwiami łazienki. O Jezu. Tylko Angela sadzi po schodach jak bawół. Zaraz się zorientuje, że jestem, pomyślała. Nie chodziło o to, że nie lubiła rozmawiać z sąsiadami, ale ta kobieta potrafiła mówić kilka godzin bez przerwy.
Angela przyjechała do Londynu trzydzieści lat temu. Była wtedy śliczną, drobną brunetką o dużych, ciemnoniebieskich oczach. Przyjechała tylko na próbę, sprawdzić jak tu się żyje, więc niektórych kartonów do dzisiaj nie rozpakowała. Pracowała w biurze paszportowym, piętnaście minut drogi stąd. - Wiesz, nie muszę wydawać na bilety, świetny układ – mawiała, a w jej wytrzeszczonych oczach migotał wtedy podziw dla własnej przemyślności.
Chorowała na tarczycę. Raz po raz machinalnie dotykała oczu, jakby sprawdzając, czy nie wytrzeszczyły się jeszcze bardziej. Nadal były piękne, podobnie jak gładka, delikatna twarz. Cała reszta rozlała się w duże, tłuste, a mimo to silne ciało.
Już od kilku miesięcy była na zwolnieniu lekarskim, a w pracy wytoczono jej sprawę dyscyplinarną. – Oskarżyli mnie o pobicie tej muzułmanki z sąsiedniego pokoju, ty sobie wyobraź! – mówiła wzburzona. – A ja ją tylko złapałam za rękę gdy grzebała w papierach na moim biurku!
Wstawała teraz o dwunastej i natychmiast zbiegała na parter. Niezależnie od pogody wychodziła przed dom, w szlafroku albo w piżamie, i wychylona z krawężnika patrzyła, pod którym domem zatrzymał się listonosz. Czekała na listy w sprawie dyscyplinarki.
Angela nie wiedziała, że na widok jej pasiastej flanelowej piżamy i wałków we włosach mieszkańcy sąsiednich domów barykadują się za drzwiami. Listonosz, niestety, nie miał wyjścia. Cierpliwie przeszukiwał swój czerwony wózek, sprawdzając, czy ten najważniejszy list nie zakleszczył się przypadkiem wśród innych.
Barbara zdążyła właśnie zaparzyć herbatę gdy rozległo się pukanie do drzwi. Delikatne, ale nieustępliwe. Otworzyła.
- Hallo Basza! Tak sobie pomyślałam, że może już jesteś! – Angela uśmiechała się radośnie. – Mogę zajrzeć?
- Wiesz, przed chwilą wróciłam, może…
- Świetnie, tylko przyniosę herbatę, poczekaj!
Po chwili znowu zapukała, weszła i wprawnym, wyćwiczonym przez dwa lata ruchem przesunęła krzesło spod ściany do stolika, na którym pieczołowicie ustawiła kubek z herbatą. Usiadła ciężko i spojrzała na Barbarę podejrzliwie.
- Dzisiaj miałaś pisanie czy sprzątanie? – spytała.
- Sprzątanie. Godzinę jazdy stąd. W sumie ciężki dzień.
- Tak, teraz w Londynie pełno brudasów, nie to co dawniej. – westchnęła i przesunęła się bliżej łóżka, na które wdrapała się Barbara. – Wiesz, co się stało?!
- Co? – Barbara poprawiała sobie poduszkę pod obolałymi plecami.
- Ta nowa spod piątki, no sobie wyobraź, ona ma dochodzącego fagasa!! Widziałam rano, jak razem wychodzili do pracy. To murzyn! – zachłysnęła się Angela. – A tak sympatycznie wyglądała na początku.
- Acha. – Zapowiadało się co najmniej na godzinę gadania. Potem coś się wymyśli.
