[W]Gliniane cesarstwo (pierwszy rozdział)

1
Zdaję sobie sprawy, że tekst poniżej nie do końca wygląda jak klasyczne fantasy. Niemniej dzieje się w całkowicie fikcyjnym świecie i można uznać, że to taka kraina z fantasy, która rozwijała się i obecnie znajduje się technologicznie gdzieś pod koniec XIX wieku. To nie steampunk, bo technologia nie jest szczególnie wydumana.
To pierwszy rozdział, od którego chciałbym zacząć snucie historii i przedstawianie świata
Po mojej wieloletniej przerwie od pisarstwa chciałbym zobaczyć, czy to się w ogóle kupy trzyma i ma sens.
Tyle ode mnie. Dziękuję.

*******
W upalny dzień więzienne podziemia przynosiły tylko pozorną ulgę. W rzeczywistości powietrze przesycone było czymś ciężkim i niewysłowionym. Lampa łukowa rzucała słabe, żółte światło, nadając każdemu zakamarkowi ponurej głębi.
Sylur stał pod celą śmierci, nie będąc pewnym, kogo spotka po drugiej stronie żelaznych drzwi. Człowieka, potwora, czy może kogoś kto zbłądził? W głowie pojawiła się myśl, że skazaniec może mieć rodzinę. Jeśli tak, to czy ktoś poinformował ich o egzekucji?
Takich rozważań zdawał się nie mieć mężczyzna w białym kitlu. Mówił wesołym tonem, a uśmiech nie schodził mu z ust. Obecność cesarskiego syna zdawała się go nie peszyć, przeciwnie, najwidoczniej traktował zaistniałą sytuację jako wyróżnienie.
Kim on właściwie był? Nikomu się nie przedstawił. Niezbyt to grzeczne, ale trudno było się kłócić o konwenanse w piwnicach bloku śmierci. Ów nieznajomy pełnił rolę mistrza ceremonii, ale nie był katem, inaczej nosiłby mundur bez dystynkcji, jeśli wyznaczył go sąd wojskowy, albo garnitur, gdyby reprezentował prokuraturę.
- To aby na pewno bezpieczne? - Głos profesora Emanuela Statera, był jak kotwica, zatrzymał myśli Sylura, dryfujące ku coraz bardziej ponurym odmętom. Stary filozof jak zwykle miał na uwadze bezpieczeństwo podopiecznego.
- Szanowny panie, tego człowieka skuwają do fotela cztery kajdany. Zalecałbym jednak cesarzewiczowi nie podchodzić zbyt blisko. Może waszą mość opluć. Najchętniej zaszylibyśmy mu te plugawe usta, ale skoro koniecznym jest, by wasza mość z nim rozmawiała...
- Chodziło mi raczej o to ustrojstwo. Czy jest bezpieczne? To pierwsza egzekucja z wykorzystaniem automatonu.
Biały kitel wydał się urażony tą uwagą. W jednej chwili Sylur pojął, że to on skonstruował maszynę.
- Dostatecznie go przetestowaliśmy. Jestem odznaczonym członkiem cechu zegarmistrzowskiego i zaprojektowałem w życiu automatony dalece bardziej skomplikowane niż ten.
- A możliwość rykoszetu? - Profesor Stater nie dawał za wygraną. Sylur był mu wdzięczny za podejmowanie prób udowodnienia, że obecność następcy tronu w tym miejscu jest nieodpowiednia, choć wiedział, że to bezowocne starania. To ojciec zdecydował, że chłopak obejrzy egzekucję.
- Będziemy za betonową ścianą. Wszystko zobaczymy w obiektywie peryskopu okopowego.
Stater rozluźniał i zaciskał pięści w rytm niespokojnego oddechu. Pocił się obficie i nieprzyjemny zapach wypełnił i tak już zatęchłe powietrze. Chłopak wiedział, że nauczyciel lękał się zamkniętych pomieszczeń. Jeden z adiutantów ojca powiedział mu kiedyś, że podczas wojny pełnił obowiązkowy wolontariat w służbach tyłowych i pewnego dnia roznosząc posiłki znalazł się w bunkrze, na który spadła nawała artyleryjska wroga. Od tej pory nabawił się fobii. Cesarzewicz nie chcąc go kłopotać, nigdy nie wspominał, że wie o jego przypadłości.
Stołeczne więzienie należało do tych miejsc, o których ludzie woleli zapomnieć. Niechlubna karta historii, która wciąż istniała, bo nadal trzeba było zapisywać ją krwawymi zgłoskami. Warowny kompleks przy Alei Uniwersyteckiej postawiono tuż obok Akademii Królewskiej trzysta lat temu jako miejski odwach, ale niedługo pełnił tę funkcję. Kolejni królowie urządzali w kamiennych murach „akademika” miejsce tortur i kaźni swych najzagorzalszych wrogów.
- Czy ten człowiek ma rodzinę? - zapytał nagle chłopiec.
Twarz nad białym kitlem stężała.
- Och... nie, nie sądzę panie. Nawet gdyby miał, wyrzekliby go się.
Kłamał. Sylur wiedział, jak w takich przypadkach postępuje się z rodziną skazańca. Najpierw ciągnący się tygodniami areszt i przesłuchania, a po wypuszczeniu na wolność obserwacja. To i tak ogromny postęp w stosunku do rządów regenta, kiedy bliskich czekały tortury i stryczek.
- Wasza mość, czy możemy zaczynać? - Biały kitel się niecierpliwił. Sylur nie widział powodu, by odwlekać coś, co i tak jest nieuniknione.
- Tak.
Człowiek w bieli zatarł dłonie i zaprosił ich do sali. Wraz z nimi wszedł prokurator oraz dwóch wojskowych. W środku znajdowało się jeszcze trzech strażników otaczających wiankiem fotel ze skazańcem.
Mężczyzna przykuty do fotela nie mógł wykonywać żadnych ruchów, poza obrotem głowy. Miał ordynarną twarz, surowy fizys który szpeciły blizny, sińce i opuchlizna. Usta zakrywał knebel. Sylur przypatrywał mu się z niesmakiem.
- Nim trafił w ręce policji, wasza mość, zajęli się nim Łowcy. - Przemówił jeden z wojskowych, w randze pułkownika. - Nie mamy nad nimi żadnej kontroli, stąd te rany... Barbarzyństwo, ale zapewniam, że policja i wywiad są dalecy od takich brutalnych metod. Łowcy też się kiedyś ucywilizują.
- Co ujawniło przesłuchanie?
Prokurator odchrząknął. Pytająco spojrzał na wojskowego, a ten nieznacznie skinął głową.
- W ostatnich miesiącach wojny z landgrafami należał do Niewidzialnej Ręki. Przez szesnaście lat ukrywał się
- Jak?
- Zmieniał tożsamość. W Niewidzialnej Ręce był specem od fałszowania dokumentów. Ustaliliśmy, że przez ten czas jest odpowiedzialny za szereg wywrotowych i antypaństwowych aktów.
Niewidzialna Ręka. Nazwa była Sylurowi nieobca, ale nie mógł jej przypisać do czegoś konkretnego. Miał za to przed oczami kilka tytułów książek z pałacowej biblioteki, w których z pewnością znajdzie odpowiedź. Następcy tronu nie wypadało okazywać braków w erudycji, więc odparł z całą powagą, na jaką stać było czternastolatka:
- Wierzę, że policja spełni swój obowiązek i cała szajka planująca na mnie zamach poniesie zasłużoną karę.
W środku targała nim gorycz, że takie wydarzenia będą udziałem jego życia. Zamachy, spiski, kary śmierci, tortury, może nawet polityczne mordy. Cesarski tron chwiał się na górze z kości i wciąż trzeba było dorzucać nowych, by nie runął.
Mistrz ceremonii dał znać prokuratorowi, by wypełnił formalności. Sylura zdziwił brak kapłana. Zapytany o to profesor, odparł:
- Skazany ma prawo odmówić duchownemu, jeśli wierzy w innych bogów, albo nie wierzy wcale.
Prokurator z niepokojącym zadowoleniem bardzo wolno odczytywał wyrok, potem jego uzasadnienie i uzasadnienie odrzucenia apelacji. Sylur nie słuchał tego zawiłego języka prawników. Zaaferował go widok maszyny za fotelem skazańca. Mechaniczne ramię pełne zębatek i cięgien trwało w pół zgiętej pozycji, czekając aż ktoś je nakręci. Chłopak, który uwielbiał automatony, miał z grubsza pojęcie jak działają. Poruszają je sprężyny, a zegarmistrzowskie mechanizmy pozwalają je programować do wykonywania określonych funkcji. To ramię miało tylko jedno zadanie: wsunąć lufę rewolweru przez otwór w zagłówku i pociągnąć spust. Biały kitel miał rację, nie przypisując urządzeniu szczególnego stopnia skomplikowania. W rzeczywistości była to maszyna nieporównywalnie prostsza i mniej finezyjna od tych które miał w komnatach, a które potrafiły grać na cymbałach, albo nalewać herbatę z imbryka do filiżanek.
Sylur zwrócił uwagę na rewolwer na końcu ramienia, który był wykonany z grawerowanego metalu, a okładziny rękojeści utworzono z, jak przypuszczał, kości słoniowej. Lufa wyróżniała się długością, co musiało przekładać się na zasięg, ale niepodobną rzeczą było nosić taką nieporęczną broń w kaburze. Zapewne ktoś z generalicji podarował rewolwer z własnej kolekcji. Metody uśmiercania skazanych od niedawna stały się ważkim tematem dla opinii publicznej. Kula miała być bardziej humanitarna od stryczka, a wykorzystanie automatonów pozwalało zachować czyste sumienie dziewięciu żołnierzy wybranych do plutonu egzekucyjnego.
- Nigdy nie widziałem cię z bliska.
Uświadomił sobie, że skazańcowi zdjęto knebel. Miał nijaki głos, podobnie nijaki był jego wygląd. Nie wydawał się ani młody, ani stary, jedynie oczy płonęły mu dziwnym blaskiem. Był jak pusta powłoka człowieka, napędzana szaleństwem. Przez szesnaście lat jego marzeniem było zachwiać posadami cesarstwa. To pragnienie musiało być jak codzienna dawka trucizny.
- Dlaczego chciałeś mnie zabić?
Parsknął śmiechem.
- Bo to łatwiejsze, niż zabicie twojego ojca. Zresztą cesarz dokonał już nieodwracalnych zmian. Nasz kraj jest stracony, nie chodziło mi o zmianę jego losów, a o zemstę.
- Zemstę za regenta?
- Za cały nasz kraj, szczylu!
Jeden z klawiszy uniósł dłoń zaciśniętą w pięść, ale profesor Stater go powstrzymał.
- Nie. Cokolwiek ma do powiedzenia następcy tronu, niech mówi. To nakaz cesarza.
- Zanim oskarżysz kogoś o zamach, pamiętaj, że twój ojciec też musiał kogoś zabić, by zdobyć władzę. Regent był o krok od wygrania wojny z landgrafami, gdy jego admirał wbił mu nóż w plecy. Ten sam, który wcześniej przysiągł mu wierność. - Splunął. Sylur mimowolnie odskoczył. Niepotrzebnie, plwocina poleciała pod nogi skazańca. - Gdyby nie twój przeklęty ojciec, dziś władalibyśmy światem.
Cesarzewicz tupnął nogą.
- Kłamstwo! Regent oszalał, wplątał nas w wojnę, którą nie dało się wygrać. Jeśliby go nie zabito i nie podpisano pokoju, najdalej za pół roku landgrafowie przełamaliby obronę. Bunt ocalił nas od rzezi.
- Skazaniec zarechotał.
