Antygona, albo III Wojna Światowa
Nic nie wygląda tak pięknie jak deszcz spadających satelitów. Tysiące aluminiowych konstrukcji ciągnie za sobą ogniste warkocze, gorzeje na firmamencie purpurą i seledynem, by ostatecznie roztrzaskać się w morzu. Zupełnie jak mitologiczny Ikar.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem odłamki płonące w ziemskiej atmosferze, nie miałem zielonego pojęcia, co też mogły oznaczać. Nie kojarzyłem, że właśnie rozpoczęła się III Wojna Światowa. Zresztą, nikt tego nie wiedział. Większość zupełnie jak ja, nie potrafiła wzroku oderwać od poprzecinanego ognistymi wstęgami nieba. Dopiero później usłyszałem w radiu, że rozpoczął się atak. Chińczycy ze zwyczajowym dla swej nacji rozmachem strącili jankeskie i ruskie „kosmiczne lustra”. Zdjęli je dongfengami, znaczy, rakietami balistycznymi średniego zasięgu. Orbitery padały od nich jak muchy.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem odłamki płonące w ziemskiej atmosferze, nie miałem zielonego pojęcia, co też mogły oznaczać. Nie kojarzyłem, że właśnie rozpoczęła się III Wojna Światowa. Zresztą, nikt tego nie wiedział. Większość zupełnie jak ja, nie potrafiła wzroku oderwać od poprzecinanego ognistymi wstęgami nieba. Dopiero później usłyszałem w radiu, że rozpoczął się atak. Chińczycy ze zwyczajowym dla swej nacji rozmachem strącili jankeskie i ruskie „kosmiczne lustra”. Zdjęli je dongfengami, znaczy, rakietami balistycznymi średniego zasięgu. Orbitery padały od nich jak muchy.
Pomyślałem, że to już jest THE END. No, że rozumiecie, zaraz nastąpi koniec przedstawienia, za chwilę Bóg zasłoni kurtynę, zdemontuje słońce, zabierze swoje zabawki i pocznie jakiś inny Wszechświat tworzyć. Byłem przekonany, że Kreml i Biały Dom odpowiedzą na agresję atomem, a kitajce zgodnie z odwiecznym prawem odwetu pokuszą się o retaliację.
Po raz kolejny nie doceniliśmy żółtków. Szybko się bowiem okazało, że wykoncypowali jakąś własną tarczę antyrakietową i wszystkie wymierzone w ichnie terytorium głowice zestrzelili w kosmicznej próżni. Broń nuklearna poszła w odstawkę; doszło do typowej, konwencjonalnej rąbanki. Rozruby tym większej, że Mongolia i Kazachstan wbiły Rusom nóż w plecy i wraz z Chińczykami zaczęli atakować południowe rubieże mateczki Rosiji. Kacapów aż za Ural zagnali, co ja gadam, nad Bugiem stanęli. Znów hordy azjatyckie miały Polskę plądrować. Jesus Christ, zupełnie jak Czyn-gis Chan w średniowieczu. Słyszałem, że historia lubi się powtarzać, ale żeby aż tak
Wojenna zawierucha zastała mnie w okolicach puszczy białowieskiej, niedaleko Terespola, we wsi Nepli, a mówiąc ściślej – w bunkrze. W schronie siedziałem ja, T.J. Oshie, Wania, Dietmar i Błażej. Z tym, że Błażej już nie żył, więc z nim w sumie był najmniejszy problem. Tak, nie pomyliliście się. Polak, Rusek, Amerykaniec i Niemiec w jednym blokhauzie siedzieli razem z truposzem. Brakowało tylko Żyda.
W roku dwa tysiące trzydziestym drugim nitka umocnień rozciągała się na sześciusetkilometrowym odcinku, wzdłuż linii Niemen-Bug, od ukraińskiej Ostrawy po litewski Szczecin. Ktoś spostrzegawczy zauważył nawet, że siedzimy w bunkrach podług starej linii Curzona, ale jak już powiedziałem, historia jest nudna i lubi się powtarzać.