- Obrzydliwe, no obrzydliwe, ja nie wiem, co one widzą w tych facetach, a w murzynach to już w ogóle. Oni są podobno zarobaczeni. A ja nawet klamkę w naszym domu chwytam przez papier, co dopiero mężczyznę. Zresztą nigdy, przenigdy nie sprowadziłam tutaj nikogo i właścicielka dobrze o tym wie, i ma do mnie zaufanie. Co chcesz, dziesięciu lokatorów, chociaż wszyscy biali, to nie byle co, no i różne mają zwyczaje. Ja przed każdą kąpielą odkażam wannę domestosem, bo ten tutaj na przykład - ściszyła głos, równocześnie wskazując kciukiem ścianę, za którą wojny galaktyk grzmiały pełną mocą – on niby wygląda na czystego, ale jest jakiś dziwny, co? Nic nie mówi tylko się skrada po schodach jak łasica, myślę, że tak naprawdę to zamaskowany Bułgar. Może nawet uśpiony szpieg, bo codziennie robi pompki, pewnie żeby być w dobrej formie gdy przyjdzie wezwanie do komunistycznej akcji albo morderstwa politycznego, co myślisz?
– Mhm, no nie wiem…
- Ale mi nie przerywaj, bo właśnie… co to mówiłam, acha, mężczyźni są bardzo niehigieniczni, a nawet flejtuchy, oprócz mojego tatusia, bo on był bardzo wykształcony i bardzo czysty. Można złapać od nich opryszczkę albo nawet weneryczne choroby, blee, więc chyba dlatego nigdy nie założyłam rodziny, chociaż uwielbiam dzieci i zawsze chciałam być matką. Jesienią skończę sześćdziesiąt dwa lata i jestem sama, ale za to będę miała darmowe bilety na autobus! Co to ja, acha, ale… nie powiesz nikomu? Ja nawet jestem, no wiesz, mhm, dziewicą…
– Uprawianie seksu nie jest obowiązkowe.
– Co? No właśnie! Nie to, co ci czarni, mnożą się i mnożą, a potem żądają przydzielenia im domu dla piętnastoosobowej rodziny i płacenia za nich czynszu. A z czyich pieniędzy? Z pieniędzy angielskiego podatnika, czyli także z moich!!! O, gdyby to tatuś widział! Zresztą tatuś mówił już czterdzieści lat temu, że czarni tylko czekają żeby tu przyjść i poganiać białych batem, i nic nie robić. I to prawda. Anglia jest już przegrana, a właściwie w rynsztoku. – Rozejrzała się dookoła i pochyliła w stronę Barbary. - W moim biurze połowa pracowników to czarni i muzułmanie, całymi dniami surfują w Internecie, więc my mamy podwójną robotę, a gdybyś się poskarżyła, podadzą cię do sądu za rasizm. Najchętniej pracują na nocnej zmianie, a wiesz dlaczego? Bo wtedy nie ma szefostwa i mogą spokojnie produkować fałszywe paszporty dla krewnych i znajomych z Nigerii i Somalii, którzy inaczej do dziś by siedzieli w swoich zasranych afrykańskich szałasach. Już trzech takich producentów wsadzili do więzieniu, ale co, myślisz że proceder nie kwitnie?
– Mhm.
– Ale nie przerywaj! Więc z jednej strony mam dość Londynu, a zwłaszcza Tony’ego Blaira, bo wiesz, to on ich tu wszystkich sprowadził, ale z drugiej strony, gdy już wrócę do domu w Newcastle, tam może być za spokojnie... Choć oczywiście cieszę się, że po tych wszystkich latach będę miała w końcu prawdziwy własny dom, ze spłaconym kredytem, i sypialnią, całą beżowo-kremową ze złotymi zdobieniami, ale słodkimi delikatnymi, zobaczysz, gdy przyjedziesz, bo chyba przyjedziesz mnie odwiedzić?
- Oczywiście! – Barbarze udało się uśmiechnąć.
– Kiedy mój dziadek przyjechał z Włoch, właśnie tam się osiedlił i robił najlepsze lody na świecie. I do dzisiaj wszyscy mamy piękne włoskie oczy, oprócz mnie, bo ja mam szkockie, niestety. Na szczęście nigdy nie zadawaliśmy się z Irlandczykami, tymi alkoholikami, połowa z nich choruje psychicznie, a kobiety są wielkie i zwaliste jak szafy, no i oczywiście też przyjeżdżają zarabiać do Londynu, mimo że niby chcą być niepodlegli. Wszyscy chcą tu zarabiać, nawet ci z Europy Wschodniej, to znaczy… przepraszam, Polacy są pracowici, nie mogę powiedzieć. I higieniczni. No tak. – Strzepnęła pyłek ze zniszczonych granatowych spodni z krempliny, pamiętających lata siedemdziesiąte. - A dzisiaj w pralni… Wiesz że duże pranie kosztuje już sześć funtów?!!! Właściciele to oczywiście Hindusi, to są dopiero wyzyskiwacze! Więc w pralni była taka kobieta, biała, i wiesz, ona powiedziała, ale to chyba niemożliwe, ona powiedziała, że Chrystus był Żydem!