- Tak... Czego innego, niż kłamstw, mógłbym się po tobie spodziewać? Czternastolatek chowany pod kloszem, karmiony wizją historii pisaną przez zwycięzców.
- Chciałeś wysadzić dworzec kolejowy podczas mojego wyjazdu. Wiesz, ile tam będzie ludzi?
Kąciki ust mężczyzny uniosły się. Brakowało mu kilku zębów. Sądząc po niezłym stanie pozostałych, ubytki nie były wynikiem próchnicy, a unikalnych metod przesłuchiwania Łowców.
- To żadna cena za zemstę na tym skurwielu. Prosta matematyka. Jak chcesz zasiąść na tronie, skoro jeszcze nie nauczyłeś się liczyć?
Cesarzewicz nie był w stanie pohamować łzy, która spłynęła mu aż po czubek brody. Jak podłą imitacją człowieka był ten, który za nic miał życie niewinnych?
- Zabijcie go. - Rozkazał. - Niech już umrze.
Człowiek w bieli spoważniał. Już się nie uśmiechał i ze schyloną głową wskazał im wejście do pomieszczenia za ścianą. Profesor położył chłopcu rękę na ramieniu.
- To tylko chwila.
Gdy skórzany pas obwiązał głowę skazańca przytwierdzając ją do zagłówka, ten zdążył wycharczeć:
- Pamiętaj o tych niewinnych, których zabił twój ojciec podczas puczu. On również potrafi liczyć. Cesarz dokonał rzezi rodziny regenta, a potem zamordował cały nasz kraj.
Nie, nie, nie.
Mężczyzna ugryzł w palec strażnika, który usiłował zakneblować mu usta. Klawisz odskoczył, miotając przekleństwa, a knebel spadł na ziemię.
- Ty, cesarz, wszystkie kurwy z którymi spał, nawet wasze psy i konie, zaznacie straszliwych cierpień.
Uniesione w górę pięści spadły na twarz skazańca. Zamilkł pod naporem ciosów.
Pomieszczenie za ścianą cuchnęło mokrym betonem. Znajdowały się tam trzy peryskopy na trójnogach wycelowane w podłużną szczelinę pod sufitem.
- Nie chcę patrzeć.
Profesor Stater nie zamierzał nalegać.
- Twój ojciec by tego nie pochwalił, ale... jestem pewien, że słabostka cesarzewicza zostanie między nami, prawda?
Człowiek w kitlu przytaknął.
- Kim jesteśmy, żeby nie spełnić prośby następcy tronu?
Sylur otarł łzy i zebrał w sobie całą godność, na jaką było go stać.
- Proszę czynić powinność.
Żałosne, pomyślał. Zapłakany dzieciak wydający rozkaz egzekucji. Ojciec w jego wieku służył jako chłopiec okrętowy na korsarskim statku w czasie wojen ze zbuntowanymi koloniami i wsadzał palec do kanału prochowego armaty, by zabezpieczyć ją przed wystrzałem podczas ładowania, a on był jego parodią.
Dźwignia została przesunięta i automaton zrobił swoje. Huknęło. Chłopak chwilę odczekał, licząc na jakąś puentę, zdanie na koniec, ale gdy to nie nastąpiło, wyszedł. Odwrócił głowę, by nie patrzeć na martwego skazańca. W drodze na powierzchnię przemierzał kolejne poziomy więzienia, a na każdym piętrze wyprostowani jak struna strażnicy otwierali przed nim kraty. Profesor Stater podążał za nim sadząc wielkie susy swymi długimi nogami, ale z racji podeszłego wieku zdołał się z nim zrównać dopiero na dziedzińcu.
- To doprawdy nieodpowiednie wystawiać cię na takie emocje, Sylurze. - Powiedział łapiąc oddech i odrzucając z czoła przepocone pasemko siwych włosów. - Porozmawiam z cesarzem, jego metody wychowawcze budzą mój sprzeciw.
- Proszę się nie wygłupiać, profesorze. Ojciec i tak pana nie lubi. Uważa, że studiowanie książek jest jak rozwadnianie wina. Niedługo odeśle mnie do koszar. Jeśli okaże mu pan sprzeciw, ten dzień nastąpi szybciej.
Stater przyznał mu rację. On również musiał odczuwać niechęć cesarza do swojej osoby. Monarcha ledwo potrafił czytać, a jedyną wiedzę jaką posiadał, zdobył sam, służąc na morzu. Ktoś taki mógł zostać admirałem jedynie na służbie u chorującego na ludomanię regenta-szaleńca.
Główna brama więzienia ryglowana była oryginalnym zamkiem sprzed trzystu lat. Strażnik mrucząc pod nosem przekleństwa, walczył ze zużytym mechanizmem, manipulując wielkim kluczem, tak by zapadki zaskoczyły. Sylur podniósł się na palcach, by choć trochę zniwelować różnice wzrostu między nim a profesorem i zapytał półgłosem:
-Czy podczas podróży na Latyfundia, coś mi grozi? Ja... nie chcę umierać.
Kiedy Łowcy ujawnili istnienie spisku na jego życie, po raz pierwszy namacalnie poczuł istnienie śmierci. Był z nią co prawda oswojony już od dawna, odkąd nauczył się słuchać, karmiono go heroicznymi opowieściami z życia ojca-marynarza, ojca-admirała, wreszcie ojca-puczysty. Śmierć zawsze się w nich przewijała, od kuli, sztormu, chorób, ale była przy tym tak przekoloryzowana i wyniosła, że można było nabrać przekonań, iż spotyka jedynie awanturników i żołnierzy. Sylur nie był tym pierwszym i miał nadzieję nigdy nie zostać tym drugim.
Świadomość, że niewiele brakowało, by dzisiejszy dzień był jego ostatnim, wszystko zmieniała.
Filozof swoim zwyczajem długo się namyślał nad odpowiedzią, jakby każdy osąd wygłaszał dopiero po przeprowadzeniu w myślach rzetelnego procesu „za i przeciw”.
- Lojaliści regenta nie mają tam żadnych wpływów.
- A junkrzy? Czy mogą się nimi posłużyć? W końcu jadę odebrać im autonomię.
- Jesteś bardzo podejrzliwy, jak na swój wiek, to z pewnością cecha po ojcu. Junkrzy nie darzą nas sympatią, ale niepodobnym wydaje mi się, żeby poszli na układy z ludźmi reprezentującymi wszystko to, co doprowadziło ich kraj do ruiny podczas wojny. Pamiętaj, że z radością przyjęli pucz twojego ojca i jako pierwsi uznali go za nowego władcę.
Zamek w końcu puścił. Podenerwowany wartownik odetchnął z ulgą.
- A landgrafowie? - Sylur nie dawał za wygraną. - Kiedyś ojciec musiał z nimi konsultować każdą decyzję.
- To był jeden z warunków zakończenia wojny. Rada Kontroli pilnowała wprowadzania w życie postanowień traktatu pokojowego. To już przeszłość, jesteśmy w pełni suwerennym państwem, rozporządzającym we własnej strefie wpływów.
- Która jest też strefą wpływów Zjednoczonych Marchii.
- Landgrafowie tak sądzą – profesor żachnął się – ale wiąże im ręce Izba Reprezentantów. Od wojny wiele się u nich zmieniło, Marchie pogrążyły się w demokracji. Ich społeczeństwo myśli tylko o czubku własnego nosa. Zagraniczna polityka nikogo tam już nie obchodzi.
Sylur nie czuł się przekonany.
Za murami więzienia panował zgiełk. Główne arterie stolicy były zatłoczone niezależnie od pory dnia. Żakiet modny dla klasy średniej i kaszkiet naciągnięty głęboko na czoło pozwoliły cesarskiemu synowi zachować anonimowość. Sylur grzecznie przepuścił kobietę ciągnącą za rękę płaczącą dziewczynkę i przeszedł w poprzek chodnika do czekającej przy krawężniku karety renomowanej marki „Dolores”. Czteroosobowy wóz w środku był wyściełany atłasami, podszyty złotymi nićmi i pachniał bzem, ale z zewnątrz wyglądał po prostu jak wysokiej klasy powóz na najlepszych resorach. W stolicy pełno było przypadków biedaków, którzy dorabiali się fortun na handlu i spekulacji i nikt nie zwracał uwagi na jeszcze jedną karetę, którą uznawano za własność kolejnego parweniusza. Jedynym co mogło zdradzić przynależność pasażerów do dworu, były konie, bo te najlepszej krwi kosztowały fortunę, ale cesarskie stajnie miały i na to sposób. Gdy potrzeba było wyjechać na miasto incognito, zaprzęgano nierasowe rumaki, czasami nawet specjalnie pobrudzone i niewyszczotkowane.
Woźnica cmoknął i ruszyli. W ślad za nimi jak cień podążała czarna dorożka z ochroniarzami.
Dwa długie na kilometr sznury bliźniaczo podobnych dorożek przesuwały się w przeciwległych kierunkach, a ich wozacy przekrzykiwali się nawzajem, przeklinali albo pozdrawiali. Po ulicach stolicy poruszało się jednorazowo nawet kilkaset prywatnych środków transportu, które za opłatą kilku guldenów przewoziły mieszkańców w dowolne miejsce. Tych których nie było stać na taki wydatek (bądź należeli do radykalnych grup ideowych agitujących za wyzwoleniem koni od pracy), tłoczyli się na przystankach, czekając na omnibus elektryczny.
Sylur zasłonił grubą kotarą szybę, zostawiając tylko niewielką szczelinę, przez którą obserwował obcy dla niego zgiełk codzienności. Gdy przejeżdżali obok kompleksu uniwersyteckiego, monumentalnych gmachów otoczonych kolumnadami i pomnikami zasłużonych mężów stanu z ostatnich kilkuset lat, zajęcia właśnie się skończyły i tłum znudzonych żaków rozlał się po ulicy jak smoła z dziurawej beczki. Cesarzewicz przyglądał się chłopakom starszym od niego o kilka lat, którzy mieli wszystko to, czego jemu brakowało. Wolność. Samodzielność. Perspektywę popołudnia spędzonego z dziewczynami i winem.
Kwestia wykształcenia następcy tronu była na tyle istotna, że swego czasu cały dwór nad tym debatował. Długo panował pogląd, że Sylur powinien wstąpić na Akademię Królewską pod fałszywą tożsamością, jako syn jednego z adiutantów intendenturalnych. Kłócono się jakie miał odebrać wykształcenie, jedni uważali, że władca musi być oświecony i cytować z pamięci traktaty filozofów, inni stawiali na bardziej utylitarne kierunki, jak inżynieria, albo nauki przyrodnicze. Ostatecznie cały dyskurs okazał się stratą czasu, bo końcowe zdanie należało do ojca-cesarza. Ten stwierdził, że syn w wieku szesnastu lat trafi do podchorążówki Armii Lądowej w Plesie, lub szkoły morskiej w Sylurhaven, w zależności od jego osobistych preferencji. Do tego czasu miał pobierać nauki w murach dworskich, a za nauczyciela dano mu Emanuela Statera, emerytowanego profesora filozofii, jednego z największych myślicieli swych czasów. Stater przekroczył już siedemdziesiątkę, a więc pierwsze uczelniane godności zdobył jeszcze w epoce, kiedy panowała idea, że człowiek wykształcony o wszystkim ma po trosze pojęcia, toteż filozof nie ograniczał się do nauczania tylko w swojej dziedzinie, ale przekazywał podopiecznemu wiedzę z historii, geografii, sztuk wyzwolonych, chemii i inżynierii.