W roku dwa tysiące trzydziestym drugim nitka umocnień rozciągała się na sześciusetkilometrowym odcinku, wzdłuż linii Niemen-Bug, od ukraińskiej Ostrawy po litewski Szczecin. Ktoś spostrzegawczy zauważył nawet, że siedzimy w bunkrach podług starej linii Curzona, ale jak już powiedziałem, historia jest nudna i lubi się powtarzać.
Po raz nie wiadomo dokładnie więc który, kochana ojczyzna znów stała się przedmurzem chrześcijaństwa i demokratycznego Zachodu. W brytyjskiej BBC gadali o nas first frontier of the free world, a w CNN pieprzyli coś o brave Polish nation. Dzielny naród rozpierała duma i gazy po mielonce z konserwy. Byłem podekscytowany, bo podobnie jak mój pradziad AK-owiec, miałem strzelać się z komuchami po lesie. Z tą tylko różnicą, że czerwoni byli żółci, bo przyszli z Chin. Większej różnicy mi to jednak nie robiło, ważne że mogłem podtrzymać rodzinne tradycje.
Wybudowane przez NATO – na okoliczność ruskiej inwazji – bunkry posłużyły do obrony przed kitajcami. Siedzieliśmy grzecznie w piątkę, paliliśmy papieroski, waląc co i rusz metaamfetaminę, modanifil, dopalacze oraz inny, chemicznie obrobiony szajs, jaki tylko udało nam się dorwać, podczas gdy z radia leniwie sączyła się muzyczka z takimi przebojami grupy Knobelsdorf jak Kiss my arse i She told me she was eighteen Your Honour!, którą sporadycznie tylko przerywały latające nam nad łbami sojusznicze eFy-32. Jeśli już coś zabijaliśmy na tej wojnie – to czas.
Serio, gdyby nie nuda, to wojenkę można by nazwać całkiem przyjemnym zajęciem. Od czasu do czasu głośnik odzywał się słodkim głosem dyspozytorki: sto dwa zgłoś się, sto dwa zgłoś się! No i zgłaszał się Błażej i gadał, że na naszym odcinku nic się nie dzieje. To znaczy do czasu, aż go zabili.
Podporucznika Szpulkę zastrzelono, gdy grał w „chińczyka”. Nie wiecie o co chodzi? Już tłumaczę: zabawa polegała na tym, aby wyjść z bunkra i pokazać się ukrytym w lesie, kitajskim snajperom. Ten kto wytrzymał najdłużej na zewnątrz – wygrywał. Zakładaliśmy się w pięciu, lub między blokhauzami, istniała nawet nieoficjalna liga i punktacja. Nasz schron był w pierwszej trójce, wychodzenie na zewnątrz szczególnie upodobał sobie Amerykaniec, i trzeba przyznać, że T.J – był jednym z lepszych zawodników.
Pewnie zastanawiacie się skąd się wziął w polskim schronie szwab, kacap i jankes? Jakim to cudem zawitał do nas żołnierz Bundeswehry, ruski sołdat i american soldier?
Już mówię.
Już mówię.
Jankes, nie uwierzycie, ale z nieba nam spadł. Ni mniej, ni więcej. Elitarna i super prestiżowa 101 Airborne zrzuciła swoich chłopaków w nie to miejsce co trzeba. Zamiast na tyły wroga, jak na porządny desant przystało, to przed naszą linię umocnień. Wprost przed nasz bunkier T.J. Oshie nam sfrunął. Kitajce mało mu dupy nie odstrzelili. Cały jego oddział wysiekli, tylko on jeden przeżył. Farciarz pieprzony.
Jego skóra była spalona na brąz, tym południowym, prażącym słońcem, które wysusza bagna wokół Mississippi. Mógłbym przysiąc, że oblekał go zapach dzikich traw, które rosną przy jeziorze Chicamagua, że biła od niego lekka woń taniej whiskey, a on sam, póki US Army nie wzięło go w kamasze calutkimi dniami przesiadywał na werandzie i brzdąkał bluesa na girarze, gdzieś w okolicach Knoxville, Murfreesboro, Pulaski albo Oak Ridge. T.J, wyglądał jak typowy ćwok z dumnego stanu Tennessee, z wykałaczką, wiecznie sterczącą między zębami.