– No, to prawda. Podobnie jak jego matka i wszyscy koledzy.
– Mhm. Ja tam nie wiem. Skąd masz takie wiadomości? – popatrzyła na Barbarę nieufnie. Jej prawe oko wytrzeszczyło się bardziej niż zwykle. - A swoją drogą, ten aktor Dustin Hoffmann jest Żydem, a ty też się nazywasz Hoffmann, może ty też jesteś… ?
– Nic mi o tym nie wiadomo, ale w Europie wszyscy są wymieszani, więc Żydzi mogą być i w mojej rodzinie, i w twojej…
- W mojej? Wykluczone! Wiesz kto to był Juliusz Cezar?
– Coś słyszałam. - Czarne mroczki latały Barbarze przed oczami i wiedziała, że za godzinę ból głowy będzie nie do wytrzymania.
- No widzisz. Włosi są właśnie jego potomkami, jego i innych Rzymian starożytnych, którzy budowali te wielkie akwedukty, dlatego to Włosi robią najpiękniejsze meble i buty. A nie Żydzi.
Barbara ciężko zeszła z łóżka i wyjęła z torebki ibuprom.
- Boli mnie głowa i padam, wiesz, ja jednak wstałam o w pół do piątej – powiedziała. – Musiałabym się położyć.
- O mój Boże, a ja ci tu siedzę na głowie! Idę. Wyśpij się. Ale musimy się kiedyś umówić na kawę, może w tej włoskiej kawiarence, i tak spokojnie pogadać, bo nigdy nie ma czasu.
- Jasne!
Zabrała kubek z herbatą i wyszła, uśmiechając się przepraszająco i machając na pożegnanie wypielęgnowaną, świeżo wymanikiurowaną rączką.
Barbara przekręciła klucz w drzwiach i podeszła do okna.
Deszcz zamieniał się w mżawkę. Ulicą szedł wyprowadzacz psów, ten z fioletowym nosem, i walczył z pięcioma elegancko wystrzyżonymi terierami, które wśród radosnych podskoków plątały smycze. Od strony Warwick Street zbliżała się drobna staruszka z pieskiem mniejszym od kota, ubranym w czerwony płaszczyk. Ta, która opowiadała Barbarze o ucieczce przed Sowietami. Miała wtedy szesnaście lat. Wiele dni szli przez skute lodem jezioro Ładoga, aby dostać się na aliancką stronę. Ona i brat dotarli na drugi brzeg, rodzice i babcia zamarzli.
Na dzisiaj wystarczy, pomyślała.
Starannie zaciągnęła grube, ciężkie zasłony.
Wsiadła do autobusu w ostatniej chwili, sekundę później lunął deszcz. Odbiła kartę i przepychała się dalej. Nogi trzęsły się jej w kolanach, jak zwykle po dużym sprzątaniu. Na szczęście o drugiej po południu zawsze znalazło się kilka wolnych miejsc, zresztą na przystanek podjeżdżały kolejne autobusy, jeden za drugim, wszystkie czerwone i mokre.
O dzięki Ci Boże, siedzę. A już się bałam, że zemdleję.
Patrzyła przez okno. To miasto zawsze było piękne. Piękne i potworne, ale o tym, że potworne, wiedziało się dopiero po kilku latach. Ona już wiedziała. Czuła zgniliznę pod fasadami, widziała dobre miny do złej gry i najazd imigrantów z całego świata. Orkiestra jeszcze ciągle grała, książę William brał ślub w królewskiej katedrze, a BBC była najlepszą telewizją świata. Londyn umierał.
Zaraz, zaraz, ty się weź ogarnij, kobieto, nie jesteś już dziennikarką. Na co komu takie cóś, ty se poszukaj w torebce kremu do rąk, pomyślała.
