PROLOG
Mickail wszedł do obskurnej tawerny „Pod złamanym skrzydłem”. Nieszczelne okna i drzwi, pleśń na ścianach, połamane stoły, brudne naczynia, zaduch i gwar. Oto co miała do zaoferowania. W stolicy nigdy nie wybrałby takiej dziury, ale cóż… Tutaj nie mógł za bardzo wybrzydzać. Popularnie nazywane „Skrzydełko”, było jedynym miejscem w którym przyjezdni mogli spędzić noc w „łóżku” (były to raczej zarobaczone materace rzucone na ziemię) i w którym wszyscy mieszkańcy zbierali się wieczorami aby odpocząć po pracy, napić się i porozmawiać, czasem przy muzyce jakiegoś wędrownego grajka.
Dzisiaj jednak nie miał ochoty na rozmowy, przybył tu w innym celu. Podszedł do lady i poszukał wzrokiem barmana. Był to gruby, wysoki mężczyzna, około czterdziestki. Gdy zobaczył wzrok Mickaila skupiony na sobie podszedł do niego i zapytał.
-Co dla Ciebie Mick? – znali się od małego; byli przyjaciółmi, chociaż Mickail czasami zastanawiał się, czy przyjaciel na stanowisku barmana w jedynej karczmie w wiosce nie powinien częściej stawiać napitku swoim przyjaciołom. No cóż, ten dusigrosz do takich nie należał.
-Grzaniec. Zimno dzisiaj. – był środek jesieni, która i w tym roku, jak w każdym, przyniosła ze sobą obfite opady deszczu.
-Się robi. Co tam słychać w wielkim świecie? – nie widział Mickaila od dwóch miesięcy, więc zakładał, że wyruszył on w kolejną ze swych podróży.
-Syf. Jak zawsze syf. W Królestwie coraz więcej osób głośno wyraża swoje niezadowolenie rządami króla Edwina. – rzucił dwa srebrne, gdy właściciel tawerny podał mu napój. – Do wiosny nie mam po co tam wracać. Każdy- od rolnika po szlachcica klepie biedę. Lepiej wyjdę krojąc tych głupich kupców tutaj, na miejscu.
-Obyś nie pokusił się o właściciela tawerny – źródłem utrzymania Micka była kradzież, jak zapewne łatwo się domyślić.
-Spokojnie Anders, jesteś bezpieczny. Jeśli zbankrutujesz, gdzie będę pił?
-Przenajświętsza racja przyjacielu – poklepał go w ramię i podszedł do kolejnego klienta. Mickail wziął swój kufel i ruszył przez zatłoczoną tawernę, w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Znalazł jeden wolny stolik, praktycznie na środku pomieszczenia. Z jednej strony czuł naturalny w jego fachu niepokój; był wystawiony na spojrzenia wszystkich zgromadzonych, ale z drugiej strony, w środku, z daleka od nieszczelnych okien było najcieplej. Miał również inny powód, by tu usiąść. Stąd, ponad ramieniem pijanego rolnika siedzącego przy stoliku naprzeciwko, mógł skutecznie obserwować drzwi. Czekał na pewnego Michonistę, którego okradł dziś rano. Właściwie to wiedział, że za nim podąży. Specjalnie dał się zauważyć, aby żądny swojej sakiewki, wysoki blondyn zaczął go szukać. W wiosce wszyscy znali Mickaila, krążyły o nim niemiłe, aczkolwiek zgodne z prawdą plotki. W ciągu paru godzin okradziony Michonista zapewne dowie się, że gdy tylko Mick jest w mieście, to każdy wieczór spędza w Skrzydełku. Złodziej nigdy nie lubił owego wysokiego blondyna, jeszcze bardziej go znienawidził, gdy ten brutalnie zgwałcił miejscową dziewczynę, której ciało znaleziono w trzcinie, nad brzegiem rzeki. Prywatne śledztwo Mickaila doprowadziło go do tego człowieka. Mick był złodziejem, ale miał również swoje zasady i poczucie sprawiedliwości. Zaraz będzie miał okazję ją wymierzyć.
Do sali wszedł, a raczej gwałtownie wpadł gwałciciel. Trzasnął drzwiami i dzikim wzrokiem przeleciał po wszystkich zgromadzonych. Tylko Mickail zwrócił na niego uwagę i utkwił w nim spojrzenie, dlatego Michonista dostrzegł go bez problemu. Teraz już spokojnie, aby nie wzbudzać zbytniego zainteresowania, podszedł do stolika Micka i usiadł naprzeciwko.
-Oddaj moją sakiewkę, a zapomnę o wszystkim – znał takich ludzi. Starali się oni sprawiać wrażenie groźnych, mimo że tak naprawdę nigdy nawet nie zabili człowieka.
-Tę sakiewkę? – zapytał i rzucił na blat skórzany worek w którym zabrzęczały srebrne i brązowe. - Oddam ją rodzinie dziewczyny którą zgwałciłeś i zabiłeś – patrzył się w swoją ofiarę spokojnym, ale zimnym spojrzeniem, pozbawionym litości.