Jego skóra była spalona na brąz, tym południowym, prażącym słońcem, które wysusza bagna wokół Mississippi. Mógłbym przysiąc, że oblekał go zapach dzikich traw, które rosną przy jeziorze Chicamagua, że biła od niego lekka woń taniej whiskey, a on sam, póki US Army nie wzięło go w kamasze calutkimi dniami przesiadywał na werandzie i brzdąkał bluesa na girarze, gdzieś w okolicach Knoxville, Murfreesboro, Pulaski albo Oak Ridge. T.J, wyglądał jak typowy ćwok z dumnego stanu Tennessee, z wykałaczką, wiecznie sterczącą między zębami.
Powiem wam, że zawsze marzyłem, żeby pojechać do Stanów, ale nie tak jak większość rodaków na Greenpoint, do pracy przy azbeście, tylko do Las Vegas, Nowego Jorku i Hollywood. Nigdy jednak nie udało mi się wylosować zielonej karty. Tak czy inaczej, to nie ja pojechałem do USA, tylko Ameryka przyjechała do mnie. Przywitałem więc jankesa zgodnie z polską wielowiekową tradycją i gdy usiadł na składanej ławce, zapytałem:
- A wizę masz?
Co do Niemca, to ten zwyczajnie należał do oddziałów NATO, które stacjonowały w bliskości Legnicy. Z tym, że jego przenieśli na wschodni odcinek. Był Bawarczykiem, typowym, mierzącym prawie dwa metry wzrostu, blondynem o chabrowych oczkach, tak stereotypowym, że za sam wygląd mógłby stanąć przed trybunałem w Norymberdze. Schludny, czysty i wymuskany, nawet się skubaniec specjalnie nie pocił, gadał tylko te swoje ja wohl i verfluchten.
- A wizę masz?
Co do Niemca, to ten zwyczajnie należał do oddziałów NATO, które stacjonowały w bliskości Legnicy. Z tym, że jego przenieśli na wschodni odcinek. Był Bawarczykiem, typowym, mierzącym prawie dwa metry wzrostu, blondynem o chabrowych oczkach, tak stereotypowym, że za sam wygląd mógłby stanąć przed trybunałem w Norymberdze. Schludny, czysty i wymuskany, nawet się skubaniec specjalnie nie pocił, gadał tylko te swoje ja wohl i verfluchten.
Najlepszy był jednak Rusek. Nie dość, że dał nogę z woja, to był czarny. Jak noc, jak węgiel, jak sutanna katolickiego księdza. Jak mówił, jego mama wdała się pewnego razu w bliższą znajomość z czarnoskórym raperem, który po upojnej nocy ulotnił się w bliżej nie znanym kierunku. Tak czy inaczej, murzyn Wańka, błąkał się jak maruder po lasach, aż w końcu przypałętał się pod nasz bunkier. To co mieliśmy, pytam się, ze Szpulką robić? Jego pobratymcom go wydać? Wiecie co grozi za dezercję w czasie wojny? Obyście się nigdy nie musieli dowiedzieć.
Iwan Nikolajewicz Pietrow, wywodził się z najgorszej dzielnicy Moskwy, z Izmajłowa. Mimo młodego wieku odznaczał się znacznymi ubytkami w uzębieniu, przerzedzonym włosem oraz nerwowością, która w połączeniu z ustawicznie przekrwionymi oczyma wskazywała na kontakt delikwenta z twardymi narkotykami.
Najzabawniejsze jednak było to, że po śmierci kapitana Szpulki, otrzymałem szyfrowany komunikat, który mówił, że w schronie sto dwanaście A znajduje się kolaborant Chińskiej Armii Ludowej. I że moim zadaniem jest go zidentyfikować.
Szkoda tylko, że depesza nie wspominała słowem jak mam tego dokonać.