Zadzwoniła komórka. Wszyscy w autobusie rozmawiali przez telefon, każdy w innym języku; gdzieś za plecami słyszała swojskie „Kurwa, ja go zajebię chuja pierdolonego. Musiał zajebać od razu pięć puszek tej farby, nie mógł po jednej, żeby Angol nie wyczaił? I teraz że to ja, tak? No żeż kurwa no, zaraz tam będę”. I wtedy zorientowała się, że to dzwoni w jej własnej torebce. Krystyna.
- Basia, co ty mówiłaś o tym laptopie, bo nam przerwało? – spytała Krystyna. - Blaszany dźwięk? No to kup sobie jakieś głośniki i podłącz.
- Nie stać mnie na to, na razie – powiedziała, gapiąc się na siedzącą przed nią wielką Murzynkę. Pachniała mocno kwiatowymi perfumami, a w jej pomarańczowym turbanie migotały lśniące kryształy. Właśnie ich dotykała bardzo czarną, smukłą dłonią o długich, czerwonych paznokciach.
- Nie no, ty masz problemy. Już nie jesteś tą Basią, która słuchała Traviaty, jesteś teraz pięćdziesięcioletnią Polish cleaner, kurde! Więc tylko się staraj, żeby nikt nie zauważył, że po ośmiu godzinach sprzątania i dźwigania kubłów kręgosłup pęka ci z bólu. Nie mamy innego wyjścia, ani ty, ani ja. Przynajmniej jest praca.
- No właśnie chciałam ci powiedzieć – ożywiła się Barbara. – Pamiętasz Hannah? Ta kobieta-ropuch, prawniczka, która cały dzień chodzi w domu w zimowym płaszczu bo ogrzewanie jest w tych czasach za drogie, nie to co dawniej, gdy była młoda i studiowała na Oxfordzie?
- Ta co ma wykładzinę dywanową w łazience całą zasikaną i nie pozwala ci jej zerwać?
- Tak. A podobno już wcześniej jakaś bułgarska sprzątaczka chciała to zrobić, więc Hannah nie ufa nikomu z Europy Środkowo-Wschodniej. Ale ostatnio zorientowała się, że oprócz sprzątania i gotowania umiem także czytać i pisać.
- Coś ty!
- No właśnie. Krótko mówiąc, powiedziała, że do sprzątania to może wrócimy kiedyś przy okazji, a teraz mamy listy do pisania. Poprzednie jej sekretarki jakoś tak porzucały pracę, ponoć ni stąd ni zowąd. Dwa dni temu zaczęłyśmy, będę do niej chodzić trzy razy w tygodniu. Muszę zabierać ze sobą laptopa, bo ona ma tylko starą maszynę do pisania.
- I jak to idzie?
- No, dyktuje, rozmyśla, każe skreślać, potem wracać do poprzedniej wersji, potem znaleźć list sprzed pół roku i do niego nawiązać. Generalnie chodzi o to, że potknęła się i przewróciła na wystawie w Chelsea, bo w latarni na dziedzińcu przepaliła się żarówka i było ciemno. Kłębił się tam cały tłum lordów i ladies, ale tylko ona nie zauważyła schodka. Teraz korespondujemy z towarzystwem ubezpieczeniowym w Zurychu w sprawie tej żarówki i elektryka, który jej nie wymienił czyli był nieprofesjonalny. Plus opis wszystkich siniaków i obrażeń po prawej stronie ciała poszkodowanej. No i skargi do Izby Lekarskiej na niekompetencję jej lekarza rodzinnego, Hindusa, który niefachowo opisał siniaki.
- Żartujesz??
- Nie. Muszę tylko pamiętać, żeby po drodze zawsze kupić sobie gorącą herbatę na wynos, bo zimno w tym domu jak w psiarni, przy sprzątaniu tego nie czułam. Piszę, ona zrzędzi i wali laską o podłogę. Na szczęście nie ma już rozwolnienia.
- Co?!
- W zeszłym tygodniu miała rozwolnienie i podczas dyktowania krzyknęła nagle „wiadro!!!” i rzuciła się w stronę biurka. Musiałam wyciągnąć spod niego wiadro i podstawić jej pod tyłek, bo już odgarnęła płaszcz i się wypięła.