Widok tętniącego witalnością miasta przywrócił mu humor. Wizyta w przesiąkniętym śmiercią więzieniu usunęła się w kąt pamięci, czekając na odpowiedniejszą chwilę, by o sobie przypomnieć.
Profesor Stater położył na kolanach skórzaną teczkę, strząsnął z niej niewidzialny kurz i otworzył. Zaszeleściły kartki, a w karecie rozniósł się zapach wanilii, którym perfumowano oficjalny papier kancelarii cesarskiego dworu.
- Cesarz prosił mnie, bym omówił z tobą plany wizyty na Latyfundiach. To już za trzy dni. Jak ten czas szybko leci.
- Czy on nie może ze mną porozmawiać?
- Jest bardzo zajęty. Przekazuje wytyczne członkom delegacji.
Sylur też się do nich zaliczał, a mimo to rodzic jak zwykle nie znalazł dla niego czasu.
- A co tu do omawiania? Ojciec wszystko ustalił.
- Trochę więcej entuzjazmu, będziesz reprezentował nasz kraj.
- Właściwie zastanawiam się czemu ojciec sam nie pojedzie do Budorgii spotkać się z junkrami.
- Cesarzowi nie wypada angażować się w pewne sprawy osobiście.
- Oczywiście – odparł z ironią.
Wysiłkiem propagandystów udało się zgrać w czasie aneksję Latyfundiów z obchodami rocznicowymi puczu. Co roku cesarz odbierał gigantyczną paradę, podczas której kompanie reprezentacyjne z każdej dywizji maszerowały od Łuku Triumfalnego do Placu Sprzysiężenia. W tym roku wprowadzono znaczące zmiany w harmonogramie uroczystości. Zamiast parady miało się odbyć krótkie wystąpienie władcy, po którym uda się do kotwicowiska floty w Sylurhaven, gdzie spotka się na kameralnym raucie ze starymi wilkami morskimi, towarzyszami spisku. Oficjalnie przyczyną miała być chęć uniknięcia paraliżu komunikacyjnego stolicy, ale chłopak znał prawdziwy powód. Wojska zostały rozlokowane wzdłuż granicy, by interweniować, gdyby na Latyfundiach coś poszło nie tak.
W czasie, gdy Sylur miał gościć w Budorgii, stolicy junkrów, ojciec będzie brylował w portowych Domach Marynarza w towarzystwie najlepszych kurtyzan.
- Przeraża mnie ten cały ceremoniał, dyplomatyczna etykieta. – Zwierzył się.
- O to bym się nie martwił. Dla stepowych grafów protokół znaczy tyle co nic, jakiej gafy byś nie strzelił, pewnie jej nawet nie zauważą.
-Ci junkrzy właściwie powinni nas polubić. Przynosimy ich ziemi cywilizację. Będą głupkami, jeśli tego nie zrozumieją. Czytałem, że poza pracą na roli nic tam się nie dzieje. Nie mają uniwersytetów, teatrów, cyrków. Nie działa tam ani jeden fotoplastykon.
Profesor uśmiechnął się.
- Jestem przekonany, że co bogatsi stepowi grafowie mają to wszystko w ogrodzie.
- Prywatny cyrk?
- Czemu nie? Wiem, że kilku trzyma oswojone tury i smilodony oraz wytresowane do jeździeckich sztuczek wierzchowce.
Chłopakowi wydało się to niesamowite. Wiedział co nieco o cyrkach i zdawał sobie sprawę, że ich utrzymanie pochłaniało większość wysokich zysków z biletów. Sami cyrkowcy żyli jak nędzarze w rozklekotanych wozach, żywiąc się byle czym.
- Tak więc - profesor spojrzał w rozłożone na kolanach notatki – podróż zacznie się pobudką o szóstej, o ósmej odjazd z Dworca Zawichostańskiego. W związku z ryzykiem zamachu odwołano uroczystości. Cała delegacja rozdzieli się do trzech pociągów. To, w którym ty będziesz, zostanie ustalone drogą losowania. Na samym przodzie pojedzie jeszcze jeden skład, pancerny, z reprezentacyjną kompanią fizylierów.
- Czemu nie Łowcy?
- Ze względów wizerunkowych. Stepowi grafowie dostają białej gorączki, gdy słyszą o zielonych mundurach.
- Nie oni jedni – odparł Sylur, ciesząc się w duchu z takiej decyzji ojca.
Łowcy byli formacją odpowiedzialną za bezpieczeństwo dworu i rządu, tworzyli też kilkanaście elitarnych dywizji w obrębie Armii Lądowej. Powołano ich przed setkami lat, by strzegli królów, ale mylił się ten, kto myślał, że reprezentują rycerski etos. W rzeczywistości przyświecała im tylko jedna idea: wypełniać rozkazy władcy, jakie by one nie były. Podczas wojny z landgrafami zielone mundury okryły się hańbą, wykonując coraz to bardziej zbrodnicze zamysły regenta.
- Prawie dziesięć godzin zajmie podróż do granicy w Zawichoście. Potem jeszcze cała noc jazdy i będziemy w Budorgii. Tamtejsze tory są w kiepskim stanie i nie pozwalają na szybką jazdę. W stolicy nad ranem powitają cię junkrzy, a następnie odbędzie się wspólne posiedzenie naszej delegacji i Wielkiej Rady Junkrów. Zapewne potrwa aż do wieczora.
- Czemu aż tyle? Myślałem, że Walenżyn wszystko ustalił.
Miał na myśli intendenta dyplomacji Justusa Walenżyna.
- Junkrzy nie mając armii często musieli uciekać się do oszustw i podstępów, by chronić majątki. Jak nikt na świecie rozumieją, że tylko układy zawarte przy setkach świadków są coś warte. Spójrz. - Profesor odłożył kartki na bok i wyjął z teczki luksusowo oprawiony album. Przechowywane w nim zdjęcia traktował z wielką nabożnością, jakby bał się, że straci pamięć i tylko one pozostaną jego łącznikiem z przeszłością. - Pierwszy w środkowym rzędzie, to de Gorst, obecny Wielki Junkier.
Fotografia była niewyraźna, widać technika poczyniła w tej dziedzinie postęp. Mężczyźni ubrani w togi wyglądali podobnie. Szczegóły tła ledwo się dało rozróżnić.
- de Gorst jest tutaj rektorem Akademii Królewskiej. Zapamiętałem go jako wyjątkowo skutecznego w pozyskiwaniu funduszy, za to oschłego w obejściu. Myślę, że oni wszyscy tacy są.
- Zaraz! Jedna postać wydaje się znajoma. To pan?
- Owszem. To był mój ostatni rok pracy, nim definitywnie odszedłem na emeryturę.
- Z jakiej okazji zrobiono to zdjęcie? Ktoś do was przemawia, ale nie ma togi.
- To inauguracja roku akademickiego, a człowiek na którego zwróciłeś uwagę, to regent.
- Nigdy nie wspominał pan, że go widział na żywo.
- Bo to nic niezwykłego. Regent nigdy nie unikał kontaktów z ludźmi. W tym czasie był jeszcze dobrze rokującym przywódcą, dawał nadzieję na dobre zmiany. Teraz to wydaje się głupie, ale wtedy wszyscy z ufnością patrzyliśmy w przyszłość. Ulice co wieczór zapełniały się pijanymi akordeonistami śpiewającymi o nadchodzących latach dobrobytu i pokoju, a każdy kołysał się w rytm ich muzyki.
Głos profesora załamał się, a album wrócił do teczki.
Dalsza część podróży upływała na zdawkowych rozmowach. Gdy Sylur zorientował się, że z zewnątrz napływa powietrze bardziej upalne od wnętrza karety, zamknął okno. Odizolowało ich to od zgiełku stolicy i wprawiło w senność.
Główna oś miasta rozdzielała się na dwie nitki przy Placu Sprzysiężenia. Ulica w prawo prowadziła do Blichu, robotniczego mieszkaniowego molocha i to tam koncentrował się ruch. Skręciwszy w lewo jechało się do dzielnicy pałacowo-rządowej. O tej porze mało kto zmierzał w tym kierunku. Sylur usłyszał cmokanie woźnicy i konie ochoczo przyśpieszyły.
Brama do zespołu pałacowego stała otworem, a przed nią wartę pełniło dwóch żołnierzy Łowców. W rzeczywistości w budynku obok stacjonowało ich więcej. Niektórzy obserwowali okolicę z wież stróżówki. Obsada bramy została poinformowana przez jeden z posterunków o powrocie karety. Gdy tylko ją minęli, Sylur usłyszał syk parowych siłowników, i żeliwna krata się zamknęła.
Zespół pałacowy stanowił kompleks wielu budynków rozbudowanych przez kilkaset lat rozkazami kolejnych królów. W istocie już od zarania istnienia było to izolowane miasto w mieście. Dawniej w jego skład wchodziły wsie służebne, dostarczające wszelkich potrzebnych dóbr oraz lasy w których polowano. Kiedy zniesiono przypisanie do ziemi, chłopi wyemigrowali do miast, a setki hektarów łąk pozbawionych rolników zamieniono na ogród. Na początku zeszłego wieku, gdy zapanowała moda na surową doskonałość i symetrię w architekturze, ogrodnicy wymodelowali krzewy w regularne, nienaturalne kształty, a łąki poprzecinały kilometry marmurowych alejek i ścian z bukszpanu. Pałacowy ogród stał się symbolem królewskiej władzy, głównie za względu na koszta jakie generowało jego utrzymanie w tym wymuszonym stanie.
Prawdziwa rewolucja nastała za panowania regenta, który w każdej dziedzinie życia nawoływał do kierowania się naturalnością. Nakazał zostawić ogród samemu sobie, zwracając go królestwu roślin. Chaos jaki zapanował, odpowiadał bezładowi w głowie władcy. Zieleń mnożyła się jak jego chore pomysły na prowadzenie wojny. Po puczu i proklamowaniu Cesarstwa, ogrodnicy wrócili do swych zajęć, lecz z mniejszą sumiennością. Według Sylura osiągnięto złoty środek. Ogród nie przypominał już stanowiącego wylęgarnię robactwa gąszczu, ale sprawiał wrażenie naturalnego, do którego człowiek przykłada rękę tylko w ostateczności. Znikły misternie wycinane żywopłoty i krzewy, rośliny stały się milsze dla oka, a drzewa porastały dzikie bluszcze. Ostatnio nawet zdecydowano się na niewycinanie suchych pni, bo w ich dziuplach schronienie znalazły rzadkie gatunki ptaków.
Brukowana ścieżka prowadziła wzdłuż sztucznego potoku dającego odrobinę ochłody. Jego źródło biło z fontanny przed budynkiem recepcyjnym, który stanowił forpocztę całego pałacu. Z niego rozchodziły się trakty do poszczególnych zabudowań ustawionych koncentrycznie wokół świątyni koronacyjnej, a obecnie Intendentury Nadprezydentów.
Sylur nakazał woźnicy zatrzymać się.
- Za godzinę widzimy się w bibliotece. - odparł profesor, nim chłopak zdążył wysiąść. - Uważam, że powinniśmy poświęcić jeszcze kilka chwil na dogłębniejsze studiowanie historii Latyfundiów.
Sylur skinął głową zadowolony. Jego porządek dnia zakładał dwie, trzy sesje nad książkami, każda poświęcona innej dziedzinie. Lubił w ten sposób spędzać czas, cicha i chłodna biblioteka wydawała mu się azylem. Tymczasem pożegnał się z mentorem, który poprosił woźnicę o podwózkę aż pod same kwatery mieszkalne. Ostatnio zmagał się z bólem kolan.