-Nie wiem o czym… - przerwał, zdziwiony tym co robi złodziej. Podwinął on rękaw, na jego przedramieniu widoczne były liczne blizny. Wyciągnął z kieszeni mały nożyk i przejechał nim po całej długości odsłoniętej ręki.
-Nie udawaj niewiniątka – krew zaczęła coraz szybciej wypływać na stół. Gwałciciel pomyślał, że pójdzie łatwo. Złodziej zdawał się już tracić siły, więc wyciągnął rękę w jego kierunku aby odebrać sakiewkę, ale… Nie mógł tego zrobić. Nagle poczuł się przerażony i osłabiony. Wydawało się jakby wraz z wypływającą krwią złodzieja, z niego wypływała energia życiowa. Powoli zaczął osuwać się z krzesła, a jego powieki stawały się coraz cięższe.
-Nie powinieneś był tego robić – było to ostatnie słowa jakie usłyszał. W czasie, gdy tracił resztki świadomości, Mickail owinął zranioną rękę bandażem i wstał. Ludzie zauważyli, że coś jest nie tak, dostrzegli nieprzytomnego blondyna, leżącego twarzą na stole.
-Zemdlał – powiedział obojętnym tonem złodziej, po czym założył kaptur i wyszedł w mrok.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tyra była małym miasteczkiem, znajdującym się w sercu gór Ub, w dolinie, między rozwidlającą się rzeką Kynt, spływającą z gór. Stanowiło pomost handlowy między kopalniami Ehr na południu, wielkim lasem na zachodzie w którym pozyskiwano luksusowe drewno michoniowe oraz Królestwem Północy.
Z tego powodu spotkać można tu było najróżniejsze osobowości, poczynając od górników, na których ciałach i psychice mocno zaznaczyły się lata ciężkiej pracy przy wydobyciu węgla oraz kamieni szlachetnych. Byli oni przeważnie nieco niżsi od reszty, za to krępi i silni. Nie mówili za dużo, nie znali zasad dyplomacji. Walili w ryj, kiedy było trzeba. Obozowali na południowej części Tyry, tuż przy rozwidleniu Kyntu, którym transportowali swoje towary z gór. Wykorzystywali niespotykany kształt rzeki- na tym odcinku była prawie idealnie prosta. Ładowali węgiel i kamienie szlachetne na tratwy, które następnie łączyli ze sobą i pozwalali płynąć z nurtem rzeki. Stawiali zwykle po jednym strażniku co trzy tratwy, więc przeważnie było ich pięciu na jeden transport. W dole rzeki, na rozwidleniu przy Tyrze mieli swój obóz. Zazwyczaj znajdowało się tam do dwudziestu ludzi, którzy pilnowali interesu. Tratwy po rozładunku kamieni były wykorzystywane do budowy chat, umocnień i generalnie rozwoju ich własnej małej wioski, lub wysyłane z powrotem do kopalnii.
Na zachodzie, w lesie znajdowali się tak zwani Michoniści. Można nazwać ich drwalami, pracowali oni w małych grupkach dwu-trzy osobowych i przeczesywali las w poszukiwaniu występujących pojedynczo Michoniów. Były to małe drzewka, których rzadkie drewno było wyjątkowo mocne i giętkie; było bardzo cenionym towarem, służyło głównie do produkcji broni. Michoniści w odróżnieniu od Południowej Kompanii Handlowej byli indywidualnymi, niezależnymi od siebie zgrupowaniami.
Ostatnią grupą ludzi, którą można wyróżnić są mieszkańcy Królestwa Północy. Zwykle przybywali tu kupcy aby pozyskać drewno michoniowe, kamienie szlachetne, bądź węgiel lub wyrzutki społeczeństwa, którzy nie mieli czego szukać w Królestwie. Byli to złodzieje, oszuści czy bankruci, chociaż zdarzali się też mordercy i dezerterzy z armii. Większość z nich zatrudniała się do pomocy na polu, lub jako straż karawan podróżujących na południe, przez góry, do kopalni Ehr. Najgorsi z nich mieli swoją kryjówkę w jaskini u podnóża góry, jakieś trzy kilometry na wschód od Tyry. Gdyby nie Gwardia pilnująca porządku w Tyrze, już dawno zaatakowali by oni miasto. Póki co kryli się w górach, pili wodę ze strumienia, jedli upolowaną zwierzynę. Jakoś żyli, na pewno lepiej niż w więziennej celi w Królestwie.
Mickail nie był jednym z nich. Kradł, ponieważ była to jedna z niewielu rzeczy, na której naprawdę dobrze się znał. Prócz tego potrafił dobrze walczyć i uprawiać magię. Nie chodzi tu o byle jakie sztuczki, którymi pochwalić się mogą uliczni karciarze, czy oszuści w tawernach. Nie, on był zaznajomiony z tajnikami prawdziwej magii. Nauczył się jej od starego wędrowca, któremu pomógł pokonać trasę z Tyry do stolicy Królestwa, w zamian za edukację magiczną.