- Ty sobie ze mnie kpisz?
- Nie, kotuś – powiedziała słodko Barbara. – Stękała i stękała, a w przerwach podawała zmiany do ostatniego akapitu. Potem wysłała mnie z tym wszystkim do toalety. Tak to się tutaj zabawiamy. Ale ostatnio jest lepiej. No, w każdym razie, około pierwszej gotuję obiad, podaję, patrzę jak je i zmywam naczynia.
- Gotujesz, podajesz i ona cie nie częstuje?
- Oczywiście, że nie. Po obiedzie jest zmęczona i wysyła mnie do biblioteki żeby te listy wydrukować, kawał drogi, ale po drodze mam czas zjeść bułkę; w końcu wracam i czyta od nowa. Robi nowe poprawki i wyjaśnienia, ręcznie, i podpisuje. Pakujemy w koperty, szukamy znaczków we wszystkich biurkach, bo gdzieś tu były chyba że ktoś ukradł, adresujemy. Mam natychmiast wysłać i zadzwonić potem z domu, do której skrzynki wrzuciłam, bo jedne są pewne, a inne nie bardzo, więc żebym wrzuciła do tej najpewniejszej, na rogu, mimo że to dla mnie nie po drodze.
- Nie! To ja już wolę sprzątać – jęknęła Krystyna.
- Gdyby mnie tak kręgosłup nie bolał, też bym wolała. Zwłaszcza że zarabiam teraz mniej niż za sprzątanie. Ona zapisuje każde dziesięć minut mojej pracy, ale tych wędrówek do biblioteki nie wlicza, choć to więcej niż godzina dziennie.
- Fajnie. Zawsze zachwycała mnie twoja ścieżka kariery... – westchnęła Krystyna. - Przyjedź do nas w sobotę, będzie kaczka i wino.
- Dobrze.
- To na razie, śpieszę się, pa.
- Ja też zaraz wysiadam, cześć.
Wyłączyła komórkę i spojrzała przez zalaną deszczem szybę. Jak zwykle przed wjazdem na plac Wellingtona utknęli w korku i mogła spokojnie patrzeć na Animals In War Memorial. Dwa przemęczone, obładowane wojskowym sprzętem muły powoli wspinały się ku skalnej szczelinie, przez którą już przeszedł koń i pies. Pies właśnie odwrócił głowę i sprawdzał, czy aby nikt z karawany się nie zgubił. Nie mogła dziś dojrzeć słoni i wielbłądów wyrzeźbionych w białej skale, ale wiedziała, że tam są i wytrwale idą z armią.
Autobus ruszył, pięć minut później wysiadła na Victoria Station i poszła w stronę Pimlico.
Kiedy przyjechała tu pierwszy raz, od widoku białych dziewiętnastowiecznych szeregowców ze słodkimi kolumienkami i kutymi żeliwnymi płotkami aż zakręciło się jej w głowie. Teraz bez żadnych zachwytów marzła w grudniowym deszczu, trzymając w jednej ręce reklamówkę z zakupami, a w drugiej nadłamaną parasolkę. Szybko mijała sklepiki, puby i kawiarenki. Przy wejściu do Tesco trzech polskich obszczymurków paliło smrodliwe skręty; jeden prosił klientów o drobne na jedzenie, pozostali komentowali skąpstwo pierdolonych Angoli.
Przypomniała sobie, że kończą się jej papierosy. Czyli czekała ją jeszcze wyprawa do arabskiego spożywczaka, w którym kupowała tanie Marlboro z przemytu. Teraz nie mam siły, może wieczorem, pomyślała, tak koło ósmej. Bo później nawet Angela rezygnowała z polowania na przecenione kiełbaski.
O Boże, Angela! Chyba nie stoi w tym deszczu na chodniku, czyhając na sąsiadów, pomyślała. Zwolniła i ostrożnie zbliżała się do narożnika, ale po chwili przyśpieszyła kroku. Trudno, niech się dzieje co chce. Trzeba w końcu wrócić do domu i dotrzeć do łóżka.
Przed domem nikogo nie było. Odetchnęła z ulgą.