Sylur w recepcji zapytał pełniącego tam dyżur majordomusa o miejsce przebywania ojca. Recepcjonista za dębowym biurkiem obowiązany był wiedzieć wszystko, co dzieje się w pałacu. Za informatorów miał dzieci, potomstwo służby, które co chwila przybiegały z wieściami.
- Cesarz aktualnie przebywa w gmachu Intendentury Nadprezydentów. Omawia szczegóły dotyczące delegacji.
A więc nie było sensu zabiegać teraz o jego atencję. Sylur postanowił udać się do matki, lecz i tu nie robił sobie nadziei. Ostatni raz widziano ją, jak spacerowała po wewnętrznym ogrodzie. Pewnie zajmowało ją plotkowanie z damami dworu.
Wewnętrzny ogród skupiał się wokół trzech pomników. Przedstawiały kolejno: chudego rolnika z kosą na ramieniu, muskularnego robotnika dzierżącego młot i eleganckiego mężczyznę z monoklem i sekstansem, będącego wyobrażeniem naukowca. Dawniej stała tu loggia, ale regent kazał wybudować monumenty. Postacie miały odwzorowywać trzech reprezentantów nowego społeczeństwa. W wizji interreksa po jego śmierci ludzie mieli wybrać spośród siebie króla, który da początek zupełnie nowej dynastii, wolnej od dekadencji i zepsucia szlachty. Znajdowało się tu również miejsce na czwarty, nigdy nie wybudowany posąg. Postawiono jedynie cokół. Miał wyobrażać jeszcze jeden filar narodu, kobietę-matkę, rodzącą i wychowującą kolejnych robotników, rolników, naukowców. Wąż ugryzł własny ogon, koło się zapętlało. Kobieta w myślach regenta miała tylko jeden cel: powiększać państwo.
Matka wraz z dwójką dam dworu karmiła króliki obok kwietnego parteru. Kiedyś uważał ją za niewiastę niezwykłej urody, wydawało mu się, że najdroższe suknie, pycha i arogancja są atrybutami piękna. Kiedy dorósł i zaczął patrzeć na świat bardziej jak mężczyzna, zrozumiał, że w istocie jest brzydka, ma męskie rysy twarzy, otyłe bezkształtne ciało oraz zepsute zęby wystające zza mięsistych warg. Córka rybaka, która nauczyła się czytać i pisać dopiero w momencie, gdy zrozumiała, że ambicja jej męża admirała sięga znacznie poza stanowisko dowódcy floty. Trudno było pojąć, czym ojciec kierował się, biorąc z nią ślub. Nim został cesarzem stanowił żywy dowód na prawdziwość powiedzenia, że marynarz ma kochankę w każdym porcie. Jeden z generałów mawiał, że mężczyźni wolą związać się z brzydulami, tak by zdrady i wizyty w burdelach nigdy nie straciły smaku.
Dwie damy dworu, nobliwe matrony, obrzuciły go nadąsanym spojrzeniem, niezadowolone, że przerywa im się konwersację.
- Jak mija ci dzień? - zapytała matka, raczej z powodu wyuczonych konwenansów, niż przez matczyną troskę.
- Stracono człowieka, który chciał mnie zabić. Należał do Niewidzialnej Ręki. Wiesz, co to?
Nazwa tajemniczej organizacji błąkała mu się po głowie przez całą podróż karetą, ale nie chciał o to pytać profesora. Był pewien, że kiedyś już o tym rozmawiali, a stary mentor nie lubił, gdy chłopak zapominał udzielonych już lekcji.
Cesarzowa przez chwilę myślała, błądząc wzrokiem po zachmurzonym niebie. Z pomocą przyszła jej towarzyszka.
- Za pozwoleniem, ja wiem. Kiedy wojna z landgrafami była już przegrana, regent wpadł na pomysł przechylenia szali zwycięstwa. Z ludzi do końca wierzących w możliwość odmiany losu utworzył Niewidzialną Rękę. Mieli zostać przerzuceni do Marchii i dopuszczać się sabotażu. Szaleniec wierzył, że kilka bomb zdetonowanych na targach i dworach przekona społeczeństwo, by zmusili landgrafów do wycofania się z wojny. Cesarz większość tych ludzi wyłapał i powiesił, ale nikt nie wie, ilu ich było. Część z tych co przetrwała, mogła zachować wiarę w sprawę, dla której walczyli.
- Mniej więcej tak to było - odparła matka, znudzonym tonem. Będąc żoną puczysty, miała już dość ciągłych opowieści o przeszłości.
Pomyślał o skazańcu. Miał przed oczami jego pustą twarz i jarzące się oczy. Z pewnością tym co napędzało go przez ostatnie lata, była niepohamowana chęć życia i śmierci dla dawno przegranych idei.
- Czy masz jeszcze jakieś pytania?
- Nie, matko. Jutro o ósmej rano mam ćwiczenia ze strzelania z rewolweru. Przyjdziesz popatrzeć?
- Taka godzina jest dla mnie zbyt barbarzyńska. Życzę samych dziesiątek na tarczy.
Uznał rozmowę za zakończoną. Tylko na tyle było stać rodzicielkę. Wyświechtane frazesy narzucone przez dworską etykietę. Matka nie przejęła się zamachem planowanym na syna. Jedyne co się dla niej liczyło, to dobro męża, lecz jego również nie kochała. Małżonek-cesarz zapewniał życie w luksusie, szacunek, nawet jeśli wymuszony, brzuch zapełniony wymyślnymi potrawami oraz brak trosk. Dla córki rybaka, która nieraz przymierała głodem, było to więcej niż spełnienie marzeń.
Sylur wolnym krokiem przemierzał wewnętrzny ogród wsłuchując się w bzyczenie pszczół pracowicie zapylających czerwcowe kwiaty. Głuche dudnienie zwiastowało nadciągającą burzę, było nieznośnie duszno, mimo to wiele dam dworu zdecydowało się spędzać czas na zewnątrz. Dawniej szlachetne kobiety unikały słońca, by pozostawić skórę bladą. Pod koniec wojny regent lekką ręką rzucił na front pałacowe panienki, służące i studentki do służby na tyłach. Te które przeżyły, wróciły spalone słońcem, posiniaczone, ze stwardniałymi dłońmi i były dumne z tych oznak trudów przez jakie przeszły. Od tej pory zapanowała moda na witalność i gorącokrwistość, toteż parasolki i wielkie kapelusze poodchodziły w kąt.
Jedno się tylko nie zmieniało, damy i panienki nigdzie nie ruszały się same, jakby nie mogły żyć bez wzajemnego szczebiotu. Wyjątek stanowiła pewna dziewczyna, która wszędzie chadzała bez towarzystwa i Sylur właśnie się na nią napatoczył. Jego siostra Mercedes.
Chciał skręcić na rozstaju ścieżki, ukryć się za bukszpanem, ale dziewczyna zdążyła go już zauważyć. Przyśpieszyła kroku w jego stronę.
Czegoż może ode mnie chcieć?
Nie lubili się. Dużo bardziej niż każdy inny brat ze starszą siostrą. Mercedes uważała go za dzieciaka i nie traktowała poważnie. W dodatku czerpała radość z okazywania tego publicznie. Ojciec nigdy nie miał co do niej sprecyzowanych planów, toteż ignorował ją i wszystko uchodziło jej płazem.
Do tego problem stanowiło to, jak wyglądała.
Sylur od niedawna zaczął dostrzegać uroki dziewczyn i nieśmiało odwzajemniać zalotne spojrzenia dworskich rówieśniczek, ale to rodzona siostra budziła w nim największą fascynację. Dojrzała szybko i bardzo efektownie. Miała figurę jak spod dłuta rzeźbiarza naturalisty, wspaniałą talię i jędrną pupę, co akcentowała sukniami. Musiała zdawać sobie sprawę z tych uroków, bo owe suknie szyły krawcowe wedle jej wskazówek. Ta prowokacyjność, mająca w sobie coś z zachowań kurtyzany, czyniła ją jeszcze atrakcyjniejszą.
Ci którzy nie chcieli w obecności damy opuszczać wzroku aż na kibić, mogli popatrzeć na jej piersi, małe, jeszcze dziewczęce, ale kształtne i ładnie zarysowane. Twarz nie stanowiła rozczarowania, choć niezbyt szlachetna, to piękna, w taki sposób jak piękne potrafią być wiejskie dziewuchy. O okrągłym obrysie, z figlarnym noskiem i piegowatą cerą dodawała właścicielce charakteru, była jak obietnica nocnych igraszek na sianie.
Sylura przerażało to, co czuł do Mercedes. Kazirodztwo stanowiło obyczajowe przestępstwo najcięższego kalibru, nawet królowie, którzy często żenili się z kuzynkami, nie przekraczali granicy rodzeństwa krwi. Chłopak liczył, że z czasem z tego wyrośnie, tym bardziej, że wszystko poza urodą go od niej odstręczało.
- Już po egzekucji? - zapytała, odsłaniając w uśmiechu rząd wielkich, śnieżnobiałych zębów.
- Tak... - odparł zdziwiony, że Mercedes w ogóle porusza ten temat.
Zbliżyła się do niego, tak że wyczuł subtelny bukiet perfum, którymi się spryskała. To był jaśmin i coś jeszcze.
- Opowiedz jak to wyglądało. Czy kula przebiła czaszkę na wylot? Czy to prawda, że otwór wylotowy jest dużo większy niż wlotowy? Jakiego koloru jest płyn mózgowo-rdzeniowy?
Skrzywił się z obrzydzenia.
- Naprawdę cię to interesuje?
- Oczywiście. To nader ciekawe.
Mimo dojrzałości fizycznej, Mercedes wciąż pozostawała dzieckiem. Należała do tych dziewczyn, które zawsze pragną wszystko rozkręcić, zepsuć, rozebrać, by przekonać się jak działa. Nawet jeśli to szczeniaczek jednej z dam dworu.
- To jak Puszek wyglądał w środku, też cię interesowało?
- Daj spokój, miałam wtedy dziesięć lat.
- I nie powinnaś nawet dotykać noża, a co dopiero...
- Lepiej odpowiedz na moje pytania.
- Nie wiem – wzruszył ramionami. - Nie patrzyłem.
- Ani trochę?
- Nic, a nic.
- To pizda jesteś. - Powiedziawszy to, odwróciła się na pięcie.
- Dlaczego mnie tak nienawidzisz? - zapytał łamiącym się głosem.
Spodziewał się jakiejś ostrej odpowiedzi, bo Mercedes uwielbiała go lżyć, zamiast tego usłyszał jej radosny śmiech
.
- Braciszku, gdybym cię nienawidziła, sama zaplanowałabym ten zamach. Ty mnie tylko irytujesz.
Nieoczekiwanie posłała mu całusa. Czyżby się domyślała? Nie, niemożliwe, to był nic nieznaczący gest, który popełniła bez zastanowienia, drobna czułość w morzu złośliwości.
Udał się do swych komnat z zamiarem odpoczynku pośród automatonów. Zegarmistrzowskie cechy robiły je specjalnie na jego życzenie. Kolekcja liczyła już ponad czterdzieści maszyn i były w nich takie perełki, jak lalka grająca na miniaturowej harfie, czy drakon sam ładujący kapiszonami miniaturowy muszkiet i oddający strzał. Uwielbiał je nakręcać i ustawiać tak by odgrywały scenki. W wyobraźni był to własny dwór, który mu służył. Marzył mu się taki automaton, który będzie potrafił z rozsypanych części składać kolejne.
Ta pasja stanowiła jednocześnie powód do wstydu. Prawdę powiedziawszy to było nic innego jak chłopięca wersja zabawy lalkami. Ojciec pragnął, by został cesarzem-generałem, on wolałby cesarza-naukowca, ale do obu tych godności nie dojdzie zamykając się w nieistniejącym świecie wyobraźni.