2Szkoda tylko, że depesza nie wspominała słowem jak mam tego dokonać.
Szpulka zaczął śmierdzieć, a ściślej rzecz ujmując – jego trup zaczął. Nie udało się nam przejść nad tym faktem do porządku dziennego, choć trzeba przyznać – bardzo się staraliśmy. Dietmar, Wania i T.J., wybałuszali na mnie gały i oczekiwali działania. Byłem najstarszy stopniem, sierżantem. Awans otrzymałem z automatu – nawet w burdelu ktoś musi dowodzić. Nie miałem jednak żadnych złudzeń co do tego jakim autorytetem cieszę się w grupie, bo nie cieszyłem się żadnym.
- Trzeba go będzie zakopać- wymruczałem, niepewnie rozglądając się po twarzach towarzyszy.
- Aleksy, mnie nijak nie wypada – rozłożył bezradnie ręce dezerter. – Znów byście gadali, że ruskie grzebią polskich oficerów w lesie. Ja na to nie idę, na mnie nie licz.
- A ty T.J? Nie wyświadczysz ostatniej przysługi Błażejowi? – zapytałem.
- Tyś chyba rozum postradał Chief – odrzekł. – Jak chcesz grób kopać? Na zewnątrz skośnoocy, łeb wychyl, właz od bunkra otwórz, a kulkę zarobisz jak ten tutaj- wskazał na zwłoki. – Nie słyszałeś co gadali w centrali? Że kitajce planują ofensywę?
- Prawda – przyznał rację kolegom Dietmar. – Zwariowałeś Alex. Nie ma zresztą w tym nic dziwnego. Na wojnie ludziom często zdarza się klepki postradać. Ale rację też masz, truchło musowo trzeba nam zakopać, i to nie z powodu szacunku dla majestatu śmierci, tylko dlatego że się tu verfluchten podusimy.
- Czyli co? Wychodzisz? – powiedziałem.
- Takich głupich nie ma. Mogę was osłaniać z bunkra.
- Ja też was rebiata, mogę z blokpostu osłaniać. A wy wychodźcie, jeśli wola. Nie muszę chyba wyjaśniać, że żaden z nas nie ruszył się z miejsca. Sytuacja była dramatyczna, zupełny dupościsk – wypisz, wymaluj jak w tej tragedii u Sofoklesa, jak w Antygonie. Ona też chciała ciało pogrzebać, ale nie mogła. I jej też nie było do śmiechu.
- Tedy co? Patyczki będziemy ciągnąć? – zapytałem w akcie desperacji.
- Sam sobie możesz pociągnąć – odpyskował mi Iwan. – Ja się nigdzie nie wybieram.
Nie wiem, co wtedy we mnie wstąpiło, ale podszedłem do Wańki i walnąłem go łokciem w klatkę piersiową, przewróciłem, zdzieliłem w twarz.
- Grzeczniej proszę. – wykrztusiłem przez zęby. – Grzeczniej.
Wstałem, spojrzałem Dietmarowi i T.J.’owi prosto w oczy.
- Nie żądam od was posłuszeństwa. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Ale jesteście w polskim bunkrze. W POL-SKIM. I tak się kurwa niestety składa, że ja tu jestem gospodarzem. Chciałbym, żebyście to uszanowali.
Pietrow podniósł się z ziemi, obadał dłonią opuchniętą wargę, spojrzał na mnie jakoś dziwnie, jakby poprzysiągł mi dozgonną nienawiść, nic jednak nie powiedział, kiwnął tylko głową na znak, że zrozumiał.
- Trupa musimy zakopać, inaczej tu nie wytrzymamy. – przerwał niezręczną ciszę T.J. Z tymi patyczkami to nie jest wcale taki głupi pomysł.
- A jeśli nie najmądrzejszy – podsumował Dietmar – to i tak lepszego nie mamy.