Magia jest strumieniem energii, którym czarodzieje (chociaż on nie lubił się tak nazywać) potrafią sterować, w taki sposób, aby spełniał ich intencje oraz wykonywał polecenia. Można wyodrębnić trzy kręgi wtajemniczenia: pierwszy, pozwalający na udoskonalanie siebie, drugi, pozwalający sterować przedmiotami martwymi oraz trzeci, najbardziej zaawansowany, który pozwalał wpływać na organizmy żywe, zarówno na zwierzęta jak i na ludzi. Był pewien haczyk. Energia magiczna nie brała się znikąd. Aby wyzwolić energię, trzeba było poświęcić własne ciało, dlatego właśnie magów było tak niewielu. Najprościej mówiąc, aby wywołać strumień energii, trzeba było go wyzwolić z siebie, na przykład poprzez zranienie się. Im więcej energii i siły życiowej straci się podczas tego procesu, tym silniejszy będzie strumień energii magicznej, a im silniejszy, tym większych czynów można dokonać.
Mickail obecnie przebywał w swoim domku na skraju Tyry. Miał tu jedno pomieszczenie; sypialnię połączony z kuchnią, lub jak kto woli, kuchnię, w której stało łóżko. Potrzeby załatwiał w zagajniku za domkiem, nieopodal płynęła rzeka, w której się mył i prał ubrania. Czuł się tu dobrze. Miał wszystko czego pragnął- święty spokój. Rzadko kiedy ktoś go odwiedzał, w okolicy nie mieszkało zbyt wielu ludzi, jego dom nie znajdował się też przy głównej drodze. Mógł bez przeszkód, przy zasłoniętych oknach zajmować się magią pierwszego kręgu, co też właśnie robił w tym momencie. Usiadł na twardej podłodze, ze skrzyżowanymi nogami, podwinął oba rękawy i wyciągnął cienki, ale za to ostry nożyk. Spojrzał na przedramiona. Były całe w bliznach. Pamiętał jak zaczynał. Te czasy, gdy kreska długa na pięć centymetrów była wyzwaniem. Przez dwanaście lat stał się mistrzem. Związał czarne, długie włosy na czubku głowy, odsłaniając twarz. Po odgarnięciu włosów oczom obserwatora ukazywało się zawsze to samo zimne, pozbawione litości oblicze. Lekki zarost, zamknięte lewe oko, z blizną ciągnącą się od ust po czoło i znikającą pod włosami. Sprawne oko zazwyczaj obserwowało świat, spod przymrużonej powieki. Czara tęczówka powodowała strach w sercach wrogów Mickaila.
Teraz oko było zamknięte. Mick skupił się na swoim celu. Dziś miał zamiar zwiększyć sprawność, zręczność i szybkość swoich palców, co było potrzebne w jego fachu złodzieja. Skupił się na tym i szybko przejechał ostrzem po obu rękach. Pozwolił, aby krew wypływała z jego ran, a strumień magii przenikał jego ciało, usprawniając je. Powoli zaczynał czuć się coraz słabiej.
W końcu stracił przytomność.
***
Właściciel tawerny, Anders, zaczął kolejny, miał nadzieję, zwyczajny i spokojny dzień. Podniósł się z łóżka, wciągnął wełniane spodnie i stanął przed oknem. Był piękny, słoneczny, letni poranek. Ze swojego pokoju, znajdującego się na drugim piętrze budynku, miał wspaniały widok. Widział mieniącą się w słońcu rzekę Kynt, przy której od rana bawiły się dzieci, widział łąki poza terenem Tyry oraz jeden z trzech mostów, które pozwalały pokonać szeroką rzekę, między której odnogami znajdowało się miasteczko. Mostu strzegła brama wschodnia, na której stało dwoje gwardzistów. Mieli na piersi skórzane pancerze, nie posiadali hełmów. Oboje wyposażeni byli w kuszę oraz krótki miecz przy pasie. Tyra była dużym ośrodkiem handlowym, przez który przewijało się rocznie ponad milion srebrnych, głównej waluty w Królestwie, ale mimo tego nie miała murów obronnych. Znajdowała się na wysepce, między odnogami Kyntu, które stanowiły naturalną obronę. Przez rzekę suchą stopą można było przedostać się tylko jednym z trzech mostów, każdego z nich strzegła brama: kolejno wschodnia, południowa i główna. Dodatkowo aby zabezpieczyć brzegi rzeki przed niespodziewanym atakiem, wzdłuż nich ustawiono pięć strażnic, które nazwano kolejnymi cyframi z alfabetu. Ze swojego stanowiska w oknie, Anders widział strażnicę C. W mieście, którego stała populacja wynosiła czterystu mieszkańców, plus od trzydziestu do nawet stu przybyłych z gór bądź lasu handlarzy, było tylko trzydziestu zbrojnych. Zdecydowana większość z nich pracowała w dwunastogodzinnych zmianach obserwując bacznie brzegi rzeki (po dwóch na każdą bramę i strażnicę w jednej zmianie), a reszta, albo patrolowała ulice Tyry, albo organizowała wypady poza rzekę, najczęściej na wschód, gdzie znajdowała się Jaskinia Wygnańców. Anders widział ją w oddali ze swojego okna, czasem zdawało mu się, że w pobliżu mignął kształt odzianego w łachmany nędzarza, pewnie na zwiadzie. Wiedział, że Wygnańcy również obserwują ich miasteczko. Z tego co ostatnio słyszał od Mickaila, który czasem wybierał się w góry aby handlować z złoczyńcami, ich liczba wynosiła około trzydziestu mężczyzn. Tyle samo co gwardzistów, tylko że oni mieli przewagę umocnień. Czuł się bezpiecznie w Tyrze.Odszedł od okna, i zszedł na dół, po cichu pokonując pierwsze piętro, aby nie zbudzić lokatorów wynajmujących pokoje. Zamierzał wykonać swoją codzienną rutynę. Dotarł na parter, przeszedł między brudnymi stolikami i otworzył od środka drzwi. Na progu czekała już na niego pomocnica, Andrea.