U Irlandczyka w przyziemiu jak zwykle paliła się żółta lampa, przy oknie brzęczały chińskie dzwonki.
Weszła między białe kolumienki, ominęła nowy kawał zmurszałego tynku, który najwidoczniej dzisiaj odpadł, i ruszyła po stromych schodach na trzecie piętro. Cichutko, na palcach, podeszła do drzwi numer dziewięć i otworzyła je delikatnie, starając się, aby klucz nie zazgrzytał. Słyszała program BBC włączony u Angeli na cały regulator i odgłosy wojen międzygwiezdnych u sąsiada spod ósemki.
Była w domu.
Teraz tylko włączyć grzejnik elektryczny i czajnik, i szybko się przebrać. Ciepło i miło. Już nawet nie irytował jej szelest targanej wiatrem gazety, którą zakleiła dziurę w oknie. Miesiąc temu właściciel obiecał wstawić nową szybę, najszybciej jak to tylko możliwe, a więc już lada moment.
Nagle usłyszała ciężki galop na schodach i trzaśnięcie drzwiami łazienki. O Jezu. Tylko Angela sadzi po schodach jak bawół. Zaraz się zorientuje, że jestem, pomyślała. Nie chodziło o to, że nie lubiła rozmawiać z sąsiadami, ale ta kobieta potrafiła mówić kilka godzin bez przerwy.
Angela przyjechała do Londynu trzydzieści lat temu. Była wtedy śliczną, drobną brunetką o dużych, ciemnoniebieskich oczach. Przyjechała tylko na próbę, sprawdzić jak tu się żyje, więc niektórych kartonów do dzisiaj nie rozpakowała. Pracowała w biurze paszportowym, piętnaście minut drogi stąd. - Wiesz, nie muszę wydawać na bilety, świetny układ – mawiała, a w jej wytrzeszczonych oczach migotał wtedy podziw dla własnej przemyślności.
Chorowała na tarczycę. Raz po raz machinalnie dotykała oczu, jakby sprawdzając, czy nie wytrzeszczyły się jeszcze bardziej. Nadal były piękne, podobnie jak gładka, delikatna twarz. Cała reszta rozlała się w duże, tłuste, a mimo to silne ciało.
Już od kilku miesięcy była na zwolnieniu lekarskim, a w pracy wytoczono jej sprawę dyscyplinarną. – Oskarżyli mnie o pobicie tej muzułmanki z sąsiedniego pokoju, ty sobie wyobraź! – mówiła wzburzona. – A ja ją tylko złapałam za rękę gdy grzebała w papierach na moim biurku!
Wstawała teraz o dwunastej i natychmiast zbiegała na parter. Niezależnie od pogody wychodziła przed dom, w szlafroku albo w piżamie, i wychylona z krawężnika patrzyła, pod którym domem zatrzymał się listonosz. Czekała na listy w sprawie dyscyplinarki.
Angela nie wiedziała, że na widok jej pasiastej flanelowej piżamy i wałków we włosach mieszkańcy sąsiednich domów barykadują się za drzwiami. Listonosz, niestety, nie miał wyjścia. Cierpliwie przeszukiwał swój czerwony wózek, sprawdzając, czy ten najważniejszy list nie zakleszczył się przypadkiem wśród innych.
Barbara zdążyła właśnie zaparzyć herbatę gdy rozległo się pukanie do drzwi. Delikatne, ale nieustępliwe. Otworzyła.
- Hallo Basza! Tak sobie pomyślałam, że może już jesteś! – Angela uśmiechała się radośnie. – Mogę zajrzeć?
- Wiesz, przed chwilą wróciłam, może…
- Świetnie, tylko przyniosę herbatę, poczekaj!
Po chwili znowu zapukała, weszła i wprawnym, wyćwiczonym przez dwa lata ruchem przesunęła krzesło spod ściany do stolika, na którym pieczołowicie ustawiła kubek z herbatą. Usiadła ciężko i spojrzała na Barbarę podejrzliwie.
- Dzisiaj miałaś pisanie czy sprzątanie? – spytała.
- Sprzątanie. Godzinę jazdy stąd. W sumie ciężki dzień.