Pierwsze podejrzenia, co do tożsamości szpiega padły oczywiście na Iwana. Nie dość bowiem, że był Ruskiem, to w dodatku czarnym, a takiej mieszanki moja wyniesiona z domu ksenofobia, nie mogła zdzierżyć. Poza tym, był dezerterem, a trudno ufać komuś kto pałęta się po terenie kontrolowanym przez wroga. Wkurwiały mnie też jego murzyńskie ruchy, oraz wschodnia mentalność. Zresztą, między Bugiem, a prawdą, nie lubiłem ruskich.
- Szybciej – ponaglał go T.J., który jako pierwszy wylosował szczęśliwy los. – Nie mamy całego dnia. A w zasadzie nocy.
Pietrow zawiesił dłoń nad wykałaczkami, jakby chciał je zaczarować, jakby odprawiał nad nimi jakieś ruskie gusła i urokiem chciał wydłużyć ich długość.
- Kitajce są jak wampiry. Zaraz słonko wzejdzie, a wtedy, gdy tylko się wychylisz, kula w łeb. Nu dawaj, Iwanie Nikolajewiczu.
- Zakroj rot, Poliak. Mnie nada podumat.
Wańka gapił się na wystające z mojej dłoni patyczki, jak snajper na kabelki tykającej bomby. Wreszcie postawił wszystko na jedną kartę, wyszarpnął jedną z wykałaczek. Długo ją oglądał i obracał w palcach, jakby nie mógł uwierzyć, że los po raz kolejny w życiu się na niego wypiął. Ot, ruska dola. Albo murzyńska. Zależy z której strony na to spojrzeć.
- No, bladź! Ja znał szto by drugoi wziat!
- Nie płakaj, nie płakaj, Iwan Nikolajewicz. Ja tobie dam noktowizora – powiedziałem pojednawczo.
- A w żopu watknij twoja noktowizora.
* * *- Aleksy, mnie nijak nie wypada – rozłożył bezradnie ręce dezerter. – Znów byście gadali, że ruskie grzebią polskich oficerów w lesie. Ja na to nie idę, na mnie nie licz.
- A ty T.J? Nie wyświadczysz ostatniej przysługi Błażejowi? – zapytałem.
- Tyś chyba rozum postradał Chief – odrzekł. – Jak chcesz grób kopać? Na zewnątrz skośnoocy, łeb wychyl, właz od bunkra otwórz, a kulkę zarobisz jak ten tutaj- wskazał na zwłoki. – Nie słyszałeś co gadali w centrali? Że kitajce planują ofensywę?
- Prawda – przyznał rację kolegom Dietmar. – Zwariowałeś Alex. Nie ma zresztą w tym nic dziwnego. Na wojnie ludziom często zdarza się klepki postradać. Ale rację też masz, truchło musowo trzeba nam zakopać, i to nie z powodu szacunku dla majestatu śmierci, tylko dlatego że się tu verfluchten podusimy.
- Czyli co? Wychodzisz? – powiedziałem.
- Takich głupich nie ma. Mogę was osłaniać z bunkra.
- Ja też was rebiata, mogę z blokpostu osłaniać. A wy wychodźcie, jeśli wola. Nie muszę chyba wyjaśniać, że żaden z nas nie ruszył się z miejsca. Sytuacja była dramatyczna, zupełny dupościsk – wypisz, wymaluj jak w tej tragedii u Sofoklesa, jak w Antygonie. Ona też chciała ciało pogrzebać, ale nie mogła. I jej też nie było do śmiechu.
- Tedy co? Patyczki będziemy ciągnąć? – zapytałem w akcie desperacji.
- Sam sobie możesz pociągnąć – odpyskował mi Iwan. – Ja się nigdzie nie wybieram.
Nie wiem, co wtedy we mnie wstąpiło, ale podszedłem do Wańki i walnąłem go łokciem w klatkę piersiową, przewróciłem, zdzieliłem w twarz.
- Grzeczniej proszę. – wykrztusiłem przez zęby. – Grzeczniej.
Wstałem, spojrzałem Dietmarowi i T.J.’owi prosto w oczy.
