U nas za stodołą stoi stary, rozłożysty orzech włoski. Pewnego lata, gdy ciężkie od owoców gałęzie pochylał ku ziemi, odwiedziła mnie długonoga, złotowłosa driada osłonięta zwiewną sukienką w kwieciste wzory. Przenikające materiał promienie Słońca, podkreślały linię smukłych bioder, kształtnych piersi. Niby ubrana, a jakby naga. Stąpała po ścieżce, a jakby ponad nią – zgrabnymi stopy w jakby kryształowych szpilkach. Przed nią szczekając, bieżał „baranek”, a nad wianuszkiem latał motylek. Urzeczony zjawiskiem, uległem magii. W świecie szarym żyłem dotąd.
Przechodząc pod orzechem, wyciągnęła dłoń, by dotknąć owocu i głosem srebrzystym jak strumyk wyrzekła słowa, kruszące zniewalający mnie potężny czar:
– O, kiwi macie!