- Tak, teraz w Londynie pełno brudasów, nie to co dawniej. – westchnęła i przesunęła się bliżej łóżka, na które wdrapała się Barbara. – Wiesz, co się stało?!
- Co? – Barbara poprawiała sobie poduszkę pod obolałymi plecami.
- Ta nowa spod piątki, no sobie wyobraź, ona ma dochodzącego fagasa!! Widziałam rano, jak razem wychodzili do pracy. To murzyn! – zachłysnęła się Angela. – A tak sympatycznie wyglądała na początku.
- Acha. – Zapowiadało się co najmniej na godzinę gadania. Potem coś się wymyśli.
- Obrzydliwe, no obrzydliwe, ja nie wiem, co one widzą w tych facetach, a w murzynach to już w ogóle. Oni są podobno zarobaczeni. A ja nawet klamkę w naszym domu chwytam przez papier, co dopiero mężczyznę. Zresztą nigdy, przenigdy nie sprowadziłam tutaj nikogo i właścicielka dobrze o tym wie, i ma do mnie zaufanie. Co chcesz, dziesięciu lokatorów, chociaż wszyscy biali, to nie byle co, no i różne mają zwyczaje. Ja przed każdą kąpielą odkażam wannę domestosem, bo ten tutaj na przykład - ściszyła głos, równocześnie wskazując kciukiem ścianę, za którą wojny galaktyk grzmiały pełną mocą – on niby wygląda na czystego, ale jest jakiś dziwny, co? Nic nie mówi tylko się skrada po schodach jak łasica, myślę, że tak naprawdę to zamaskowany Bułgar. Może nawet uśpiony szpieg, bo codziennie robi pompki, pewnie żeby być w dobrej formie gdy przyjdzie wezwanie do komunistycznej akcji albo morderstwa politycznego, co myślisz?
– Mhm, no nie wiem…
- Ale mi nie przerywaj, bo właśnie… co to mówiłam, acha, mężczyźni są bardzo niehigieniczni, a nawet flejtuchy, oprócz mojego tatusia, bo on był bardzo wykształcony i bardzo czysty. Można złapać od nich opryszczkę albo nawet weneryczne choroby, blee, więc chyba dlatego nigdy nie założyłam rodziny, chociaż uwielbiam dzieci i zawsze chciałam być matką. Jesienią skończę sześćdziesiąt dwa lata i jestem sama, ale za to będę miała darmowe bilety na autobus! Co to ja, acha, ale… nie powiesz nikomu? Ja nawet jestem, no wiesz, mhm, dziewicą…
– Uprawianie seksu nie jest obowiązkowe.
– Co? No właśnie! Nie to, co ci czarni, mnożą się i mnożą, a potem żądają przydzielenia im domu dla piętnastoosobowej rodziny i płacenia za nich czynszu. A z czyich pieniędzy? Z pieniędzy angielskiego podatnika, czyli także z moich!!! O, gdyby to tatuś widział! Zresztą tatuś mówił już czterdzieści lat temu, że czarni tylko czekają żeby tu przyjść i poganiać białych batem, i nic nie robić. I to prawda. Anglia jest już przegrana, a właściwie w rynsztoku. – Rozejrzała się dookoła i pochyliła w stronę Barbary. - W moim biurze połowa pracowników to czarni i muzułmanie, całymi dniami surfują w Internecie, więc my mamy podwójną robotę, a gdybyś się poskarżyła, podadzą cię do sądu za rasizm. Najchętniej pracują na nocnej zmianie, a wiesz dlaczego? Bo wtedy nie ma szefostwa i mogą spokojnie produkować fałszywe paszporty dla krewnych i znajomych z Nigerii i Somalii, którzy inaczej do dziś by siedzieli w swoich zasranych afrykańskich szałasach. Już trzech takich producentów wsadzili do więzieniu, ale co, myślisz że proceder nie kwitnie?
– Mhm.
– Ale nie przerywaj! Więc z jednej strony mam dość Londynu, a zwłaszcza Tony’ego Blaira, bo wiesz, to on ich tu wszystkich sprowadził, ale z drugiej strony, gdy już wrócę do domu w Newcastle, tam może być za spokojnie... Choć oczywiście cieszę się, że po tych wszystkich latach będę miała w końcu prawdziwy własny dom, ze spłaconym kredytem, i sypialnią, całą beżowo-kremową ze złotymi zdobieniami, ale słodkimi delikatnymi, zobaczysz, gdy przyjedziesz, bo chyba przyjedziesz mnie odwiedzić?