W połowie drogi do komnat zawrócił. Wszyscy spieszyli się, by czmychnąć przed burzą, ale on zmierzał w przeciwnym kierunku, do ponurego, opatrzonego strzelistymi wieżami gmachu Intendentury Nadprezydentów.
Spotka się z ojcem, wymusi na nim uwagę, pokaże, że jest już wystarczająco dorosły, by uczestniczyć w sprawach państwa nie tylko jako reprezentacyjny figurant.
Dawna katedra koronacyjna pełniła kiedyś rolę najważniejszej świątyni, dopóki kowen arcykapłanów nie nałożył na niej ekskomuniki. Według kapłanów budynek został zbezczeszczony za rządów ostatniego króla, który nakazał w jej piwnicach prowadzenia studiów nad starożytnymi grymuarami traktującymi o wyzwalaniu energii z najdrobniejszych cząstek budujących materię. Kowen od stuleci był nieprzejednany w nazywaniu takich praktyk okultyzmem.
Gdy pchnął ciężkie odrzwia, burza rozpoczęła się na dobre. Mimo grubych ścian w środku było zaskakująco głośno. Deszcz i grad waliły w ogromny witraż w kształcie rozety, a wysokie sklepienie rezonowało hałas. Niegdysiejszą kruchtę, zmienioną w hol recepcyjny wypełniał półmrok miejscami rozpraszany przez lampy łukowe. Przed drzwiami do sali narad na drewnianej ławeczce przycupnęła jakaś postać. Wyglądała jak pogrążona we śnie, właściwie można ją było uznać za rzeźbę. Albo ducha dawnego pątnika. Kiedy Sylur podszedł bliżej rozpoznał w niej Welesa Tortona, tytularnego generała Łowców, szefa Referatu ds. Ruchów Oddolnych, będącego częścią Służby Ładu i Porządku. Pełniona funkcja pozwalała mu na noszenie cywilnych ubrań, ale teraz miał na sobie mundur Łowców, zielony z emblematem czaszki muflona na piersi, który pasował bardziej do gajówki, niż do dworskiego splendoru
.
Sylur poczuł ukłucie satysfakcji. Ilekroć spotykał Tortona, ten zajmował się antyszambrowaniem pod drzwiami władcy. Ojciec nie lubił Łowców i celowo lekceważył ich oficjeli. Podczas gdy przyszły cesarz wraz z puczystami układał się przeciwko regentowi, zielone mundury nieustannie czyhały na jego życie. Aparat bezpieczeństwa rozbudowany ponad miarę przez paranoika obawiającego się buntu był przez nich kontrolowany. Ponieważ istniało ryzyko, że po śmierci władcy Łowcy uznają któreś z jego dzieci za następcę i w jego imieniu zaczną tłumić bunt, ojciec podjął ciężką decyzję wymordowania całej licznej rodziny regenta. W pierwszej godzinie rebelii uduszono, poderżnięto gardła, lub roztrzaskano czaszki dwóm chłopcom, trzem dziewczynkom, oraz jednemu niemowlakowi w kołysce. Po tej rzezi, o której ojciec powtarzał, że była koniecznością, superintendent Łowców rozkazał podwładnym zachować neutralność i czekać na wyłonienie się z krwawej matni nowego władcy. Bez wodza zielone mundury były jak lokomotywa, w której wygaszono ogień, mogli tylko stać na bocznicy i czekać.
Sylur nie wiedział czemu ojciec nie położył kres tej formacji, na pytania o to zawsze odpowiadał lekceważącym prychnięciem: polityka.
Dość absurdalna wydała się chłopcu myśl, że Łowca zdrzemnął się, czekając. O ludziach takich jak on mawiano, że nigdy nie śpią. Nie inaczej było tym razem. Gdy następca tronu zbliżył się, mężczyzna w zielonym mundurze natychmiast powstał.
- Wasza mość.
Skłonił się tak nisko, że można było zobaczyć łysinę na czubku jego włosów. Był człowiekiem po czterdziestce, ale wyglądał na nieco młodszego, głównie przez beztroski uśmiech nieustannie błąkający się po jego cienkich, sinych wargach. Szpiczaste uszy wskazywały, że pochodził od elfów z Bastarnii, może jeszcze jego prababka była jedną z tych cudnych blondwłosych piękności, z których słynęła wymarła rasa. Nosił okulary z grubymi szkłami, zza których jego zezowate oczy wydawały się karykaturalnie duże. Mimo tych fizycznych niedoskonałości generał codziennie rano ćwiczył w pałacowych ogrodach, przez co jego ciało było gibkie i żylaste.
- Dzień dobry, panie generale brygadierze. Przyszedłem rozmówić się z ojcem. Czy pan też czeka na posłuch u niego?
- Nie inaczej, mości cesarzewiczu – odparł bez cienia ironii. - Koniecznie musi wysłuchać, co mam mu do powiedzenia. To arcyciekawe.
- Czy to związane z bezpieczeństwem Cesarstwa?
- Poniekąd. - Oczy za okularami zajaśniały. - To nowa sekta religijna. Ludzie twierdzący, że bogowie nie są transcendentnymi bytami, ale niezwykle potężnymi istotami żyjącymi w gwiazdach.
Sylurowi ta rewelacja wydała się mało intrygująca. Potwierdziły się przypuszczenia, że Tortonowi brakuje wyczucia chwili. Ojciec na pewno nie miał ochoty, o tym teraz słuchać.
- Profesor Stater mówi, że wiele religii interpretuje w ten sposób pochodzenie Światłości.
- Ale ta jest inna. Przewodzi nią człowiek, który twierdzi, że sam jakoby jest tą istotą. Do tej pory przywódcy sekt uważali się za proroków, ten otwarcie mówi, że jest bogiem! Podburza ludzi przeciwko władzy. Tylko patrzeć, jak odmówią płacenia podatków, służby wojskowej i zaczną rozróby.
- Czy to nie robota dla policji?
- Tylko my wypracowaliśmy odpowiednie procedury, by eliminować takie zagrożenie.
- Czym właściwie różni się policja od Służby Ładu i Porządku?
- To proste, wasza mość. - Złączył dłonie. - Policja ściga sprawców już zaistniałych przestępstw. My eliminujemy zło, zanim ono zostanie wyrządzone. Lepiej zapobiegać niż leczyć. - Mówiąc to, skłonił się, jakby przekazał następcy tronu jakąś wielką mądrość. Sylur postanowił porozmawiać o czymś innym.
- Złapaliście zamachowca, za co jestem wdzięczny. Czy to możliwe, że Niewidzialna Ręka wciąż funkcjonuje?
Temat był dla Łowców drażliwy. Nigdy nie znaczyli tyle, co za rządów regenta. Ostatecznie jednak jedynym celem tej formacji było wypełnianie rozkazów panującego władcy i kiedy ojciec dokonał przewrotu, nakazał im tropić i eliminować wszystkich tych, którzy wykazywali nadmierny sentyment do starych czasów. Łowcy rozkaz wykonali, choć nie obyło się bez szemrania i przetasowań wśród generalicji zielonych mundurów.
- Wasza mość, minęło tyle lat. Ludzie po wojnie, gdy zabrakło charyzmy regenta, zapragnęli wrócić do rodzin. Z Niewidzialnej Ręki uszło powietrze. Nie sądzę, by do dzisiaj przetrwała jakakolwiek organizacyjna ciągłość, zbrojne podziemie, czy coś w tym guście. Z drugiej strony, mówi się, że idee są nieśmiertelne, więc kto wie? Cokolwiek zagraża Cesarstwu, Łowcy stoją na jego straży. Proszę nie zaprzątać sobie tym głowy. Czy gdy wasza mość jedzie pociągiem, myśli o tym, żeby temperatura i ciśnienie w kotle były odpowiednie? Nie, bo inni o to dbają. Niech więc cesarzewicz nie myśli o bezpieczeństwie swoim i cesarstwa. Właściwe osoby dbają, by trybiki były naoliwione.
Błyskawica rozdarła półmrok.
Ciężkie wrota rozwarły się i pojawił się cesarz otoczy grupą intendentów, szefów referatów i generałów. Jak zwykle na taką okazję założył admiralską kurtkę z niebieskiego aksamitu, do której poprzypinał zgromadzone przez lata odznaczenia, symbole niezliczonych zasług. Złote. srebrne, czerwone gwiazdy, różnych rozmiarów, niektóre z okuciami. Część otrzymał od regenta i nigdy się ich nie wstydził, bo, jak mawiał, zawsze służył tylko flocie i państwu. Na głowie miał bikorn, a spod galowych epoletów zwisał mu płaszcz podszyty gronostajem. Dół wyglądał skromniej, cesarz założył wysokie skórzane buty oraz szasery z nieprzemakalnej bawełny. Jakież adekwatne do pogody na zewnątrz.
- Ani mi się ważcie iść na ustępstwa, Walenżyn! - Gniewne słowa ojca rzucane przez ramię odbijały się echem w sklepieniu katedry.
- Wasza najjaśniejszość, to niepoważne żądać od junkrów, by sprzedawali nam najlepsze konie za pół ceny. - Niski człowieczek o baryłkowatej posturze podążał z boku i nieco z tyłu.
- Zapłacą tyle, ile im każę, bo postawisz ultimatum: albo ich najlepsze konie za pół ceny dla nas w zamian za dowolność handlu zagranicznego, albo nałożymy cła na eksport.
Cesarz dostrzegł syna i przystanął.
- Panie, żeby stawiać takie warunki, wpierw oni muszą podpisać aneksję, a nie zrobią tego widząc, czego od nich żądamy.
- A myślisz, że po co rozmieściłem wojsko wzdłuż granicy? Ile dywizji mają ci durnie, garstkę chłopów uzbrojonych w samopały?
Jeden z członków rządu, nieznany Sylurowi z nazwiska, zabrał głos:
- Po co ryzykować niesnaski z powodu koni? Mamy własne.
- Potrzebujemy koni i niech was o to głowa nie boli! - warknął cesarz, po czym dodał znacznie łagodniej: - Zaufajcie mi panowie, tylko o to was proszę. Junkrzy przystaną na nasze warunki. Mam takie przeczucie, które nigdy mnie nie zawiodło. Synu – zwrócił się do potomka, co całe zgromadzenie uznało za zakończenie kłótni. - Co tu robisz? Właśnie udajemy się na obiad.
- Chcę uczestniczyć w obradach. - Kątem oka dostrzegł uśmiechy na twarzach polityków. Pomyślał z zażenowaniem, że jest ich maskotką dostarczającą radości.
Cesarz również się zaśmiał, ale bez cienia szyderstwa. Był to raczej śmiech dobrotliwy, wyrażający ojcowską dumę.
- Polityka tylko zniszczy ci charakter.
- Jak mam być dobrym władcą bez polityki?
- Moja w tym głowa, żebyś odziedziczył w spadku po mnie sztab rozsądnych intendentów, którzy poprowadzą ją za ciebie. - Machnął lekceważąco ręką. - Nie sugeruj się tym gronem kabotynów za mną, wielu z nich utraci stołki nim dorośniesz.
Cesarz ryknął grubiańskim śmiechem, a tłum mu zawtórował. Każdy się śmiał, choć Sylur wiedział, że w takich chwilach ich żołądki skręca strach.
-Ty, mój drogi, musisz zachować jasny umysł, by zajmować się tym, co najważniejsze.
- Czyli?
Cesarz spojrzał za siebie. Tłum klakierów ucichł. Najwyraźniej czekał na odpowiedź, tak samo jak Sylur.
- Innym razem ci to wyjaśnię.