- Nie żądam od was posłuszeństwa. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Ale jesteście w polskim bunkrze. W POL-SKIM. I tak się kurwa niestety składa, że ja tu jestem gospodarzem. Chciałbym, żebyście to uszanowali.
Pietrow podniósł się z ziemi, obadał dłonią opuchniętą wargę, spojrzał na mnie jakoś dziwnie, jakby poprzysiągł mi dozgonną nienawiść, nic jednak nie powiedział, kiwnął tylko głową na znak, że zrozumiał.
- Trupa musimy zakopać, inaczej tu nie wytrzymamy. – przerwał niezręczną ciszę T.J. Z tymi patyczkami to nie jest wcale taki głupi pomysł.
- A jeśli nie najmądrzejszy – podsumował Dietmar – to i tak lepszego nie mamy.
Pierwsze podejrzenia, co do tożsamości szpiega padły oczywiście na Iwana. Nie dość bowiem, że był Ruskiem, to w dodatku czarnym, a takiej mieszanki moja wyniesiona z domu ksenofobia, nie mogła zdzierżyć. Poza tym, był dezerterem, a trudno ufać komuś kto pałęta się po terenie kontrolowanym przez wroga. Wkurwiały mnie też jego murzyńskie ruchy, oraz wschodnia mentalność. Zresztą, między Bugiem, a prawdą, nie lubiłem ruskich.
- Szybciej – ponaglał go T.J., który jako pierwszy wylosował szczęśliwy los. – Nie mamy całego dnia. A w zasadzie nocy.
Pietrow zawiesił dłoń nad wykałaczkami, jakby chciał je zaczarować, jakby odprawiał nad nimi jakieś ruskie gusła i urokiem chciał wydłużyć ich długość.
- Kitajce są jak wampiry. Zaraz słonko wzejdzie, a wtedy, gdy tylko się wychylisz, kula w łeb. Nu dawaj, Iwanie Nikolajewiczu.
- Zakroj rot, Poliak. Mnie nada podumat.
Wańka gapił się na wystające z mojej dłoni patyczki, jak snajper na kabelki tykającej bomby. Wreszcie postawił wszystko na jedną kartę, wyszarpnął jedną z wykałaczek. Długo ją oglądał i obracał w palcach, jakby nie mógł uwierzyć, że los po raz kolejny w życiu się na niego wypiął. Ot, ruska dola. Albo murzyńska. Zależy z której strony na to spojrzeć.
- No, bladź! Ja znał szto by drugoi wziat!
- Nie płakaj, nie płakaj, Iwan Nikolajewicz. Ja tobie dam noktowizora – powiedziałem pojednawczo.
- A w żopu watknij twoja noktowizora.
Byłem wkurzony. Nie tylko jednak tym, że kompletnie nie miałem pomysłu jak zdemaskować konspiranta, nie z tego powodu, że w skwarne lato, zamiast pływać po jeziorze i oglądać dziewczyny w bikini, gotowałem się w bunkrze z trzema obcokrajowcami i trupem. I nie tylko z tego powodu, że nie mogłem znieść odoru jaki panował w schronie. Obwinianie wyłącznie zmarłego za smród jaki panował w blokhauzie byłoby jednak niesprawiedliwe. Śmierdzieliśmy wszyscy, z tym że Szpulka śmierdział najbardziej.
Jakby tego było mało, okazało się, że wytaszczenie zwłok Błażeja z bunkra wcale nie było proste. Zadanie maksymalnie utrudniała tusza denata, ciało w szybkim zaczęło puchnąć, powiększając i tak już niemałe gabaryty.
- Job jego mać! Nie przejdzie przez właz! Zaklinował się! – krzyczał Pietrow.
- Ciszej Wańka, bo kitajców na wartach pobudzisz, wyjdź na zewnątrz i ciągnij, a my go będziemy pchać – odrzekłem.
- Ni chuja, niech Dietmar pierwszy wyjdzie! Czemu zawsze ja?