- Oczywiście! – Barbarze udało się uśmiechnąć.
– Kiedy mój dziadek przyjechał z Włoch, właśnie tam się osiedlił i robił najlepsze lody na świecie. I do dzisiaj wszyscy mamy piękne włoskie oczy, oprócz mnie, bo ja mam szkockie, niestety. Na szczęście nigdy nie zadawaliśmy się z Irlandczykami, tymi alkoholikami, połowa z nich choruje psychicznie, a kobiety są wielkie i zwaliste jak szafy, no i oczywiście też przyjeżdżają zarabiać do Londynu, mimo że niby chcą być niepodlegli. Wszyscy chcą tu zarabiać, nawet ci z Europy Wschodniej, to znaczy… przepraszam, Polacy są pracowici, nie mogę powiedzieć. I higieniczni. No tak. – Strzepnęła pyłek ze zniszczonych granatowych spodni z krempliny, pamiętających lata siedemdziesiąte. - A dzisiaj w pralni… Wiesz że duże pranie kosztuje już sześć funtów?!!! Właściciele to oczywiście Hindusi, to są dopiero wyzyskiwacze! Więc w pralni była taka kobieta, biała, i wiesz, ona powiedziała, ale to chyba niemożliwe, ona powiedziała, że Chrystus był Żydem!
– No, to prawda. Podobnie jak jego matka i wszyscy koledzy.
– Mhm. Ja tam nie wiem. Skąd masz takie wiadomości? – popatrzyła na Barbarę nieufnie. Jej prawe oko wytrzeszczyło się bardziej niż zwykle. - A swoją drogą, ten aktor Dustin Hoffmann jest Żydem, a ty też się nazywasz Hoffmann, może ty też jesteś… ?
– Nic mi o tym nie wiadomo, ale w Europie wszyscy są wymieszani, więc Żydzi mogą być i w mojej rodzinie, i w twojej…
- W mojej? Wykluczone! Wiesz kto to był Juliusz Cezar?
– Coś słyszałam. - Czarne mroczki latały Barbarze przed oczami i wiedziała, że za godzinę ból głowy będzie nie do wytrzymania.
- No widzisz. Włosi są właśnie jego potomkami, jego i innych Rzymian starożytnych, którzy budowali te wielkie akwedukty, dlatego to Włosi robią najpiękniejsze meble i buty. A nie Żydzi.
Barbara ciężko zeszła z łóżka i wyjęła z torebki ibuprom.
- Boli mnie głowa i padam, wiesz, ja jednak wstałam o w pół do piątej – powiedziała. – Musiałabym się położyć.
- O mój Boże, a ja ci tu siedzę na głowie! Idę. Wyśpij się. Ale musimy się kiedyś umówić na kawę, może w tej włoskiej kawiarence, i tak spokojnie pogadać, bo nigdy nie ma czasu.
- Jasne!
Zabrała kubek z herbatą i wyszła, uśmiechając się przepraszająco i machając na pożegnanie wypielęgnowaną, świeżo wymanikiurowaną rączką.
Barbara przekręciła klucz w drzwiach i podeszła do okna.
Deszcz zamieniał się w mżawkę. Ulicą szedł wyprowadzacz psów, ten z fioletowym nosem, i walczył z pięcioma elegancko wystrzyżonymi terierami, które wśród radosnych podskoków plątały smycze. Od strony Warwick Street zbliżała się drobna staruszka z pieskiem mniejszym od kota, ubranym w czerwony płaszczyk. Ta, która opowiadała Barbarze o ucieczce przed Sowietami. Miała wtedy szesnaście lat. Wiele dni szli przez skute lodem jezioro Ładoga, aby dostać się na aliancką stronę. Ona i brat dotarli na drugi brzeg, rodzice i babcia zamarzli.
Na dzisiaj wystarczy, pomyślała.
Starannie zaciągnęła grube, ciężkie zasłony.