-Co dziś tak późno Anders? – wstała, gdy tylko otworzył drzwi, minęła go i ruszyła do kuchni, nie czekając na odpowiedź i nie ukrywając zdenerwowania. – Czekałam tam ponad trzydzieści minut – usłyszał jej krzyk zanim jej jasne blond włosy zniknęły w drzwiach. Lubił ją. Była pracowita, punktualna i dobrze radziła sobie z pijanymi klientami. Mimo tego, że była młoda i swoim wyglądem przykuwała uwagę większości mężczyzn, nie była jak te słabe dziewczyny z burdelu naprzeciwko. Budziła szacunek wśród wszystkich, którzy ją znali, dodatkowo nosiła przypasany ciężki nóż myśliwski, zawsze na wierzchu i co lepsze, doskonale umiała się nim posługiwać. Pochodziła ze stolicy, jej matka zmarła w Wielkim Pożarze, który pochłonął siedemdziesiąt procent zabudowań, siedemnaście lat temu. Jej ojciec był kupcem, po śmierci matki zabrał Andree ze sobą, do Tyry. Po drodze ich karawanę napadli Wygnańcy, zabijając jej ojca. Została sama w miasteczku i miała dwie opcje. Zacząć karierę jako dwunastoletnia dziwka, lub zatrudnić się jako pomoc kuchenna „Pod Złamanym Skrzydłem”, które w tamtym czasie dopiero się rozwijało. Anders był dobroduszny i przygarnął ją do siebie, początkowo pozwalając jej za darmo spać w pokoju na drugim piętrze, oraz wynagradzając ją za pracę. Z czasem Andrea zapragnęła większej niezależności, i wyprowadziła się do miasta, wciąż pozostając pracownicą Andersa. Stroniła od towarzystwa, utrzymywała kontakty jedynie z Andersem i Mickailem.
Właściciel zostawił drzwi otwarte- był dziś piękny dzień, niech do środka wpadnie trochę słońca i się przewietrzy. Podszedł do baru aby przeliczyć pieniądze zebrane zeszłego dnia. W międzyczasie Andrea podsunęła mu kanapkę z jajkiem i gorące mleko. Przeliczył pieniądze. Sto trzydzieści srebrnych i około dwustu brązowych. W sumie ponad sto pięćdziesiąt srebrnych ( dziesięć brązowych było równowartością jednego srebrnego). Nieźle, pomyślał. Dzisiaj chyba zostawi Andree samą i wyruszy na targ, aby uzupełnić zapasy. Nie bał się powierzyć interesu młodej pomocniczce na parę godzin. Tyra była w gruncie rzeczy spokojnym miasteczkiem, w karczmie też rzadko dochodziło do bijatyk czy rozboju. Od ponad pół roku, kiedy to znaleziono martwego Michonistę przy stole Mickaila, nie zdarzyło się nic podobnego. Zjadł kanapkę, wypił mleko i odniósł naczynia do kuchni.
-Andrea – jak co rano sprzątała kuchnię, obmywała naczynia oraz sprawdzała zaopatrzenie.
-Hmm?
-Zostaniesz sama na parę godzin. Mam nadzieję, że dasz radę. – wiedział, że da, już nie raz zostawała sama i wszystko było w jak najlepszym porządku.
-Ja będę zapierdalać, a Ty pójdziesz sobie na spacerek w słoneczku? No chyba nie. – mógł ją w każdej chwili zwolnić za bezczelne odzywki do szefa, na jej miejsce znalazłaby się jakaś chętna osoba, ale mimo wszystko lubił się z nią przekomarzać.