Gliniane cesarstwo (pierwszy rozdział)

2
W upalny dzień więzienne podziemia przynosiły tylko pozorną ulgę
- pierwsze zdanie i już nic nie rozumiem. W jaki sposób podziemia mogą przynieść ulgę? I komu? Osobie cierpiącej na nadmiar wolności?
zakamarkowi ponurej głębi
ponurą głębię
Takich rozważań zdawał się nie mieć mężczyzna w białym kitlu.
- Chyba "takich wątpliwości"? Ale jakich konkretnie? O rodzinie skazańca? O tym, jakim jest człowiekiem? Jeśli facet w białym kitlu pracuje w wiezieniu, to jest profesjonalistą i nie traci czasu na duperele.
podczas wojny pełnił obowiązkowy wolontariat
- a ciemność stała się jasna.
Wolontariat nie może być obowiązkowy.
Ustaliliśmy, że przez ten czas jest odpowiedzialny za szereg wywrotowych i antypaństwowych aktów.
- Był odpowiedzialny, skoro najpierw dokonywał aktów antypaństwowych, a potem ktoś ustalił, że to właśnie robił.

Przyznam szczerze, że resztę tekstu tylko przebiegłam wzrokiem. Brakowało mi akcji, wszystko było bardzo statyczne, i jeśli mam być szczera, nudne.
There is no God and we are his prophets.
The Road by Cormac McCarthy