- Bo pochodzisz z Rosji, a tam ludzie szczęścia nie mają. No dawaj Wańka, tylko nie zapomnij wziąć noktowizora. Zobaczysz kitajców to krzycz. Ja i T.J. będziemy cię osłaniać z bunkra. Jak będzie czysto Dietmar wyjdzie zaraz po tobie. Wpieriod! Dawaj! Dawaj!
Właz uchylił się, do blokpostu wpłynęła fala świeżego, sierpniowego powietrza. Boże, jak ja kochałem lato. O tej porze roku piwo, papierosy i seks smakują najlepiej.
- No i jak Wania? Widzisz coś?
- Nic nie widzę! Czarno wszędzie!
- To włącz noktowizje!
- Nie umiem.
- Jak to kurwa, nie umiesz?
- Zwyczajnie.
- Pośrodku gogli jest przycisk! Słyszysz?
- Słyszę, słyszę.
- I co? Widzisz coś?
- A co mam widzieć?
- Dziadka Mroza ze Śnieżynką! A co myślisz? Kitajców!
- Kitajców nie ma. Ale gwiazdy są. I księżyc. Dobra, dawajcie tego bohatera!
Jakoś poradziliśmy sobie z Błażejem, choć przyszło sporo się napocić. Szpadle poszły w ruch, T.J, napompowany deksedryną lustrował teren, ja co jakiś czas wychylałem się z bunkra i sprawdzałem jak idzie praca.
Saperki nie nadawały się do kopania mogiły, tym bardziej, że ziemia w okolicy była dość twarda. Choć robota – dosłownie - szła jak po grudzie, to jednak postępowała. Raz po raz dochodziły do mnie przekleństwa w niemieckim (verfluchten!) i rosyjskim (job twoja mat!).
Jakby tego było mało, okazało się, że wytaszczenie zwłok Błażeja z bunkra wcale nie było proste. Zadanie maksymalnie utrudniała tusza denata, ciało w szybkim zaczęło puchnąć, powiększając i tak już niemałe gabaryty.
- Job jego mać! Nie przejdzie przez właz! Zaklinował się! – krzyczał Pietrow.
- Ciszej Wańka, bo kitajców na wartach pobudzisz, wyjdź na zewnątrz i ciągnij, a my go będziemy pchać – odrzekłem.
- Ni chuja, niech Dietmar pierwszy wyjdzie! Czemu zawsze ja?
- Bo pochodzisz z Rosji, a tam ludzie szczęścia nie mają. No dawaj Wańka, tylko nie zapomnij wziąć noktowizora. Zobaczysz kitajców to krzycz. Ja i T.J. będziemy cię osłaniać z bunkra. Jak będzie czysto Dietmar wyjdzie zaraz po tobie. Wpieriod! Dawaj! Dawaj!
Właz uchylił się, do blokpostu wpłynęła fala świeżego, sierpniowego powietrza. Boże, jak ja kochałem lato. O tej porze roku piwo, papierosy i seks smakują najlepiej.
- No i jak Wania? Widzisz coś?
- Nic nie widzę! Czarno wszędzie!
- To włącz noktowizje!
- Nie umiem.
- Jak to kurwa, nie umiesz?
- Zwyczajnie.
- Pośrodku gogli jest przycisk! Słyszysz?
- Słyszę, słyszę.
- I co? Widzisz coś?
- A co mam widzieć?
- Dziadka Mroza ze Śnieżynką! A co myślisz? Kitajców!
- Kitajców nie ma. Ale gwiazdy są. I księżyc. Dobra, dawajcie tego bohatera!
Jakoś poradziliśmy sobie z Błażejem, choć przyszło sporo się napocić. Szpadle poszły w ruch, T.J, napompowany deksedryną lustrował teren, ja co jakiś czas wychylałem się z bunkra i sprawdzałem jak idzie praca.
Saperki nie nadawały się do kopania mogiły, tym bardziej, że ziemia w okolicy była dość twarda. Choć robota – dosłownie - szła jak po grudzie, to jednak postępowała. Raz po raz dochodziły do mnie przekleństwa w niemieckim (verfluchten!) i rosyjskim (job twoja mat!).