-Możesz się poopalać, do czternastej pewnie jedyne czym będziesz musiała się zająć to podanie śniadania dla naszych trzech gości. Wszyscy mają je już wykupione, więc nie bierz od nich pieniędzy. – zobaczył jej szyderczy uśmiech.
-Nawet gdy dadzą napiwek „uroczej niewiaście za ladą”?
-Wtedy te pieniądze należą się owej niewiaście, ale póki co żadnej takiej tu nie widzę.
-Pierdol się grubasie – oboje się roześmiali. – Idziesz na zakupy, tak?
-Tsaa – rozejrzał się po kuchni – Chyba nie brakuje naczyń, sztućców ani tym podobnych? – wiedział, że ona lepiej zna stan wyposażenia tawerny.
-Nie, ale przydałyby się ze trzy-cztery beczki esse. – był to tani alkohol, popularny wśród wieśniaków, przyrządzany z roślin o tej samej nazwie. Miał okropny gorzki smak, ale podany z łyżką miodu smakował nawet znośnie. Jego największą zaletą była spora zawartość alkoholu, względem niskiej ceny. Pozwalał odpocząć i zrelaksować się rolnikom oraz rzemieślnikom. Gwardziści , bogatsi kupcy oraz zamożniejsi mieszkańcy czasem pili pile. Był to wytrawniejszy napój, przyrządzany ze sprowadzanych z północy owoców. Owoce były wyciskane, do soku dodawano wodę oraz pestki, a następnie zamykano w piwnicach. Mieszanina fermentowała i po dwóch miesiącach była gotowa do picia. Na zapleczu mieli jeszcze całą beczkę. – Kup jeszcze ze dwadzieścia kilo suszonej wołowiny, pięćdziesiąt kilogramów ziemniaków oraz jakieś inne warzywa. To powinno wystarczyć. Aaa, no i jeszcze mleko się kończy.
-Właśnie, chciałem o tym porozmawiać. Wczoraj przybyli kupcy z Królestwa, przywieźli kilka zdrowych zwierząt. Może zamiast kupować mleko, kupię krowę? – podobał mu się ten pomysł, jeśli zwierzę przeżyje co najmniej rok jego koszt zwróci się kilkadziesiąt razy.
-Rób co chcesz, to twój interes. Ja jej nie będę doić. – powiedziała i wróciła do zmywania. Stał za nią i zastanawiał się nad zakupem.
-Kupię, jeśli znajdę jakąś odpowiednią. Do tego będę potrzebował kilku desek aby zbudować płot oraz przegrodę w stajni. – zaczął wszystko dokładnie planować w głowie. Znajdowali się na przełomie lata i wiosny, póki co pogoda nie będzie wielkim problemem. – Postanowiłem.
-Dobrze, ale zamierzasz przynieść to sam, na plecach? – jakby nie patrzeć same beczki esse potrzebowały co najmniej dwóch mężczyzn do transportu.
-Zajdę po Mickaila, słyszałem, że przedwczoraj wrócił do Tyry, pewnie mi pomoże – za jego chatą stało coś na kształt drewnianej taczki, tylko o wiele szerszej, z płaskim dnem.
-Pozdrów go ode mnie, a wychodząc poustawiaj stoły – rzuciła przez ramię, gdy Anders przekraczał drzwi kuchni.
***
Wyszedł na świeże powietrze. Było naprawdę gorąco, mimo że do południa zostały jeszcze trzy godziny. Liczył, że do tego czasu zdąży wrócić do Skrzydełka, gdzie znajdzie cień i chłód. Mimo tego, że Plac Główny, na którym kupcy rozkładali swoje towary był ledwie pięćset metrów od jego tawerny i tak musiał udać się aż nad przeciwną odnogę rzeki, poza osiedle mieszkalne, na pola wewnętrzne, gdzie mieszkał Mickail. Nie marnując czasu ruszył pewnym krokiem, zakładając słomiany kapelusz z szerokim rondem, aby osłonić się przed słońcem. Nie mógł liczyć nawet na najmniejszy podmuch wiatru. Dziś będzie ciężki dzień, pomyślał. Ci, którzy nie muszą pracować pewnie spędzą go kąpiąc się w Kyncie, ale pozostała większość jest zmuszona do pracy w ciężkich warunkach. Anders najbardziej współczuł rzemieślnikom. Na dzielnicy przemysłowej, która właśnie przechodził było jeszcze goręcej. Ciepło dostarczane przez słońce było potęgowane przez ogień w paleniskach, piecach itp. Przyspieszył kroku, aby jak najszybciej wyrwać się z tego zaduchu. Co prawda był do niego przyzwyczajony; przeważnie panował on w tawernie wieczorami, ale dziś nie musiał go znosić. Przeszedł obok pola, minął bramę główną i ujrzał Mickaila, kryjącego się w cieniu drzewka, które rosło przy jego chacie. Miał na sobie długą szatę z odsłoniętą klatką piersiową. Nie był wyjątkowo umięśniony, czego można było się spodziewać, wiedząc jaką siłą dysponuje. Mięśnie tylko lekko zaznaczały swoją obecność, rysując się lekko widoczną linią, pod grubymi bliznami.-Mickail – rzucił karczmarz chcąc zwrócić jego uwagę.
-Co Cię sprowadza Andersie? – powiedział, nie otwierając sprawnego oka.
-Potrzebuję pomocy, idę na targ po parę rzeczy i przydałbyś mi się, razem ze swoją przemytniczą taczką. – dobrze wiedział, że Mick wymienia produkowany przez siebie narkotyk cvali za dziczyznę i skóry we wschodniej części gór. Wygnańcy byli wielkimi fanami cvali. Narkotyk ten uśmierzał ból, dawał poczucie niezwyciężoności i posiadania nieskończonych zapasów energii. Anders nigdy nie pytał o proces produkcji tego proszku. Jako jeden z niewielu w Tyrze, i w ogóle na świecie, wiedział o magicznych zdolnościach Mickaila.
-A więc prosisz o przyjacielską przysługę, tak, przyjacielu? – oko wciąż było zamknięte- cieszył się ostatnimi chwilami relaksu, bo wiedział co zaraz nastąpi. Anders oferuje mu pieniądze albo darmowy napitek w tawernie, a on wstanie, pójdzie za domek po wóz i wyjdą w kierunku rynku.
-Oczywiście przyjacielu. A w zamian zapraszam cię na przyjacielski kufel pile, dziś wieczorem. Co ty na to? – Mick otworzył oko i uśmiechnął się szeroko.
-Myślę, przyjacielu, że możemy się jakoś dogadać.
***
-A więc co u Ciebie słychać Mick? Dawno żeśmy się nie widzieli. – zaczął rozmowę, gdy wyruszyli spod chaty złodzieja. Przez prawie miesiąc nie było go w Tyrze, Anders pomyślał więc, że wyruszył w jedną ze swych podróży do Królestwa Północy.-Otóż, And, byłem na małym zwiadzie w górach. Zacząłem na wschodzie, a następnie skierowałem się na południe.
-Czemuż to? – zaskoczenie, nigdy nie znikał w górach na tak długo.
-Wybrałem się jak zwykle, pohandlować z Wygnańcami, miałem nadmiar cvali więc czemu nie? Gdy dotarłem do nich usłyszałem plotki o dziwnych stworzeniach mordujących zwierzynę w lesie. – nieco ściszył głos, bo mijali grupę rolników zmierzających do pracy na pola wewnętrzne; prawdopodobnie przed chwilą wyszli z domów.
-Może to tylko niedźwiedzie zeszły z gór? – to było najbardziej logiczne wyjaśnienie jakie przyszło Andersowi do głowy. Nigdy nie dawał wiary legendom, wedle których, serce gór było zamieszkane przez rassaki- niepodobne do niczego stwory. Miały one mieć długie, sprężyste nogi, pozwalające długimi skokami pokonywać góry, zgarbione tułowia, chronione grubym pancerzem, a zamiast kończyn przednich długie szpony.
-To nie jest robota niedźwiedzia. Niedźwiedź zabija aby zdobyć pożywienie, a zwierzęta które znalazłem po prostu leżały martwe, nie ruszone. Tak jakby ktoś rozszarpał ich tułowia dla zabawy. – na przykład długimi szponami. Nie, Anders nie mógł uwierzyć w te bajeczki o rassakach.
-I odkryłeś coś więcej? – zapytał.
-Niestety, moje poszukiwania okazały się bezowocne. Ale mamy inny problem. – teraz rozmawiali szeptem, ponieważ weszli do dzielnicy przemysłowej, na której już roiło się od ludzi. – Niedawno do Wygnańców dołączyła spora grupa skazanych za rozbój górników z Ehr, którzy zostali odbici z konwoju, który miał transportować ich do stolicy, do więzienia. – Anders otworzył szerzej oczy. – Teraz jest ich około pięćdziesięciu. Pół setki morderców i złodziei, którym niedługo zabraknie jedzenia. Jak myślisz, co uczynią? – było to oczywiste.
-Myślisz, że pokuszą się o atak na Tyrę?
-Nie będą mieli innego wyjścia, jeśli sytuacja w górach się nie polepszy.
-Byłeś z tym już u Głównodowodzącego McNeila? – był to dowódca strażników i kierownik obrony Tyry.
-Jeszcze nie, ale zrobię to wieczorem, gdy wróci do koszar. Teraz jest na zwiadzie w Lesie Michoniowym. Nie tylko go powiadomię. Chciałbym również wstąpić do Gwardii. – Anders uśmiechnął się. McNeil znał możliwości Mickaila i podziwiał je. Wiedział, że jest zapewne najlepszym wojownikiem w Tyrze i od dawna próbował go zwerbować, jednak ten zawsze wolał działać indywidualnie, poza tym nie znosił rozkazów.
-W końcu przekonałeś się do sztywnego uniformu?
-Powiem mu, że wstąpię do Gwardii, ale na swoich zasadach. Mam swoją broń, a pancerz tylko krępuje ruchy w walce. Będę ubierał się po swojemu. Poza tym nie mam zamiaru bezczynnie stać na wieży, czy też rozwiązywać sporów o główkę kapusty. Mam dla niego propozycję. Wszystko zależy od tego czy mi uwierzy.
-Jaką propozycję? – zapytał zaciekawiony karczmarz – Chyba nie chcesz kandydować na jego stanowisko?
-Nie, skąd. Widziałbyś mnie, spędzającego wieczory nad raportami dla stolicy?
-Racja. Ty w ogóle umiesz pisać? – zapytał z uśmiechem. Mick nie odpowiedział na zaczepkę. Widać było, że jest głęboko zamyślony. – Poczekaj tu jeśli chcesz, a ja pójdę zrobić zakupy.
-Pasuje –rzucił krótko, i Anders ruszył w stronę straganów.
***
Mickail odstawił wóz i skrył się w cieniu spichlerza. Była to największa budowla w mieście, w której magazynowano zboże, warzywa, wodę pitną oraz różne materiały. Krótko mówiąc, był to najważniejszy punkt wioski. Zawsze strzegł go przynajmniej jeden gwardzista. Dziś ku zdziwieniu złodzieja, nie było nikogo. Zastanowiło go to do tego stopnia, że ruszył na samodzielny patrol po okolicy. Spichlerz znajdował się na granicy dzielnicy przemysłowej i osiedla mieszkalnego. Swój obchód zaczął dookoła budynku. Na pozór wszystko wyglądało dobrze, zaniepokoiła go dopiero wiązka chrustu, którą znalazł między magazynem a chatą kowala. Wyglądało jakby ktoś chciał podpalić spichlerz. Zabrał ją i obszedł budynek dookoła. Dlaczego podpalacze zostawili wiązkę chrustu tutaj, zamiast podpalić budynek od razu, w nocy, kiedy prawdopodobnie przynieśli zwitek gałązek? Domyślał się dlaczego. Spichlerz znajdował się obok Placu Głównego, na którym była teraz masa ludzi. Podpalacze chcieli niezauważenie zostawić chrust w nocy, a w dzień tylko podłożyć ogień. Sprytnie. Zbrodnia ciężka do wykrycia, pochłaniająca wiele ofiar. Dobrze, że zabrał chrust w porę. Znalazł się na głównej ulicy. Gwar, zgiełk, kurz. Wszyscy pracowali, ale mimo to pozwolił sobie oderwać kowala na chwilę od jego zajęć.
-Witaj Sam – właśnie wykuwał podkowy, więc brzęk młota o metal skutecznie zagłuszył przywitanie.
-Sam! – krzyknął, i dopiero teraz kowal go usłyszał.
-O, Mick, witaj. W czym mogę pomóc? Potrzebujesz naostrzyć miecz? – wytarł rękę w brudną ścierkę i uścisnął wyciągniętą dłoń Mickaila.
-Nie, z tym radzę sobie sam – nie ufał innym ludziom, szczególnie jeśli chodziło o stan jego broni.
-No tak, zapomniałem. Więc co cię do mnie sprowadza? – złodziej zbadał go uważnym spojrzeniem. Zastanowił się przez chwilę czy może mu zaufać. Nie, on na pewno nie był podpalaczem, gdyby spichlerz zajął się ogniem, nie miałby szans na uratowanie chaty, oraz całego swojego majątku.
-Z tyłu znalazłem to – rzucił suche gałązki na kowadło – Tak jakby ktoś chciał podpalić spichlerz. Nie widziałeś niczego podejrzanego? – kowal przyjrzał się najpierw złodziejowi a potem wiązce chrustu.
-Nie. Podejrzewasz kto mógł to zrobić? Może Wygnańcy? – Mick zastanowił się nad tym chwilę. Nie, oni chcieli zdobyć jedzenie, a nie je palić. To nie miało sensu.
-Myślę, że to raczej nie oni – raczej na pewno.
-Hmm. Nie mam innego pomysłu.
-Dobrze, dziękuję za pomoc – Mick już miał zabrać chrust gdy Sam odezwał się jeszcze raz.
-Zaraz, czekaj. Pokaż te gałązki. – rozwiązał je i wysypał na stół. Podniósł coś, co wyglądało jak połamany krzak. – Takie krzaczki rosną tylko w jednym miejscu w Tyrze. – Mick wiedział gdzie.
-Przy obozie Michonistów, masz rację. Zbadam to. Bardzo pomogłeś. – nie czekając na odpowiedź wyszedł z zakładu.
Jaki powód mogli mieć Michoniści, aby podpalać spichlerz? Gdyby spłonął, mieszkańcy straciliby zapasy żywności na zimę. Miasteczku groziłoby wymarcie. Aby móc podejrzewać Michonistów potrzebował solidniejszego dowodu, lub konkretnego motywu, który mógł ich do tego skusić. Jedynym na co wpadł, była zemsta za śmierć wysokiego blondyna, gwałciciela. Po jego śmierci na jaw (nie bez pomocy Micka) wyszła sprawa gwałtu, przez co dwójka jego towarzyszy została wygnana z Tyry, z dożywotnim zakazem wstępu. Czyżby jakoś udało im się wrócić? Czyżby chowali urazę przez pół roku? To prawdopodobne. Musiał sprawdzić wszystkich handlarzy drewnem, stacjonujących w miasteczku.
Przeszedł obok spichlerza, przyszła kolej na sprawdzenie osiedla mieszkalnego, znajdującego się po drugiej stronie. Przechodził przez drogę, gdy kątem oka zauważył cień, przemykający się po jego lewej stronie. Odwrócił się i zobaczył znikającą obok budynku spichlerza zieloną tunikę. Ruszył za podejrzanym. Jeśli to podpalacz, nie może działać gwałtownie. Wystarczy, że opuści on ogień i drewniany spichlerz, w takich warunkach pogodowych zajmie się ogniem w mgnieniu oka. Nie chciał używać magii, był wystarczająco osłabiony po ostatnim akcie. Zrobi to tylko w ostateczności. Po cichu zaszedł podpalacza od tyłu. Znów znajdował się miedzy chatą kowala a spichlerzem. Dobrze, że wcześniej znalazł chrust.
-Szukasz czegoś? – zawołał, a nieznajomy odwrócił się. Tak, to był kompan gwałciciela. – Tak myślałem, że to wy. Myśleliście, że tym razem uda się wam uniknąć mojej sprawiedliwości? – Michonista nie myślał za dużo, tak jak przewidział Mickail. Zaślepiony nienawiścią i złością szybko ocenił przeciwnika, jako niższego, słabszego od siebie i przystąpił do szaleńczej szarży z wyciągniętym krótkim mieczem. Mick zrobił szybki ruch w bok, unikając ataku i popychając napastnika, który kierowany jego siłą i własnym rozpędem poleciał na ziemię. Wstał, Mick spojrzał na niego prowokująco swoim jednym okiem. Nie dobył nawet broni. Nie chciał brudzić miecza krwią. Głupiec znów zaatakował, tym razem złodziej nie uniknął ataku, tylko błyskawicznie wykręcił ręce Michonisty, w taki sposób, że ten zanim zauważył co się stało, wykrwawiał się nadziany na własny oręż. Padł na ziemię, a złodziej spojrzał na niego z politowaniem.
-No, prawie Ci się udało.
-Nie prawie. – usłyszał szyderczy śmiech za plecami i odgłos tarcia krzemienia o krzemień. Na końcu alejki stał drugi towarzysz gwałciciela i właśnie rozniecał ogień. Mickowi krew odpłynęła z twarzy i zrobiło się jeszcze goręcej niż było. Zupełnie jakby już czuł płonący obok niego budynek. Kompletnie nie pomyślał, że podpalacz może mieć towarzysza. Szybko podjął decyzję i wyciągnął miecz z pierwszej ofiary, po czym gwałtownie rozciął swoją rękę. Cięcie było głębokie, krew trysnęła silnym strumieniem. Potrzebował dużo energii. Poczuł, jak przepływa ona przez całe jego ciało, a następnie uwalnia się przedramieniem i dociera do podpalacza, którego głowa samoistnie przekręca się o sto osiemdziesiąt stopni. Cel ataku upada, martwy, jeszcze zanim dotknie ziemi. Skręcony kark. Mick szybko wstał i nie zważając na krwawiącą rękę rzucił płaszcz na płonącą już ścianę spichlerza, a następnie widząc, że to nie wystarcza własnym ciałem odizolował płomień od dopływu tlenu. Udało się. Położył się na ziemię i westchnął z ulgą. Usiadł, z kieszeni spodni wyciągnął bandaż i zawinął rękę. Spojrzał na Michonistów. Im już nic nie pomoże.
Ubrany wrócił do wozu, który zostawił po przeciwnej stronie. Czekał już na niego, załadowany beczkami z esse, mięsem i warzywami oraz drewnianymi deskami. Obok stał Anders trzymając w jednej ręce świeżą bułkę z szynką, a w drugiej kubek wody. Gdy Mick do niego podszedł, ten szeroko otworzył oczy. Złodziej wyglądał jakby właśnie wrócił z wojny. Miał nadpaloną szatę, poparzone ciało, był zakurzony i cały we krwi- swojej i nie tylko. Lewa ręka była cała zabandażowana, a na opatrunku pojawiały się już małe, czerwone ślady.
-Niezła krowa- powiedział, rzucając spojrzenie na nowy zakup Andersa i bez słowa chwycił swój wóz za dwie specjalnie do tego zamontowane drewniane uchwyty (był załadowany tak, że potrzeba było trzech mężczyzn aby go transportować), podniósł go i ruszył bez problemu w stronę tawerny „Pod Złamanym Skrzydłem”.