Gliniane cesarstwo (pierwszy rozdział)

3
Alan pisze: To nie steampunk
ten nurt ma swoją nazwę - clockpunk.

Nie powtarzam błędów które wymieniła Kadah
Alan pisze: Lampa łukowa rzucała słabe, żółte światło
Każda lampa łukowa da ostre, białe światło. I wymaga wysokich napięć. OK, lampa sodowa też teoretycznie jest światłem łukowym, ale nie jest tak nazywana.
Alan pisze: może mieć rodzinę. Jeśli tak, to czy ktoś poinformował ich o egzekucji?
Parę zdań później piszesz ze byliby aresztowani i przesłuchani.
Alan pisze: skuwają do fotela cztery kajdany.
Kajdany to pluralia tantum. Czworo/cztery pary kajdan.
Alan pisze: - A możliwość rykoszetu?
No do egzekucji to raczej wybrałbym miękki pocisk niż przeciwpancerny.
Alan pisze: Jeden z adiutantów ojca powiedział mu kiedyś, że podczas wojny pełnił obowiązkowy wolontariat w służbach tyłowych i pewnego dnia roznosząc posiłki znalazł się w bunkrze, na który spadła nawała artyleryjska wroga.
Tu zgubiłeś podmiot.
Alan pisze: Stołeczne więzienie należało do tych miejsc, o których ludzie woleli zapomnieć. Niechlubna karta historii, która wciąż istniała, bo nadal trzeba było zapisywać ją krwawymi zgłoskami.
Nie. Jakby budynek wciąż stał po powiedzmy 100 latach, z katowni zmienił się w zwykły areszt - wtedy kupuję takie wyjaśnienie.
Opcja druga - "o których istnieniu woleli nie pamiętać" i zdanie od "Niechlubna..." out.
Alan pisze: Niewidzialna Ręka. Nazwa była Sylurowi nieobca, ale nie mógł jej przypisać do czegoś konkretnego.
To mi nie pasuje. Albo NR jest czymś, co wypełzło dopiero co (ale wtedy pułkownik wysłowiłby se inaczej) albo Sylur w ramach ochrony powinien wiedzieć o organizacji i metodach jak najwięcej. Chyba że kompletnie ma to w dunosie.
Alan pisze: nie wypadało okazywać braków w erudycji
edukacji
Alan pisze: Profesor Stater podążał za nim sadząc wielkie susy swymi długimi nogami
zbędne
Alan pisze: Ktoś taki mógł zostać admirałem jedynie na służbie u chorującego na ludomanię regenta-szaleńca.
za sjp ludomania: przesadna fascynacja wsią i życiem chłopów;
Alan pisze: - Landgrafowie tak sądzą – profesor żachnął się – ale wiąże im ręce Izba Reprezentantów. Od wojny wiele się u nich zmieniło, Marchie pogrążyły się w demokracji. Ich społeczeństwo myśli tylko o czubku własnego nosa. Zagraniczna polityka nikogo tam już nie obchodzi.
Tu się robi galimatias (zresztą cała warstwa polityczna to groch z kapustą). Używasz niemieckich terminów, których rola w naszym świecie jest - chyba - biegunowo odległa od Twojej. Landgraf to władca feudalny podlegający bezpośrednio cesarzowi, po Kongresie Wiedeńskim w ogóle niepodległy (Herzog). A to nie pasuje do żadnej Izby Reprezentantów która byłaby nadrzędna. Twój opis landgrafów i ich zależność bardziej pasuje własnie do junkrów - szlachetnie urodzonych obszarników.
Alan pisze: udało się zgrać w czasie aneksję Latyfundiów z obchodami rocznicowymi puczu.
Pucz to termin pejoratywny, poplecznicy admirał-cesarza raczej by go nie stosowali.
Alan pisze: Chłopakowi wydało się to niesamowite. Wiedział co nieco o cyrkach i zdawał sobie sprawę, że ich utrzymanie pochłaniało większość wysokich zysków z biletów. Sami cyrkowcy żyli jak nędzarze w rozklekotanych wozach, żywiąc się byle czym.
To się też nie trzyma kupy. To cyrk a nie TOZ, jeśli zwierzęta pochłaniają gros wydatków to pozbywamy się tychże i opieramy biznes na kuglarzach i linoskoczkach.
Alan pisze: - Wasza najjaśniejszość, to niepoważne żądać od junkrów, by sprzedawali nam najlepsze konie za pół ceny. - Niski człowieczek o baryłkowatej posturze podążał z boku i nieco z tyłu.
- Zapłacą tyle, ile im każę, bo postawisz ultimatum: albo ich najlepsze konie za pół ceny dla nas w zamian za dowolność handlu zagranicznego, albo nałożymy cła na eksport.
To sugeruje że junkrzy tworzą coś w stylu Zjednoczonych EmiJunkratów Budorgijskich. A Admirałcesarstwo jest ich głównym lub jedynym partnerem handlowym.
Alan pisze: Nigdy nie znaczyli tyle, co za rządów regenta. Ostatecznie jednak jedynym celem tej formacji było wypełnianie rozkazów panującego władcy i kiedy ojciec dokonał przewrotu, nakazał im tropić i eliminować wszystkich tych, którzy wykazywali nadmierny sentyment do starych czasów.
Mówisz o kilkunastu elitarnych dywizjach plus bezpieka, oddanych regentowi, które w trakcie puczu - co? Leżały na rubieży, pachniały i czekały na rozwój wypadków? I w trakcie przetasowań "po" również?
Faktycznie, gliniane to cesarstwo. Masz pomysły, ale się rozłażą.
Jak na pierwszy rozdział, za dużo opisów świata. Przywalasz nimi czytelnika. Pierwszy akapit, pierwszy rozdział ma wciągnąć. A tu walisz łopata junkrów, ich konie, Łowców, landgrafów i jeszcze gazeciane urywki z historii najnowszej. Za dużo - i nie są to informacje potrzebne natychmiast. Skoro to powieść, to te opisy można, a nawet należy rozrzucić. A na początku skupić się na bohaterach.
Bo Sylur, tez mimo rozpływania się gliny tu i ówdzie, zapowiada się ciekawie. Mercedes pachnie sztampą i kalką Renfri, ale 1) mogę się mylić, nie wiem co dalej i 2) przynajmniej jakaś jest.
Powodzenia.
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze

Gliniane cesarstwo (pierwszy rozdział)

4
Dzięki za recenzję. Zwłaszcza opinia, że tego za dużo jak na rozpoczęcie historii, jest dla mnie ważna i wskazuje co powinienem zrewidować, przerabiając ten tekst i pisząc dalej.
Tu się robi galimatias (zresztą cała warstwa polityczna to groch z kapustą).
Ten galimatias chyba wynika z nadmiaru jednych informacji i nieodpowiednim przedstawieniu (bądź jego braku) innych. Akurat landgraf i junkier ma w mojej wyobraźni ścisłą definicję (odmienną od faktycznej, ale są nawiązania) i to że wydaje ci się to niejasne, to znak dla mnie, że źle/niewiarygodnie przekazuję swoje myśli. To też bardzo cenny wniosek.
Natomiast nie jestem zobligowany do przestrzegania ustaleń Kongresu Wiedeńskiego, bo w świecie przedstawionym nie miał on nigdy miejsca. Ostatecznie, jeśli będę słyszał od ludzi, że faktycznym problemem jest dla nich to iż "landgraf" u mnie nie znaczy to co w encyklopedii, to mogę nazwać go inaczej ;)
Mercedes pachnie sztampą,
Tu mi wbiłeś szpilę, bo Mercedes jest prywatnie moją ulubioną bohaterką tworzonej historii, co grozi marysuizmem. Będę się więc miał na baczności

Dzięki za poświęcony czas!

