Nieuważnie przyglądając się gołębiom okupującym skraj peronu, rozważałem w myślach, co począć z pewnym trudnym przypadkiem, kiedy do przedziału wsunął się starszy mężczyzna z ciężką torbą w ręku, w grubych okularach i minie dziecka z ich powodu doświadczającego szykan ze strony rówieśników.
A może jednak powód był inny?
Usiadł, torbę postawił koło nóg, wyjął książkę w okładkach z gazety. Musiał dostrzec moje pełne ciekawości spojrzenie, bo prześlizgnąwszy się po kilku akapitach, odłożył tomik na puste siedzenie obok.
– Pewnie pan pomyślał, że nie jestem w dobrym nastroju, prawda? – zagadnął, spoglądając na mnie wyblakłymi oczyma. Szkła powiększały czerwone żyłki, nadając wzrokowi nieco demoniczny wyraz.
Pokiwałem głową. Zaprzeczanie pozbawione było sensu, poza tym odezwała się we mnie ciekawość, czy od dziecka chodzi taki skrzywiony, czy to jednak coś incydentalnego: kłótnia z żoną na peronie, telefon od szefa, który zburzył harmonogram dnia i podróży?
– Powiedzieć, że nie jestem w dobrym nastoju, to eufemizm – zaczął z ciężkim westchnieniem. – Bardzo duży eufemizm, a właściwie grube kłamstwo.
Opowieść popłynęła strugą wartką jak woda po wiosennych roztopach. Czegóż on nie doświadczył... Śmierć trzech żon, to na początek. Dziecko poczęte, lecz nieurodzone. Dziecko z wadą serca, nieoperowalną, rok nie wyrok. I – jego zdaniem – najgorsze: dziecko, które dorosło i się go wyparło. – A przecież nic mu nie zrobiłem! – W jego głosie pojawił się żal.
No właśnie, pomyślałem, może o to właśnie chodziło, że nic? Milczałem jednak, pozwalając mężczyźnie mówić, a on snuł tragedię rodem z Homera. Pojawiłby się pewno i Werter, gdyby nie to, że wszystkie żony umarły, a on był już starym piernikiem i nie wypadało iść na łatwiznę.
Pociąg mijał kolejne stacje, a mój rozmówca, czerwony na twarzy z podekscytowania, że zyskał wiernego słuchacza, opowiadał o podsłuchach w firmie, mobbingu, a nawet molestowaniu. O donosie do ZUS-u i Urzędu Skarbowego. A przecież gołębie hoduje dla relaksu i legalnie, ma zarejestrowaną działalność. Ci zawistni ludzie, tragedia...
Tak, trafnie się domyślacie. Gołębie też mu powyzdychały albo uciekły.
Popatrzyłem w okno, już wiedząc, jak zakończy się ta opowieść.
Mijaliśmy akurat spory płacheć ziemi rojnej od ptactwa, które zerwało się, by stoczyć jakąś bitwę albo obrać kierunek na ptasią stołówkę. On jednak nie przestawał sączyć mi do ucha tego swoistego curriculum vitae, a dostrzegłszy lekkie znudzenie na mojej twarzy (przyczynek do popracowania nad wizerunkiem profesjonalisty, co skrzętnie zanotowałem w myślowych notatkach), celowo zgrzytliwym głosem wyznał, że blok, w którym mieszka, chyba jest nawiedzony. Ciągle coś stuka, dudni, czasem słychać kroki, mimo że mieszkanie puste...
Już chciałem skontrować, że w domach tak po prostu bywa, one wcale nie są ciche, kiedy uciął niewypowiedzianą kwestię stwierdzeniem, że sąsiad piętro wyżej zmarł miesiąc temu.
Zapadła niezręczna cisza, na szczęście dojeżdżaliśmy do kolejnego miasta. Drżącymi z przejęcia rękoma spakował prawie zapomnianą książkę do torby i pożegnawszy się krótkim: „Dziękuję”, wyszedł na korytarz. Zniknął mi z oczu, włączony w rzekę wysiadających pasażerów.
Nagle w szczelinie między siedzeniem a oparciem błysnęło coś białego. Dokument?, pomyślałem. To on zgubił?
Na szczęście to tylko wizytówka. Mógłbym założyć, że pełniła rolę zakładki w książce i w czasie gwałtownego pakowania wysunęła się spomiędzy stron.
Mógłbym… Jednak pracowicie zbudowany wizerunek kogoś w głębokiej depresji runął, a przynajmniej fundament pewników zadrżał, zakołysał się i pozostał w labilnej niejednoznaczności na widok nadruku. Jacek Tondera. Dr psychologii, nr tel... W wizytowniku miałem niemal identyczną.
Wiedziałem, że będę się bronić, w końcu jednak ulegnę i zadzwonię do niego. Zagrał przede mną jakąś rolę (i w jakim celu, zanotowałem w myślach problem do rozważenia), czy trafiłem na moment słabości?
Ptaki nie dawały mi spokoju.
Tekst ten zawdzięczamy rozmówkom w przestrzeni mChata. Jeśli więc sklinać, to autora. Jeśli dziękować, to Weryspołeczności 