[W]Gliniane cesarstwo (pierwszy rozdział)

5
Alan pisze: Natomiast nie jestem zobligowany do przestrzegania ustaleń Kongresu Wiedeńskiego, bo w świecie przedstawionym nie miał on nigdy miejsca. Ostatecznie, jeśli będę słyszał od ludzi, że faktycznym problemem jest dla nich to iż "landgraf" u mnie nie znaczy to co w encyklopedii, to mogę nazwać go inaczej
Naturalnie że nie. Twój świat, Twoje zasady. W tym przypadku uderzyło mnie po prostu (na podstawie tego fragmentu), że praktycznie zamieniłeś ich (tj junkrów i landgrafów) funkcjami.
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze

[W]Gliniane cesarstwo (pierwszy rozdział)

6
Przyznaję się, nie doczytałem do końca, choć Bóg mi świadkiem, że próbowałem. W miarę bezboleśnie weszła scena z egzekucją, która, jak sądzę, uczyniła na mnie odpowiednie wrażenie, ale gdy nadciągnęły meandry polityki, przestałem cokolwiek rozumieć i zacząłem ziewać. Strasznie to nudne i zagmatwane.

Dawno, dawno temu myślałem, że nie ma bardziej interesujących bohaterów, jak królowie, książęta i cesarze, i lepszej fabuły jak wielka polityka i pałacowe intrygi. Ba, sam chciałem pisać o wojnach, spiskach i rozterkach młodych następców tronu. Wszystko zmieniło się, gdy jakąś dekadę temu sięgnąłem po "Diunę" Franka Herberta, która tak strasznie mnie zmęczyła, że w połowie omal nie cisnąłem nią przez cały pokój. Książęta są nudni, a często także napuszeni i drażniący. Twój Sylur, na tyle, na ile zdążyłem go poznać, na szczęście wydaje się nie cierpieć na tę drugą przypadłość. Ot, zwykły chłopak obawiający się o swoje życie. Swoją drogą, skąd pomysł na imię? Sylur kojarzy mi się wyłącznie z epoką w dziejach Ziemi. Obok pospolitego, swojsko brzmiącego Emanuela jest jak, no nie wiem, Malebolgia obok Krzysztofa.

Wtedy, po swojej przygodzie z Herbertem, zacząłem też rozumieć, dlaczego wielu fanów Star Wars nie lubi prequeli. Polityka jest nudna. Rady, delegacje, latyfundia, junkrzy, marchie, landgrafowie, pucze, intendenci, dyplomaci, regenci, ceremoniały... Pewnie jest sporo osób, które to uwielbiają, ale nawet "Gra o Tron", o ile wiem, wbrew tytułowi nie polityką stoi, tylko awanturniczymi losami grupki ciekawie zarysowanych, charyzmatycznych bohaterów. Może lepiej zacząć właśnie od bohaterów, zamiast już na wstępie przytłaczać czytelnika długaśną i niestrawną ekspozycją, z której i tak niewiele się na tym etapie zrozumie i zapamięta?

[W]Gliniane cesarstwo (pierwszy rozdział)

7
Dzięki za opinię. Obawiam się, że należę do ludzi, którzy politykę w książkach i filmach uwielbiają. Co więcej, cenię sobie nową (teraz to już chyba środkową) trylogię Gwiezdnych Wojen właśnie za nią. Sądzę, że wynika to nie z zamiłowania do polityki jako takiej, bo ta w realnym świecie mnie całkowicie nie obchodzi, ale z nieustannej potrzeby zadawania pytań "dlaczego" i "co było przyczyną". Taką już mam fiksację :P Gdy obejrzałem starą trylogię GW nie mogłem wyzbyć się pytania jak to możliwe, że facet noszący się w habicie z kapturem, obrzydliwą aparycją i z ewidentnymi konszachtami z jakimiś złymi mocami został władcą całej galaktyki. Było to dla mnie tak istotne, że brak odpowiedzi powodował iż cała historia dużo traciła. Późniejsze filmy to wyjaśniły, choć może nie stał za tym dobry scenariusz, ale formalnie to zrobiły i dopiero od prequli uniwersum GW ma dla mnie sens. Polityka tworzy historię, a historia jest odpowiedzią na pytanie, czemu coś wygląda tak, a nie inaczej. Niektórzy ludzie (pewnie większość) po prostu wolą wciągnąć się fabule i nie zadawać zbędnych pytań, mi to niestety przychodzi z trudem. Myślę, że jestem przez to wybitnie paskudnym typem czytelnika czy widza:P

Powyższe mówię abstrahując oczywiście od mojego tekstu, bo jego bronić nie zamierzam. Mówisz, że bohaterowie i ich przygody są najważniejsze i się z tym absolutnie zgadzam. U mnie to zawiodło.

Dzięki, za poświęcony czas.

[W]Gliniane cesarstwo (pierwszy rozdział)

8
Ja sam - choć po moim poprzednim wpisie można było odnieść zupełnie przeciwne wrażenie - też uważam się za fana prequeli, ale co innego pewne rzeczy oglądać, przyswajać je wielozmysłowo, a co innego tylko o nich czytać. Prequele SW, przede wszystkim ROTS, mają też dobry balans polityki i akcji, a wszystko to okraszone ciekawymi ujęciami i dobrą muzyką. Niezłe wrażenie robi, dla przykładu, przeplatanie fragmentów przemówienia Palpatine'a w senacie ze scenami ukazującymi rzeź separatystów z ręki Vadera. No i nie bez znaczenia jest też fakt, że te filmy opowiadają w gruncie rzeczy historię dojścia do władzy odpowiednika Hitlera z bardzo odległej galaktyki. O Hitlerach fajnie się czyta i ich ogląda, siedząc w domowym zaciszu.

Nie zrozum mnie źle, sama polityka nie jest zła, wręcz przeciwnie, ale sposób, w jaki ją ukazałeś w tym fragmencie, był dla mnie nieudany. W jednej chwili mam przed oczami całkiem ciekawą scenę egzekucji, by za chwilę poczuć się, jakbym czytał podręcznik historii fikcyjnego państwa. Może problem tkwi jednak w tym, że chciałeś od razu przekazać za dużo. Sam nie jestem wolny od takich ciągot i mam wrażenie, że może to zniechęcać moich potencjalnych czytelników.

Za poświęcony czas nie dziękuj, bo tak znowu dużo go nie poświęciłem. Spróbuję zresztą podejść do tekstu jeszcze raz, za dnia, przy bardziej trzeźwym umyśle, zamiast późnym wieczorem, z głową ciążącą do poduszki. Zobaczymy, czy wrażenia będę miał podobne, jak wczoraj.

[W]Gliniane cesarstwo (pierwszy rozdział)

9
Wreszcie dobrnąłem do końca. Chociaż jako tako rozumiem już, albo wydaje mi się, że rozumiem, jak jest zorganizowany twój świat, niestety - wciąż jestem na NIE. Ot, kolejne w zamierzeniu epickie dzieło, które jak na razie cierpi na przerost formy nad treścią, trąci sztampą i usypia czytelnika.

Przyznam, że sam, chyba jeszcze w liceum, próbowałem pisać coś zaskakująco podobnego. Fikcyjny kraj wzorowany trochę na Niemczech i CK Monarchii pod koniec XIX wieku, wielka polityka, steampunkowo-clockpunkowa technologia w postaci automatów, w tym - być może pod tym względem akurat się różnimy - takich o zastosowaniach bojowych. U mnie też wszystko zaczęło się od puczu, ale dla odmiany nieudanego. Puczyści, którzy uszli z życiem, założyli tajną organizację i kontynuowali walkę z podziemia - dosłownie i w przenośni. Cały zamysł później jeszcze rozwijał się i dziwnie mutował, zupełnie jak rak, którego można było zresztą dostać od czytania tego, bo pod względem literackim to było tak złe, że wolałbym o tym zapomnieć. Na pewnym etapie wmieszałem w to nawet kosmitów, o których Ty też w tym fragmencie napomknąłeś. Uważaj, żeby, tak jak mnie, nie wymknęło Ci się to wszystko spod kontroli.

Na koniec jeszcze taki drobiazg...
Alan pisze: Pełniona funkcja pozwalała mu na noszenie cywilnych ubrań, ale teraz miał na sobie mundur Łowców, zielony z emblematem czaszki muflona na piersi, który pasował bardziej do gajówki, niż do dworskiego splendoru.
(...)
Skłonił się tak nisko, że można było zobaczyć łysinę na czubku jego włosów. Był człowiekiem po czterdziestce, ale wyglądał na nieco młodszego, głównie przez beztroski uśmiech nieustannie błąkający się po jego cienkich, sinych wargach. Szpiczaste uszy wskazywały, że pochodził od elfów z Bastarnii, może jeszcze jego prababka była jedną z tych cudnych blondwłosych piękności, z których słynęła wymarła rasa. Nosił okulary z grubymi szkłami, zza których jego zezowate oczy wydawały się karykaturalnie duże.
W tym momencie wyobraziłem sobie zezowatego elfa rodem z Obliviona w zielonym mundurze gajowego i o mało nie oplułem szarlotką monitora. A już na poważnie - te elfy to Ci są faktycznie do czegoś potrzebne, czy to tylko twoje rozpaczliwe wołanie: "Patrzcie! To jednak fantasy!"?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron