– Zawsze nadchodzi dzień, gdy na dłoni pojawia się pierwsza starcza plama, a potem następne. W końcu ręce wyglądają jak dwie plamiste salamandry...
Takie były dłonie Amelii. Właśnie skończyła siedemdziesiąt sześć lat, a zmarszczki na jej twarzy stały się jeszcze głębsze niż przed rokiem.
– Człowiek starzeje się i tyle. A na te wszystkie kremy czy maseczki, szkoda fatygi – oświadczyła Helenie, swojej przyjaciółce, gdy szły na ulubioną ławkę w cieniu klonu, rosnącego przy końcu ogrodzenia. Tuż za nim rozciągało się pole zboża – żółć przetykana błękitem chabrów i plamami czerwonych maków. Obie lubiły tu przychodzić i patrzeć, jak delikatne powiewy wiatru poruszają kłosami, zmieniając łany w rozkołysane morze.
Helena, z cichym stęknięciem przysiadła na brzegu drewnianego siedziska. Odłożywszy laskę, wygrzebała z kieszeni okrągłe pudełeczko i bezceremonialnie podetknęła Amelii pod nos.
– Ten krem – zaczęła z nabożną powagą – jest numerem jeden w Stanach! Największe gwiazdy go używają.
– I chyba z braku skutków co rusz któraś popełnia samobójstwo – mruknęła Amelia.
– Aleś złośliwa!
– A ty żyjesz mrzonkami. Zrozum, Helu, nasze życie się kończy. Po co ci gładka twarz? Do trumny? Myślisz, że Bóg zachwyci się twoją cerą i łagodniej osądzi?
– Bogu nasze zmarszczki są obojętne, ale nie ludziom. Człowiek powinien do końca wyglądać przyzwoicie, żeby inni nie odwracali się od starości z niechęcią. A jak nie ma na botoksy i operacje, to przynajmniej kremu trzeba używać.
Amelia w odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami.
Nigdy, nawet w młodości, nie koncentrowała się przesadnie na swoim wyglądzie.
Gdy była panną, z lustra spoglądała na nią zwyczajna twarz o czystej cerze oraz ciemnych oczach, w których drgały żywe iskierki. Włosy miała tak gęste, że do ich nakręcenia musiała używać dwóch zestawów wałków. Widok własnego oblicza dla Amelii był zupełnie znośny, a mężczyźni z uznaniem taksowali jej urodę, i z jeszcze większym, zgrabną figurę. Odpowiadała na te spojrzenia wzruszeniem ramion – gestem, którego pomimo napomnień rodziców nie wyzbyła się od dzieciństwa i bezwiednie używała, ilekroć chciała odgrodzić się od spraw jej zdaniem zbędnych.
Wzruszała więc ramionami na wszystkie zaloty, do czasu, gdy poznała Roberta.
Młody nauczyciel potrafił cytować wiersze z pamięci, bujał bardziej w obłokach, niż stąpał po ziemi i nosił w sobie tę rozczulającą wrażliwość, której Amelia próżno wypatrywała u innych. Po kilku zaledwie miesiącach była pewna, że Robert jest mężczyzną, z którym pragnie spędzić życie, więc w swoje dwudzieste urodziny oświadczyła rodzicom, że wychodzi za mąż.
– Jesteś pewna swojej decyzji? – pytała matka, która bez entuzjazmu poddała się przygotowaniom do wesela, a gdy na tydzień przed ślubem schylała się do stóp córki, szpilkami zaznaczając odpowiednią długość sukni, wymruczała w fałdy bieli:
– Myśleliśmy z ojcem, że w przyszłym roku będziesz zdawać na studia. Szkoda...
Przyszłość Amelii, zanim obwieściła radosną nowinę, była dla rodziców oczywista: córka najpierw uzyska dyplom, a potem wyjdzie za syna Skorzeńskich. Ani trochę nie wierzyli, że Zbyszek jest dla niej tylko znajomym, choć dziewczyna podkreślała to na każdym kroku. Mieli też nadzieję, że dzieci zamieszkają gdzieś blisko i już kilka lat wcześniej kupili działkę, którą zamierzali dać młodym w prezencie, gdy przyjdzie czas.
Tymczasem Amelia, ledwo zdjęła suknię ślubną, wyjechała z mężem do Warszawy i bez cienia żalu, zamiast studiom, oddała się sprawom codziennym. Znalazła pracę w jednej ze stołecznych bibliotek, a popołudniami zajmowała się domem i Józią, leciwą babcią Roberta, która przyjęła ich do swojego czteropokojowego mieszkania w kamienicy na Mokotowie, zaoszczędzając młodym kłopotów ze zdobyciem własnego kąta.
Amelia wstawała wcześnie, rozczesywała siwe włosy starszej pani i spinała je w schludny kok. Dbała o ubrania Józefy oraz pilnowała, by jej pościel pachniała świeżością krochmalu. Koronkowe wstawki były tak sztywne i rozprasowane, że poduszki wyglądały jakby ich krawędzie obsiadły białe motyle o ażurowych skrzydłach. Poza tym gotowała dla staruszki jej ulubione zupy, pachnące pietruszką lub koperkiem. Robiła to wszystko z cierpliwością, pogodnym, czułym uśmiechem bez cienia sztuczności, bo uczucie do męża w naturalny sposób obejmowało również bliskie mu osoby.
Babcia, gdy Amelia po cichu wsuwała się wieczorem do jej pokoju by, zapytać, czy czegoś nie potrzebuje, wyciągała do niej pomarszczoną dłoń. Amelia zamykała ją w swojej, a kościste palce Józi oplatały rękę dziewczyny uściskiem niewiele silniejszym niż dziecięcy.
– Amelko, moje dziecko. – Starsza pani mówiła cicho, jakby powierzała którąś z tajemnic, jakie odkryło przed nią długie życie. – Dobra z ciebie dziewczyna... Bóg przyprowadził cię tutaj i codziennie mu za to dziękuję... – Zamykała oczy, jakby zmęczona słowami. Po chwili podnosiła powieki i puszczając dłoń Amelii szeptała: – A teraz zgaś już światło i idź do męża. No, idź już, córeńko, idź.
Im chudszy stawał się kalendarz ze zrywanymi kartkami wiszący przy łóżku starszej pani, tym częściej Józia zamykała dłoń Amelii w wieczornym uścisku, aż w końcu on i słowa wdzięczności stały się codziennym rytuałem.
Tymczasem Robert i Amelia z niecierpliwością wyczekiwali potomka, ale natura, jakby na przekór ich marzeniom, rozpoczynała kolejne cykle zdradzieckimi kroplami czerwieni.
– Z punktu widzenia medycyny nie ma przesłanek, abyście państwo nie mogli spłodzić dziecka – mówił lekarz. – Trzeba zwyczajnie uzbroić się w cierpliwość.
Ale gdy mijał rok i kolejny, a brzuch Amelii nadal był płaski, młodzi tracili nadzieję.
– Może nie jest nam pisane zostać rodzicami? – W głosie Roberta powoli zaczynała brzmieć cicha rezygnacja. – Nie my pierwsi ani ostatni – pocieszał żonę i samego siebie.
Amelia kiwała głową potakująco, ale i tak nie mogła powstrzymać się od zerkania na rysujące się pod sukienkami krągłe brzuchy kobiet, ani ukryć zazdrosnych spojrzeń w głąb wózków, gdzie wśród błękitów lub różów chowały się uśpione twarzyczki i malutkie piąstki o paluszkach niewiele grubszych od zapałek. Gotowa była duszę zaprzedać diabłu, żeby jak inne matki móc tulić swoje dziecko i wdychać niepowtarzalny zapach pachnącego mlekiem ciałka.
Po czterech latach, w pewną grudniową noc postanowiła sięgnąć po ostatnią szansę. Dlatego powiedziała mężowi, że chciałaby spędzić Boże Narodzenie ze swoimi rodzicami. Sama.
– W porządku, jeśli to dla ciebie takie ważne ‒ zgodził się bez wahania, ale zaraz z niepokojem spojrzał w twarzy Amelii. – Czy jest jakiś specjalny powód?
Amelia wyobraziła sobie męża, jak przy świątecznym stole, niby rozmawiając z bliskimi, myślami błądzi przy niej i zadaje sobie pytanie, dlaczego żona nie chciała być przy nim w tym szczególnym czasie. Zalały ją fale wstydu, współczucia i żalu, każda silna, ale odpowiedziała wbrew im wszystkim:
– Po prostu chcę, żeby mieli mnie na parę dni tylko dla siebie, jak dawniej. Mama w każdej rozmowie powtarza, że wiele by za to dała.
Nie było w tym kłamstwa. Rodzice Amelii szczerze pragnęli choć przez chwilę mieć jedynaczkę wyłącznie dla siebie i krótki pobyt córki dał im wiele wzruszeń. Jednak o prawdziwym celu wizyty wiedziały tylko Amelia i matka, której pragnienie posiadania wnuków, było równie mocne, jak tęsknota córki za macierzyństwem.
Dlatego, w przeddzień wigilii, Amelia ze schowaną w bocznej kieszeni torebki karteczką, wręczoną jej przez matkę, ruszyła rozklekotanym autobusem do małej wioski.
Gdy wysiadła na przystanku, wydawało się jej, że przybyła na kraniec świata, do niezmierzonej pustki zaśnieżonych pól i niepewnie ruszyła ku widocznym w oddali zabudowaniom. Pokazała karteczkę napotkanej kobiecie, a ta zawiodła ją przez wieś, uśpioną pod czapami śniegu na dachach i mgłą dymów wiszących nad kominami, do domu na skraju osady. Tam mieszkała Szeptucha, ni to czarodziejka, ni wiedźma, która, mamrocząc modlitwy, przez pół godziny toczyła po brzuchu Amelii jajko, a na pożegnanie wsunęła kobiecie do ręki trzy małe zawiniątka. W każdym był kawałek chleba.
– Pierwszy – nakazała – zjesz w drodze do domu, drugi, gdy opuścisz dom rodziców, trzeci, jak przekroczysz próg własnego. A potem czekaj.
Wiosną następnego roku szczęście Amelii miało zapach bzu – stojąc w cieniu krzewu rosnącego obok wejścia do przychodni, odczytała wynik próby ciążowej.
Następna zima rozbrzmiała krzykiem – najpierw Amelii, potem jej syna Andrzeja, a w końcu oburzonym wrzaskiem Leszka, kropka w kropkę podobnego do brata.
Opieka nad bliźniakami wymusiła zamiany. Amelia zrezygnowała z pracy i całkowicie oddała się życiu domowemu. Pod opieką miała trójkę zależnych od niej istot – dwie zupełnie młode i tę starszą. Nie zaniedbywała żadnej.
Lubiła monotonię zwyczajnych dni przesuwających się gładko jak korale pod palcami. Cieszyła się, gdy mieszkanie było wysprzątane, obiad gotowy na czas i wszyscy mieli czyste ubrania.
Gdy dzieci skończyły dwa lata, zdjęła ze ściany kalendarz w pokoju starszej pani. Józefa odeszła w spokoju, pośród bieli krochmalonych koronek. Czuwali przy niej na zmianę, Amelia, Robert i jego rodzice, a w ostatnich chwilach przy łóżku stanęli wszyscy.
Potem życie toczyło się dalej.
Robert nie zarabiał wiele, lecz Amelia dokonywała cudów gospodarności, by wystarczało na wszystko: jedzenie, rachunki oraz kieszonkowe dla męża i słodycze dla chłopców. Dzieci były najważniejsze. Pilnowała ich niczym kwoka wyjątkowo dorodnego lęgu, chuchała i dmuchała na latorośle, często całując płowe czupryny.
Gdy w ich dzienniczkach pojawiały się uwagi, nic nie mówiła mężowi, tylko brała sprawy w swoje ręce.
– Leszek to dobry chłopiec – zapewniała surową dyrektorkę. – Porozmawiam z nim. Przeprosi kolegę i obieca, że nie będzie więcej mu dokuczał.
Kiedy indziej mówiła:
– Tak, wiem, co zrobił Andrzej i rozumiem oburzenie woźnej. Mój syn do niej pójdzie, poprosi o wiadro i ścierkę. Sam posprząta zalaną łazienkę. To go nauczy szacunku dla cudzej pracy.
Ulubioną porą chłopców i matki był wieczór. Wtedy, w dziecinnym pokoju rozświetlonym jedynie światłem lampki nocnej Amelia czytała chłopcom baśnie i bajki. Uwielbiali je wszyscy troje. Dzieci jak zaczarowane słuchały opowieści o przygodach, Amelia odnajdywała w nich prawdy, przekazywane jej kiedyś przez rodziców: że dobro jest nagradzane, a zło karane, że szczerość popłaca i, że są pieniądze oraz rzeczy od nich ważniejsze.
Kiedyś przeczytała chłopcom „Kozuchę Kłamczuchę”.
– Czy wolno kłamać? – zapytała, zamykając książkę.
– Nie! – odpowiedzieli zgodnym dwugłosem.
– A dlaczego?
– Bo najlepsza prawda jest... – zaczął Leszek, ale urwał, gdy na jego głowie wylądowała poduszka rzucona przez brata.
– Głupi! To nie tak było! – krzyknął Andrzej i skacząc po łóżku, w rytm jego skrzypnięć wyskandował: – Najgorsza prawda jest lepsza od najlepszego kłamstwa!
– Tak – skinęła głową Amelia. – To bardzo ważne, żeby nie kłamać, bo mówiąc nieprawdę, oszukuje się innych.
Za wszystkie dni, naznaczone matczyną troską i cierpliwością raz do roku Amelia dostawała wspaniałą nagrodę. W Dzień Matki już o poranku dzieci wbiegały do rodzicielskiej sypialni z kolorowymi laurkami, na których pośród odcisków dziecięcych palców wykwitały czerwone serca, a pod każdym z nich wyznanie: Kocham Cię, mamo!
– Też was kocham! – zapewniała, przytulając chłopców. – Zawsze będę.
– My ciebie też! Jesteś najlepszą mamą na świecie!
Gdy bracia zaczęli dorastać, częściej znikali na całe popołudnia. Wieczorami ledwie ich głowy dotknęły poduszek, zapadali w sen. Czasy liceum naznaczone były głośną muzyką dobiegającą zza zamkniętych drzwi ich pokoju. Skończyli szkołę z doskonałymi wynikami i obaj poszli na studia prawnicze. W rok po obronie pracy magisterskiej ożenił się Andrzej, niewiele później Leszek.
– Kiedy oni dorośli? – szepnęła Amelia, patrząc na młodszego syna, wkładającego na palec narzeczonej obrączkę.
– Chyba jak spaliśmy... – zamruczał jej do ucha Robert i przytulił żonę.
Gdy synowie odeszli z domu, jakaś część Amelii odczuwała bolesną stratę, druga mówiła, że tak musi być, bo w końcu rola matki sprowadza się do jednego: dać dziecku miłość, która maleńkim płomykiem zagnieździ się w jego duszy, a w odpowiednim czasie rozbłyśnie blaskiem. Wtedy dziecko zabierze ten blask w dorosłe życie, a inni będą mogli grzać się w jego cieple.
Życie Roberta i Amelii bez synów było inne. Dni stały się dłuższe, czas jakby zwolnił. Znów byli tylko dla siebie. Spokojne tygodnie zmieniały się w miesiące, a te w lata.
Cios spadł nagle, po sześćdziesiątych urodzinach Amelii. Robert zgasł we śnie, pewnej zimowej nocy. Jeszcze wieczorem gładził nadal geste, ale już siwe włosy żony i żartował:
– Zauważyłaś, że na starość łagodniejemy? No, bo gdzie się podziała tamta dziewczyna odpędzająca mężczyzn wzruszeniem ramion? Jeszcze dziś widzę minę chłopaka, który zagadał do ciebie w przerwie spektaklu... Pamiętasz „Sen Nocy Letniej” w Białymstoku? A mówiłem już, po co poszedłem na tę sztukę? Matko Boska, jak ja się bałem do ciebie odezwać! Wyglądałaś jak nastroszona kotka. Byłem pewien, że gdy tylko otworzę usta, prychniesz...
– Miałam taki zamiar – śmiała się przekornie. – Ale na szczęście nie powiedziałeś nic głupiego, tylko dałeś mi te stokrotki i uciekłeś.
– Nie chciałem podzielić losu tamtego biedaka...
Czas nie leczył ran. Wiosna przemknęła nieśmiało, lato na krótko rozpanoszyło się zielenią, a potem drzewa zgubiły dropiate liście i gołe zastygły nieruchomo. Amelia trwała w letargu, z którego budziła się powoli i minął jeszcze rok, zanim otarła łzy i zaczęła na powrót uczyć się życia – bez męża, zaledwie pod ciepłym spojrzeniem roześmianych oczu z fotografii stojącej na szafce, przy łóżku.
Teraz synowie dawali Amelii siłę. Na niedzielne obiady przyprowadzali żony i dzieci, a wtedy jej mieszkanie znów rozbrzmiewało życiem, jak dawniej. W radosnej ekscytacji już od piątku dreptała między blatem, kuchenką i piekarnikiem, wyczarowując pieczone kurczaki, szynki, pierogi, rolady mięsne, a także szarlotki, serniki albo bezy.
Tak minęło kilka następnych lat.
Któregoś jesiennego dnia przyszedł ból. Podstępny, na początku odczuwalny zaledwie jako dyskomfort, potem ograniczająca niedogodność, a z czasem stał się tak silny, że bywały dni, kiedy Amelia z trudem wstawała z łóżka. Drętwiały jej ręce, puchły nogi. Zaczęła poznawać nazwiska i specjalności lekarzy z przychodni. W coraz częstszych wizytach w budynku, przy którym kiedyś rósł bez, towarzyszył jej któryś z synów, a jeśli nie pozwalała im na to praca, przychodziły synowe – Agnieszka albo Laura.
Jakiś czas później w drzwiach mieszkania Amelii stanęła młoda dziewczyna. Łobuzerski uśmiech, w którym rozciągnęła usta, pasował do piegowatej, pogodnej twarzy.
– Dzień dobry! Mam na imię Katarzyna i jestem opiekunką.
– Kto panią przysłał? – zapytała Amelia nieufnie. – Nie starałam się o pomoc.
– Pani syn dał ogłoszenie w Internecie. Szukał opiekunki dla mamy na cztery godziny dziennie...
– A tak, zapomniałam! – Udawanie przyszło Amelii z taką łatwością, że sama się zdziwiła. – Coraz gorzej u mnie z pamięcią. – Uśmiechając się, wzniosła oczy do góry, jakby z żartobliwą pretensją do Boga. – Proszę wejść.
Piegowata studentka medycyny miała w przyszłości zostać chirurgiem. Amelia szybko ją polubiła, tylko nie mogła się nadziwić, że Kasia wybrała profesję zupełnie niepasującą do jej romantycznej natury. Dziewczyna stała się starszej pani szczególnie bliska, gdy odkryły, że obie lubią baśnie. Szybko zmienił się porządek wizyt – Kasia uwijała się z trudniejszymi obowiązkami domowymi, Amelia pomagała jej w mniej męczących pracach. Potem robiły herbatę, zanosiły parujące kubki do salonu, gdzie na drewnianej ławie stał już talerzyk z ciastkami i rozsiadały się w fotelach. Przyszła pani doktor wyciągała z przepastnej torebki książkę, a jej równy, melodyjny głos zabierał obie kobiety w odwiedziny do starych przyjaciół. Czasem poznawały nowych.
W ciepłe dni szły do Łazienek. Siadały na ławce w cieniu dostojnych drzew i wypatrywały rudych ogników na korze pni. Niektóre wiewiórki znały je dobrze i przybiegały, ledwo zdążyły usiąść. Tupały niecierpliwie drobnymi łapkami, póki nie dostały orzecha, a Kasia żartowała:
– Widzi pani, ile mam sióstr? Wszystkie rude i niecierpliwe.
Amelia ze zdumieniem dostrzegała w sobie zmiany: bóle kręgosłupa zelżały, znikło drętwienie rąk, poruszała się sprawniej, mniej męczyła i częściej witała sąsiadów uśmiechem.
Minął rok. Pewnego dnia Amelia usłyszała codzienny chrobot klucza w drzwiach, ale zobaczyła w progu nie Kasię, tylko obu synów.
– No proszę! – zakrzyknęła uradowana. – Jak was nie ma, to żadnego, a jak przychodzicie, to razem! Zaraz dam wam coś do picia, gorąco dziś. Mam chyba jeszcze jakieś ciastka...
– Nie trzeba. – Andrzej przytrzymał rękę matki i pochyliwszy się, pocałował dłoń. – Mamy niewiele czasu, a chcieliśmy z tobą o czymś porozmawiać. Usiądźmy na chwilkę.
– O co chodzi ? – Amelia osunęła się na krzesło. – Stało się coś złego? Coś z dziećmi? A może z Laurą albo Agnieszką? Powiedzcie w końcu!
– Nie, nie, mamo. U nas wszystko w porządku. – Uspokoił ją Leszek.
A jednak w sposobie w jaki zajmowali miejsca, niezgrabnie szurając krzesłami, ruchu rąk Leszka dotykających co chwila krawata, było coś, co Amelię niepokoiło.
– Powiecie mi w końcu?
– Widzisz... – Leszek oparł łokcie o stół i zetknął palce dłoni w kształt piramidy. Rzucił krótkie spojrzenie na brata, a potem powiedział w przestrzeń, gdzieś między głową Amelii a stojącym za nią, nieco z boku, telewizorem: – Pomyśleliśmy, że z twoim zdrowiem nie jest najlepiej, a Kasia jest tu tylko parę godzin. Pozostałą część dnia jesteś sama. Martwimy się, że coś ci się może stać, kiedy nikogo nie ma, więc...
– Nawet o tym nie myślcie! – Amelia wpadła mu w słowo. Przeczuwała, co syn chce powiedzieć. – Czuję się zupełnie dobrze i na pewno nie chcę żadnemu z was wywracać życia do góry nogami. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Młodzi, dokąd nie ma innego wyjścia, powinni mieszkać sami. Ale dziękuję wam za troskę. – Uśmiechnęła się, wygładzając fałdkę na obrusie.
– Oczywiście, każdy z nas chętnie by cię widział u siebie – zaczął powoli Andrzej – ale myśleliśmy raczej o tym, czy nie lepiej by ci było wśród w ludzi podobnym wieku? Tu jesteś samotna, odcięta od innych i uwięziona w czterech ścianach mieszkania. Tam miałabyś wielu znajomych i całodobową opiekę, również medyczną. Nie musiałabyś się o nic martwić.
– Chcecie mnie oddać do domu starców? – Amelia poczuła nagły zawrót głowy, jakby jakaś potężna siła zadała jej niespodziewany cios.
– Mamo, ależ skąd! – Leszek położył rękę na jej dłoni. – Jaki dom starców! Mamy na myśli pensjonat w pięknie odrestaurowanym dworku. Na bardzo wysokim poziomie, świetnie wyposażony i komfortowy. Blisko lasu. No wiesz, świeże powietrze zamiast spalin... Miałabyś własny pokój z łazienką. Można tam wstawić twoje meble, oczywiście, nie wszystkie...
– Nie zgadzam się! – Amelia wysunęła dłoń spod ręki syna. – Tu jest moje życie, tu, rozumiesz? Nie w cudzym dworze! Jak w ogóle możecie...
– Przemyśl decyzję – nalegał Leszek. – Naszym zdaniem, to nie jest zły pomysł. Co będzie, jeśli poczujesz się źle i nie będziesz w stanie wezwać pomocy? Albo upadniesz i stracisz przytomność? Zrozum, chcemy tylko twojego dobra, ono jest najważniejsze.
– A co z mieszkaniem?
– Wiesz, Maciek żeni się w tym roku, może mógłby tu zamieszkać? – podsunął Andrzej. – Ale jeśli nie chcesz, zawsze możemy je wynająć, to nawet nie jest zły pomysł. Pobyt w pensjonacie jest, no... co tu ukrywać... dość kosztowny, a emeryturę po ojcu masz niewielką. A tak miałabyś dodatkowe pieniądze i nam byłoby trochę łatwiej... Nie wszystko idzie po naszej myśli, nawet Kasia jest teraz obciążeniem. Pomyślisz o naszej propozycji?
– Nie ma nad czym! – Ramiona Amelii bezwiednie ruszyły ku górze. – Nigdzie się nie wybieram. I obejdę się bez waszych pieniędzy! A teraz przepraszam, jestem trochę zmęczona.
Synowie wstali od stołu w niezręcznym milczeniu. Gdy żegnali się z Amelią, powietrze było duszne od jej dezaprobaty.
– ... więc kiedy ręce stają się podobne do plamistej skóry salamandry, to znak, że człowiek zaczyna niepotrzebnie zajmować przestrzeń. Tylko, czy musi się z tym godzić? – Helena oblizała łyżeczkę po galaretce i włożyła ją do pustego pucharka.
W „Lawendowym Wzgórzu” w czwartki na podwieczorek zawsze była galaretka.
Amelia najbardziej lubiła brzoskwiniową.
Salamandry
2Dosyć ładnie napisane, choć trafiły się momenty, kiedy baśniowy styl nieco ci się wymykał, zwykle, gdy próbowałaś wyjaśnić sprawy bardziej skomplikowane, wymagające użycia zbyt wyszukanych słów, które zupełnie nie pasują do tej prostej historii.
Czy miałaś na myśli jakąś konkretną grupę docelową? Czytając twoje opowiadanie, miałem wrażenie, że zostało napisane dla dzieci, a jeśli tak, fabuła raczej nie jest porywająca. Nie mówię, że jest zła, choć bardzo prosta. Niesie ze sobą jakieś przesłanie, chociaż mnie ono nie zaskoczyło.
Kompletnie nie rozumiem fragmentu z wróżką. Nie ma w dalszej części żadnego odniesienia, chociaż w połączeniu z wzmianką, że bohaterka mogłaby sprzedać duszę diabłu za dziecko , wprowadziła mnie w błąd. Cały czas myślałem, że zamierzasz do momentu, aż przyjdą konsekwencje decyzji o skorzystaniu z usług wróżki, a opowiadanie zamieni się w pouczającą dzieci baśń. Chyba, że chodziło o to, że wróżka pomogła bohaterkę pokonać jakąś barierę psychiczną, ale to chyba doszukiwanie się sensu na siłę.
Ogólnie przeczytałem, ale choć przywodzi na myśl ciepłe uczucia, nie wniosło do mojego życia nic nowego.
Powodzenia w dalszej pracy.
Czy miałaś na myśli jakąś konkretną grupę docelową? Czytając twoje opowiadanie, miałem wrażenie, że zostało napisane dla dzieci, a jeśli tak, fabuła raczej nie jest porywająca. Nie mówię, że jest zła, choć bardzo prosta. Niesie ze sobą jakieś przesłanie, chociaż mnie ono nie zaskoczyło.
Kompletnie nie rozumiem fragmentu z wróżką. Nie ma w dalszej części żadnego odniesienia, chociaż w połączeniu z wzmianką, że bohaterka mogłaby sprzedać duszę diabłu za dziecko , wprowadziła mnie w błąd. Cały czas myślałem, że zamierzasz do momentu, aż przyjdą konsekwencje decyzji o skorzystaniu z usług wróżki, a opowiadanie zamieni się w pouczającą dzieci baśń. Chyba, że chodziło o to, że wróżka pomogła bohaterkę pokonać jakąś barierę psychiczną, ale to chyba doszukiwanie się sensu na siłę.
Ogólnie przeczytałem, ale choć przywodzi na myśl ciepłe uczucia, nie wniosło do mojego życia nic nowego.
Powodzenia w dalszej pracy.
Salamandry
3Mam sporo kłopotu z Twoim komentarzem, bo zastanawiam się, skąd wrażenie, że to baśń, a tym bardziej przypuszczenie, że jest kierowana do dzieci. Nie ma tu ani jednego zdania do nich skierowanego, chociaż tekst jest po części o dzieciach.
Bardzo dziękuję Ci za komentarz i pozdrawiam.
Na pewno nie dzieci:)
Zauważyłeś prostotę, ona wynika z założenia. Bo jeśli uznać, że życie to odcinek, który przebywamy z punktu A do B i spróbować przez chwilę stanąć w bezpośredniej bliskości tego drugiego i spojrzeć w kierunku wyjściowego, to myślę, że z tej perspektywy widać prostotę: rodzimy się, dorastamy, dokonujemy pewnych wyborów, aktywnie działamy w ich ramach potem starzejemy się i zbieramy skutki własnych poczynań - zamierzone lub nie. Oczywiście, wiele dzieje się na każdym etapie, ale starość - myślę - ma już do tego dystans, natomiast zadaje pytania o całościowy efekt życia.
Ale tu nie ma wróżki, a już na pewno tej, z konwencji baśniowej. Nie ma też wyraźnie pokazanego związku, między wizytą u Szeptuchy, a poczęciem, które mogło nastąpić w tym konkretnym czasie bez niczyjej ingerencji, to bardziej sugestia odnośnie realizacji pragnienia wszelkimi środkami.
Ciepłe uczucia bardzo mnie cieszą. Prawdę powiedziawszy, właśnie o nie walczyłam.
Bardzo dziękuję Ci za komentarz i pozdrawiam.
Salamandry
4Figiel pisze: Amelia kiwała głową potakująco, ale i tak nie mogła powstrzymać się od zerkania na rysujące się pod sukienkami krągłe brzuchy kobiet, ani ukryć zazdrosnych spojrzeń w głąb wózków, gdzie wśród błękitów lub różów chowały się uśpione twarzyczki i malutkie piąstki o paluszkach niewiele grubszych od zapałek.
Strasznie długie zdania. Myślę, ze z powodzeniem można je skrócić.
"Amelia kiwała głową potakująco, ale i tak nie mogła powstrzymać się od zerkania na rysujące się pod sukienkami krągłe brzuchy kobiet. Nie mogła ukryć również zazdrosnych spojrzeń w głąb wózków, gdzie wśród błękitów lub różów chowały się uśpione twarzyczki i malutkie piąstki o paluszkach niewiele grubszych od zapałek."
"Gdy synowie odeszli z domu, jakaś część Amelii odczuwała bolesną stratę, druga mówiła, że tak musi być. W końcu rola matki sprowadza się do jednego: dać dziecku miłość, która maleńkim płomykiem zagnieździ się w jego duszy, a w odpowiednim czasie rozbłyśnie blaskiem."
Przy tak długich zdaniach można zgubić wątek. A kiedy są krótsze czyta się łatwiej i bardziej spójnie.
Akapit ze śmiercią Babci - trochę za mało w nim emocji, jakby to był zwykły przecinek w życiu Amelii. A przecież była dla niej ważna, poświęcała jej tyle uwagi, A Ty, no właśnie, poświęciłaś jej również całkiem spory akapit.
Literówka. Nie "geste", a "gęste".
Żałuję, że nie rozwinęłaś fragmentu z Szeptuchą (przy niej drgnęło mi serce

Ogólnie czyta się dobrze, choć w pewnym momencie złapałam się na myśli, że opisałaś tylko życiorys. Nie ma w nim emocji, pobudzenia wyobraźni, przywiązania do bohatera. Troski o niego. Jednak kiedy synowie przyszli porozmawiać, te myśli zniknęły. Zastanawiałam się "co jest nie tak?!". Odetchnęłam. To ładna historia, która daje istotny przekaz, że proste życie może dawać spełnienie i szczęście. Nie potrzeba do tego ekstremalnych wrażeń, pieniędzy, wyszukanych pasji. Wystarczy proste życie, o ile idziemy przez nie w zgodzie ze sobą.
Salamandry
5Anna Kowalczewska, dziękuję za komentarz.
Chyba słusznie martwiłam się, że jeśli zaraz po wizycie u Szeptuchy umieszczę informację o ciąży, czytelnik wprost wykombinuje, że to efekt owego spotkania. Może tak, a może to zaledwie zbieg okoliczności?
Amelia była z rodzaju kobiet, które życie poświęcają nie ambicjom zawodowym, lecz rodzinie. Na każdym etapie życia są dla tej rodziny oparciem. Dają, gdy inni biorą. Ale w pewnym momencie, gdy nadchodzi starość powinien przyjść czas zbierania efektów tych starań. Tymczasem, od momentu gdy Amelia zaczyna chorować, synowie "rakiem" wycofują się się z funkcji dawania czegoś z siebie, nadal są jedynie "biorcami", wszak opiekunka była przełożeniem ich obowiązków na barki dziewczyny. Nie synowie, a Kasia stała się dla Amelii oparciem, a oni przyszli jedynie po to by jej Kasię zabrać. I co jej proponują? Żeby Dom Opieki opłacała sobie sama. Uciekają nie tylko od obcowania z starością, która wymaga opieki, ale nawet zobowiązań finansowych. Owszem mogą je podjąć, ale nie za darmo - za mieszkanie dla wnuka.
Czy można spełnieniem nazwać separację od własnego życia, zamknięcie go w regulamin Domu Opieki, funkcjonowanie pośród obcych osób i personelu, który zaledwie wykonuje swoją pracę i z podopiecznymi nie wytwarza stosunku bliskości? Można nazwać spełnieniem, godną końcówką życia, zamieszkanie w getcie starości, gdzie mieszkańcy są skazani na obcowanie wyłącznie ze starością wokół, a ich ostatnie dni nie są życiem, lecz pustym trwaniem. Widok śmierci współmieszkańców jest jego nieodłącznym elementem.
Amelia z pokorą i naturalnością wchodziła w kolejne etapy życia - dorosłość, dojrzałość i starość, będąc zawsze skoncentrowaną na innych. Nie umie dbać o siebie, niemal nie ma własnych potrzeb. Łatwo godzi się ze starością, w przeciwieństwie do Heleny.
Mam koleżankę, pracującą w Domu Opieki, blisko miejsca, gdzie mieszkam. Czasem wpadam ją odwiedzić, rozmawiam również z pensjonariuszami. O niczym nie mówią tak chętnie, jak o swoich rodzinach, chwalą się ich statusem zawodowym, wykształceniem, pokazują zdjęcia dzieci, wnuków i prawnuków. I wyczekują odwiedzin, często bezskutecznie. Niektórzy są przekonani, że przyszli tu tylko na chwilę" bo syn remontuje moje mieszkanie, ale wie pani, pracuje, to trochę się przeciąga, no już prawie pół roku będzie." Albo "córka mnie tu przywiozła, żebym sobie podreperowała zdrowie". Niektórzy skarżą się, że "starość jest niepotrzebna", wiedzą nie ma dla nich miejsca w życiu dzieci i wnuków. Są tacy, których nikt nie odwiedza. I nie dlatego, że nie mają rodzin. Dom Opieki przejmuje odpowiedzialność za pensjonariusza. Pracownicy mają więc fiksację na punkcie zamkniętej furtki. Ktokolwiek wchodzi, trzeba sprawdzić, czy aby dobrze ją zamknął. Bo pensjonariusze uciekają. Do swoich domów.
Tekst istotnie pokazuje życie Amelii, lecz słusznie zauważyłaś, że w konsekwencji miał służyć pytaniu o jego koniec, konkretnie - jakość tego końca. Obawiam się, że nie do końca mi to wyszło.
Pozdrawiam:)
Nie wiem, czy one są tak "strasznie długie" - czytywałam dłuższe. Większość tekstu jest pisana zdaniami krótkimi, więc myślę, że tych kilka nie jest specjalnym mankamentem. Istotnie, zdania złożone, jeśli używane są nadmiernie mogą powodować, że czytelnik gubi wątek, ale tu tych zdań jest naprawdę niewiele i raczej zagubienie wątku nie grozi. Dziękuję za wskazanie sposobu podziału zdania złożonego:)Anna Kowalczewska pisze: Figiel pisze:
Source of the post Amelia kiwała głową potakująco, ale i tak nie mogła powstrzymać się od zerkania na rysujące się pod sukienkami krągłe brzuchy kobiet, ani ukryć zazdrosnych spojrzeń w głąb wózków, gdzie wśród błękitów lub różów chowały się uśpione twarzyczki i malutkie piąstki o paluszkach niewiele grubszych od zapałek.
Figiel pisze:
Source of the post Gdy synowie odeszli z domu, jakaś część Amelii odczuwała bolesną stratę, druga mówiła, że tak musi być, bo w końcu rola matki sprowadza się do jednego: dać dziecku miłość, która maleńkim płomykiem zagnieździ się w jego duszy, a w odpowiednim czasie rozbłyśnie blaskiem.
Strasznie długie zdania.
Zastanawiam się, czy rozwinięcie wątku z Szeptuchą byłoby zasadne i czemu miałoby służyć jego pogłębienie. Ten akapit, poza funkcją wskazania, że bohaterka była zdesperowana i żeby mieć dziecko sięgnęła nawet po metody ezoteryczne, nie ma innego zadania. Pokazuje jedynie, że po spełnienie marzeń o rodzinie Amelia była zdolna pójść "na skraj świata". Podobnie zachowują się osoby, wobec których medycyna rozkłada ręce, a walczą o swoje zdrowie i życie. Więc tak, w tym kontekście to jest najzwyklejsza rzecz na świecie, jak wizyta u bioenergoterapeuty, sięgnięcie po akupresurę lub akupunkturę, czy inne pozamedyczne propozycje, gdy lekarze mówią: " Nic więcej nie możemy zrobić".Anna Kowalczewska pisze: Żałuję, że nie rozwinęłaś fragmentu z Szeptuchą (przy niej drgnęło mi serce ). Byłoby ciekawie gdyby spotkanie z nią miało jakieś następstwo, poza ciążą oczywiście. Nawet zwykły powrót Amelii z podziękowaniami ładnie by zamknął ten wątek. A tak po prostu był, jakby była to najzwyklejsza rzecz na świecie.
Chyba słusznie martwiłam się, że jeśli zaraz po wizycie u Szeptuchy umieszczę informację o ciąży, czytelnik wprost wykombinuje, że to efekt owego spotkania. Może tak, a może to zaledwie zbieg okoliczności?
Znów pytanie o celowość rozwijania wątku śmierci Józi. Wbrew pozorom akapit o relacjach Amelia - Józia o niej mówi nie tyle o staruszce, co stosunku młodej Amelii do starości - starość jest naturalna i jest dla niej miejsce przy młodych, z należnym podeszłemu wiekowi szacunkiem. Nie ma również niczego szczególnego w tym, że starsi ludzie w końcu odchodzą. Pytanie, w jaki sposób. Jaka była śmierć Józi, jaka będzie Amelii?
Próbowałam nie wiązać czytelnika emocjonalnie z konkretną bohaterką, lecz przez pokazanie jej postawy z pytaniem o wybory moralne. Ale chyba nie wyszło.
Nie nazwałabym spełnieniem faktu, że ci "wyczarowani" synowie, którym matka poświęciła całe życie, uczyła przyzwoitości i wpajała wartości etyczne oddają ją na starość do Domu Opieki, choćby nie wiem jak komfortowego.
Amelia była z rodzaju kobiet, które życie poświęcają nie ambicjom zawodowym, lecz rodzinie. Na każdym etapie życia są dla tej rodziny oparciem. Dają, gdy inni biorą. Ale w pewnym momencie, gdy nadchodzi starość powinien przyjść czas zbierania efektów tych starań. Tymczasem, od momentu gdy Amelia zaczyna chorować, synowie "rakiem" wycofują się się z funkcji dawania czegoś z siebie, nadal są jedynie "biorcami", wszak opiekunka była przełożeniem ich obowiązków na barki dziewczyny. Nie synowie, a Kasia stała się dla Amelii oparciem, a oni przyszli jedynie po to by jej Kasię zabrać. I co jej proponują? Żeby Dom Opieki opłacała sobie sama. Uciekają nie tylko od obcowania z starością, która wymaga opieki, ale nawet zobowiązań finansowych. Owszem mogą je podjąć, ale nie za darmo - za mieszkanie dla wnuka.
Czy można spełnieniem nazwać separację od własnego życia, zamknięcie go w regulamin Domu Opieki, funkcjonowanie pośród obcych osób i personelu, który zaledwie wykonuje swoją pracę i z podopiecznymi nie wytwarza stosunku bliskości? Można nazwać spełnieniem, godną końcówką życia, zamieszkanie w getcie starości, gdzie mieszkańcy są skazani na obcowanie wyłącznie ze starością wokół, a ich ostatnie dni nie są życiem, lecz pustym trwaniem. Widok śmierci współmieszkańców jest jego nieodłącznym elementem.
Amelia z pokorą i naturalnością wchodziła w kolejne etapy życia - dorosłość, dojrzałość i starość, będąc zawsze skoncentrowaną na innych. Nie umie dbać o siebie, niemal nie ma własnych potrzeb. Łatwo godzi się ze starością, w przeciwieństwie do Heleny.
Mam koleżankę, pracującą w Domu Opieki, blisko miejsca, gdzie mieszkam. Czasem wpadam ją odwiedzić, rozmawiam również z pensjonariuszami. O niczym nie mówią tak chętnie, jak o swoich rodzinach, chwalą się ich statusem zawodowym, wykształceniem, pokazują zdjęcia dzieci, wnuków i prawnuków. I wyczekują odwiedzin, często bezskutecznie. Niektórzy są przekonani, że przyszli tu tylko na chwilę" bo syn remontuje moje mieszkanie, ale wie pani, pracuje, to trochę się przeciąga, no już prawie pół roku będzie." Albo "córka mnie tu przywiozła, żebym sobie podreperowała zdrowie". Niektórzy skarżą się, że "starość jest niepotrzebna", wiedzą nie ma dla nich miejsca w życiu dzieci i wnuków. Są tacy, których nikt nie odwiedza. I nie dlatego, że nie mają rodzin. Dom Opieki przejmuje odpowiedzialność za pensjonariusza. Pracownicy mają więc fiksację na punkcie zamkniętej furtki. Ktokolwiek wchodzi, trzeba sprawdzić, czy aby dobrze ją zamknął. Bo pensjonariusze uciekają. Do swoich domów.
Tekst istotnie pokazuje życie Amelii, lecz słusznie zauważyłaś, że w konsekwencji miał służyć pytaniu o jego koniec, konkretnie - jakość tego końca. Obawiam się, że nie do końca mi to wyszło.
Pozdrawiam:)
Salamandry
6Rzeczywiście tak było, odniosłam wrażenie, iż to Szeptucha przyczyniła się do ciąży. Zwłaszcza bliźniaczej. Stąd wnioskowałam, że jest to kluczowy fragment, a nie pokazanie desperacji bohaterki. Choć oczywiście nie można jej odmówić desperacji działań, które są jak najbardziej uzasadnione.
Poza wcześniejszym wątkiem i wyjaśnieniem, to już chyba moje zboczenie do ponadnaturalnych wątków

Nie miałam na myśli nie wiadomo jak długiego rozpisywania się. Bardziej kilka emocjonalnych wstawek odnośnie poczucia straty, smutku, nawet chwilowego. Ale dalsza Twoja wypowiedź uzasadnia Twoje przedstawienie tego fragmentu. Ja po prostu odebrałam go inaczej, stąd mój niedosyt. Ponadto, dla mnie zawsze będzie coś szczególnego w tym, że starsi ludzie odchodzą. Śmierć, to śmierć, nieważne w jakim wieku, nieważne jak. Zawsze jest strata, rodzące się w głowie pytania, są emocje. Taka emocjonalna ze mnie dziewczynaFigiel pisze: Znów pytanie o celowość rozwijania wątku śmierci Józi. Wbrew pozorom akapit o relacjach Amelia - Józia o niej mówi nie tyle o staruszce, co stosunku młodej Amelii do starości - starość jest naturalna i jest dla niej miejsce przy młodych, z należnym podeszłemu wiekowi szacunkiem. Nie ma również niczego szczególnego w tym, że starsi ludzie w końcu odchodzą. Pytanie, w jaki sposób. Jaka była śmierć Józi, jaka będzie Amelii?

Tutaj to może ja się źle wyraziłam. Nie miałam na myśli zakończenia, kiedy to synowie "dają ciała". Chodziło mi raczej o wybory Amelii. O te strefę życia, na którą miała wpływ. Spędziła je tak jak chciała. Nie chciała studiować, chciała dbać o dom. I odnalazła w tym szczęście. To piękne i w tym sensie spełnione. Nie mamy wpływu na innych ludzi, lecz jeśli żyjemy na własnych zasadach, wtedy możemy być z siebie dumni.
Temat starości jest trudny i dla niektórych niewygodny, to fakt. Dobrze, że to pokazałaś i rozwinęłaś myśl. Wiele w tym prawdy i wątków, które warto przemyśleć

Salamandry
7Ze trzy razy już czytałam ten tekst, próbując zrozumieć, co mi w nim nie gra albo raczej, co można by tu doradzić, by nie rozbijać koncepcji.
Zacznę jednak od plusów, bo one też mi porządkują trochę w głowie dalsze uwagi.
Bardzo "zagrała" mi na emocjach końcówka. Dobrze oddałaś tę rozmowę, opór Amelii, zakłopotanie synów. Trafiłaś też na pewno do mnie zgrabnym poruszeniem wątku starości, ludzi trafiających do domów opieki itd. Wątek jest wyważony, bez nachalnego wciskania czytelnikowi punktu widzenia, swoich emocji itd., co często się w takich tematach zdarza.
Podobał mi się też początkowy i końcowy fragment, w których zestawiasz główną bohaterkę z Heleną. To ładnie "wyostrzyło" obraz Amelii poprzez kontrast z dbającą o siebie, niegodzącą się na starość koleżanką.
I bardzo, bardzo urzekłaś mnie tytułem i jego źródłem.
I teraz problem... Bo choć całą resztę czyta się płynnie, to ona usypia. Nie wzbudza u mnie emocji nie w rozumieniu jakiejś wielkiej dramy czy radości czy strachu (bo wiem, że nie o to tu chodzi), tylko zwyczajnie jest mi obojętna, ucieka z głowy zaraz po przeczytaniu. Kiedy czytam Twoje komentarze, wyjaśniające, co napisałaś, mam wrażenie, że tego tam nie ma. To znaczy: może być w samej historii Amelii, ale w tekście nie wybrzmiało.
Poniżej będzie kilka sugestii... Możesz je przyjąć albo nie - sama nie wiem, które najlepiej by zagrały, które nie. Od strony czytelnika próbowałam wyłapać to, co mogłoby mnie bardziej wciągnąć w opowiadanie, pozostawiając je nadal "tym opowiadaniem", a nie jakąś historią z innym wydźwiękiem. Nie zawsze musiało mi się to udać, ale uznałam, że tekst wart jest pogłówkowania.
Poszłaś głównie w dość cukierkowe obrazki. Nawet w desperacji towarzyszącej staraniom o dziecko nie czuć emocji. Tak na logikę zrozumiałam, co chciałaś przekazać pokazując wizytę u znachorki/szeptuchy, ale sama scena była dla mnie za lekka, zbyt bajkowa. Żeby nie zostać źle zrozumianą - nie chodzi mi, byś robiła z tego nagle nadprzyrodzony horror, ale chociaż wyostrzyła emocje bohaterki w tamtej chwili albo dodała do opisu trochę szczegółów (zapachy? spojrzenia? poczucie obcości? brud w chałupie? brnięcie przez ten śnieg? zimno?), które mogą sprawić, że czytelnik się skrzywi, przejmie, wzdrygnie, pomyśli, że "rany, ja bym się nie zdecydował".
Wszystkie sceny kontaktów - relacje z Józią, z mężem, z dziećmi, z Kasią - aż do końcówki są słodkawe. Owszem, buduje to obraz Amelii, która ze wszystkim się godziła i wszystko przechodziła z uśmiechem, ale zwyczajnie na dłuższą metę to jest trochę nużące. Wiesz, idę do kolejnego akapitu i znów wiem, że będzie się uśmiechać, trzymać za rękę i całować we włosy - trochę uchodzi z człowieka ciekawość
Może warto byłoby przenieść czasem oko kamery na te trudniejsze chwile w relacjach? Bo tekst ma taką strukturę, że o trudnościach opowiada narrator, a sceny z samą bohaterką (poza końcówką) są w zasadzie prawie wyłącznie ckliwe (trzymanie za rękę Józi, wymiany czułości z dziećmi, ostatnia rozmowa z mężem, wizyty w parku z Kasią)? Może jakiś zgrzyt na przełamanie klimatu?
Zastanawiałam się też, czy na przykład pogłębienie trochę relacji z dziećmi (wyjście poza wielką miłość i całusy) nie podbudowałoby kompozycyjnie klimatu? Przez kontrast z ostatnimi scenami. Na przykład jakieś głębsze pokazanie trudów wychowania synów? Tych chwil, gdy Amelia naprawdę uczyła ich tej przyzwoitości i wartości etycznych? Bo widzimy tego jakieś zalążki w trakcie idyllicznych wieczorów z maluchami, ale dalej obraz wychowania zamyka się w: "głośna muzyka, siedzieli se w pokoju i studia". Ja odebrałam to raczej w ten sposób, że ona ich rozpuściła - Ty powyżej w komentarzu zdajesz się sugerować co innego.
Podsumowując: sugerujesz spojrzenie na życiorys jako na prostą linię, prostą historię - nadal jednak to Ty decydujesz, które punkty z tej linii zaznaczysz kolorem. I to dzięki temu rozłożeniu akcentów możesz, moim zdaniem, zainteresować czytelnika.
Jak widać powyżej, rozmyślam nad fabułą, nie nad językiem. To dobrze
Piszesz sprawnie. Potrafisz budować zgrabne porównania i swobodnie przechodzić między wątkami, nie gubiąc czytelnika. W pojedynczych miejscach odjęłabym czasem przymiotnik, gdzieś może przemodelowała zdanie, ale to raczej widzi-mi-sie niż jakieś wyraźne potknięcia. W czytaniu to nie przeszkadzało.
Będę Cię więc zachęcać do kombinowania z kompozycją, klimatem tekstu, dynamiką. Bo masz dobre idee, chcesz pokazywać ciekawe tematy (przypomina mi się Twoja "Triada McDonalda"), ale chwilami w tekstach to umyka i musisz bardzo dużo dopowiadać w komentarzach (czasem to może być z winy odbiorcy, ale czasem jednak nie).
Powodzenia w dalszych próbach.
Pozdrawiam,
Ada
Zacznę jednak od plusów, bo one też mi porządkują trochę w głowie dalsze uwagi.
Bardzo "zagrała" mi na emocjach końcówka. Dobrze oddałaś tę rozmowę, opór Amelii, zakłopotanie synów. Trafiłaś też na pewno do mnie zgrabnym poruszeniem wątku starości, ludzi trafiających do domów opieki itd. Wątek jest wyważony, bez nachalnego wciskania czytelnikowi punktu widzenia, swoich emocji itd., co często się w takich tematach zdarza.
Podobał mi się też początkowy i końcowy fragment, w których zestawiasz główną bohaterkę z Heleną. To ładnie "wyostrzyło" obraz Amelii poprzez kontrast z dbającą o siebie, niegodzącą się na starość koleżanką.
I bardzo, bardzo urzekłaś mnie tytułem i jego źródłem.

I teraz problem... Bo choć całą resztę czyta się płynnie, to ona usypia. Nie wzbudza u mnie emocji nie w rozumieniu jakiejś wielkiej dramy czy radości czy strachu (bo wiem, że nie o to tu chodzi), tylko zwyczajnie jest mi obojętna, ucieka z głowy zaraz po przeczytaniu. Kiedy czytam Twoje komentarze, wyjaśniające, co napisałaś, mam wrażenie, że tego tam nie ma. To znaczy: może być w samej historii Amelii, ale w tekście nie wybrzmiało.
Poniżej będzie kilka sugestii... Możesz je przyjąć albo nie - sama nie wiem, które najlepiej by zagrały, które nie. Od strony czytelnika próbowałam wyłapać to, co mogłoby mnie bardziej wciągnąć w opowiadanie, pozostawiając je nadal "tym opowiadaniem", a nie jakąś historią z innym wydźwiękiem. Nie zawsze musiało mi się to udać, ale uznałam, że tekst wart jest pogłówkowania.
Poszłaś głównie w dość cukierkowe obrazki. Nawet w desperacji towarzyszącej staraniom o dziecko nie czuć emocji. Tak na logikę zrozumiałam, co chciałaś przekazać pokazując wizytę u znachorki/szeptuchy, ale sama scena była dla mnie za lekka, zbyt bajkowa. Żeby nie zostać źle zrozumianą - nie chodzi mi, byś robiła z tego nagle nadprzyrodzony horror, ale chociaż wyostrzyła emocje bohaterki w tamtej chwili albo dodała do opisu trochę szczegółów (zapachy? spojrzenia? poczucie obcości? brud w chałupie? brnięcie przez ten śnieg? zimno?), które mogą sprawić, że czytelnik się skrzywi, przejmie, wzdrygnie, pomyśli, że "rany, ja bym się nie zdecydował".
Wszystkie sceny kontaktów - relacje z Józią, z mężem, z dziećmi, z Kasią - aż do końcówki są słodkawe. Owszem, buduje to obraz Amelii, która ze wszystkim się godziła i wszystko przechodziła z uśmiechem, ale zwyczajnie na dłuższą metę to jest trochę nużące. Wiesz, idę do kolejnego akapitu i znów wiem, że będzie się uśmiechać, trzymać za rękę i całować we włosy - trochę uchodzi z człowieka ciekawość

Może warto byłoby przenieść czasem oko kamery na te trudniejsze chwile w relacjach? Bo tekst ma taką strukturę, że o trudnościach opowiada narrator, a sceny z samą bohaterką (poza końcówką) są w zasadzie prawie wyłącznie ckliwe (trzymanie za rękę Józi, wymiany czułości z dziećmi, ostatnia rozmowa z mężem, wizyty w parku z Kasią)? Może jakiś zgrzyt na przełamanie klimatu?
Zastanawiałam się też, czy na przykład pogłębienie trochę relacji z dziećmi (wyjście poza wielką miłość i całusy) nie podbudowałoby kompozycyjnie klimatu? Przez kontrast z ostatnimi scenami. Na przykład jakieś głębsze pokazanie trudów wychowania synów? Tych chwil, gdy Amelia naprawdę uczyła ich tej przyzwoitości i wartości etycznych? Bo widzimy tego jakieś zalążki w trakcie idyllicznych wieczorów z maluchami, ale dalej obraz wychowania zamyka się w: "głośna muzyka, siedzieli se w pokoju i studia". Ja odebrałam to raczej w ten sposób, że ona ich rozpuściła - Ty powyżej w komentarzu zdajesz się sugerować co innego.
Podsumowując: sugerujesz spojrzenie na życiorys jako na prostą linię, prostą historię - nadal jednak to Ty decydujesz, które punkty z tej linii zaznaczysz kolorem. I to dzięki temu rozłożeniu akcentów możesz, moim zdaniem, zainteresować czytelnika.
Jak widać powyżej, rozmyślam nad fabułą, nie nad językiem. To dobrze

Będę Cię więc zachęcać do kombinowania z kompozycją, klimatem tekstu, dynamiką. Bo masz dobre idee, chcesz pokazywać ciekawe tematy (przypomina mi się Twoja "Triada McDonalda"), ale chwilami w tekstach to umyka i musisz bardzo dużo dopowiadać w komentarzach (czasem to może być z winy odbiorcy, ale czasem jednak nie).
Powodzenia w dalszych próbach.
Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
[W] Salamandry
8Trudno mi jest pisać ten komentarz, bo mam wrażenie, że to już będzie kolejny raz, kiedy upieram się przy tym samym (lub z grubsza przy tym samym), włażąc Ci na głowę ze swoją wizją.
Przy czytaniu stanęły mi przed oczyma dwa dzieła. Pierwsze skojarzenie - pewnie dość mało zaskakujące - to słynna historia otwierająca disneyowski "Odlot". Drugie - "Skarby świata całego " Hrabala.
Pierwsza historia jest do bólu prosta, właściwie nie ma w niej niczego poza sprawami absolutnie uniwersalnymi. Mimo, że wesoły dziadek w dalszej części filmu staje się bardzo konkretną i żywą postacią, to w sekwencji otwierającej (która jest często traktowana jako osobne dzieło) nie dowiadujemy się o nim praktycznie niczego. Zakochanie, miłość, marzenia, rodzina, tragedia, choroba, śmierć, starość, nadzieja. Właściwie tyle. Historia porusza do szpiku kości, bo pod te hasła każdy może podstawić z własnego życia to, co mu w duszy gra. Każdy z nas miał w jakiś sposób styczność z tymi etapami życia. Postaci nie wrzucają w nie praktycznie nic z siebie, pokazują nam tylko miejsca, które zapełniamy własnymi skojarzeniami, uczuciami, wspomnieniami i lękami. Nic nam tam nie zawadza, nic pochodzącego od postaci nie zajmuje miejsca. Współczując postaciom, tak naprawdę przeżywamy własne życie, bo postaci są Everymanami. Każdy z nas może się pod nie podstawić.
Druga historia to już cała powieść. Długa, nostalgiczna, w pewien sposób piękna, choć mierzy się z tematami, które mało kto uzna za piękne. Budzi emocje, ale w inny sposób. Postaci to już konkretni, żywi ludzie, których zaczynamy lubić i rozumieć, którym współczujemy tak, jak współczuje się przyjacielowi. Każdy z bohaterów ma do opowiedzenia własną, unikalną historię. Niektóre wydarzenia czy motywy mogą przywoływać wspomnienia, ale nie o to chodzi.
Mam wrażenie, że Twój tekst utknął gdzieś pomiędzy tymi formatami.
Ma mnóstwo dobrych momentów (zarówno pod względem językowym, jak i samej treści). Jako całość budzi jednak we mnie niedosyt. Bo jeśli postać chcemy potraktować jako Everymana, to szczegółów jest za dużo. Już nie każdy poczuje to, co one, bo określając tak dokładnie sytuację rodzinną Amelii (zamiary rodziców, plany "zaranżowania" małżeństwa) oraz charakter jej męża wykraczasz poza tematy uniwersalne. Jeśli zaś chcemy się z postacią zżyć, poznać ją i zacząć jej współczuć jako przyjaciółce, szczegółów i scen z jej życia jest z kolei za mało.
Gdyby chcieć skorzystać z tej pierwszej opcji, należałoby minimalnie tylko zeszlifować te szczegóły wystające ponad powierzchnię lustra, w którym każdy mógłby się przeglądać. Historia jako taka byłaby koszmarnie gorzka, wręcz przytłaczająca mimo jasnych, słonecznych momentów. Jesteś niesamowicie blisko momentu, w którym dałabyś ludziom lustro będące całkowitą odwrotnością Ain Eingarp, czyli takie, które będzie im pokazywać najgorszą (ale niestety prawdopodobną) wersję ich własnej przyszłości.
Ja chyba jednak miałabym ochotę spróbować opcji numer dwa, zobaczyć pełną, soczystą, żywą historię z krwi i kości. Zostać z Amelią na dłużej, bo po tak krótkim przedstawieniu jej już mam wrażenie, że ma zadatki na bardzo lubialną dziewczynę (i świadomie piszę "dziewczynę" mimo, że widzimy ją już jako staruszkę).
Historia jest nostalgiczna i słodko-gorzka, ale Amelii daleko do biernej bohaterki. Wręcz przeciwnie. Ma dużo ikry, hart ducha i głowę na karku. Ciekawe jest to, że swoje "jaja ze stali" pokazała dzięki odważnej decyzji, by zamiast roli wyemancypowanej, nowoczesnej, zmaskulinizowanej kobiety wbrew rodzinie wybrać rolę, która kojarzy się właśnie z kobietą uległą. Później także wyszła poza swoją strefę komfortu, by walczyć o spełnienie kolejnego marzenia.
Widzimy jej życie w kilku "slajdach" pokazujących kluczowe momenty z jej życia i scenki rodzajowe. Jak zawsze te poszczególne obrazy budujesz po mistrzowsku (nie spasował mi tylko "dyskomfort", ale za galaretkę brzoskwiniową, zaznaczanie długości sukni szpilkami, stokrotki, ażurowe motyle, pietruszkę i koperek - chapeau bas!). Chyba jednak chciałabym Amelię zobaczyć w sytuacjach, które lepiej wyeksponowałyby jej charakter, pokazały właśnie tę... nie wiem, jak to nazwać. Dziarskość?
To jest spojrzenie, które pozwala w tej historii mieć źródło odwagi, optymizmu. Spojrzenie, które czyni z niej dowód, że nawet w tak trudnej sytuacji można być sobą, nie rezygnować z postawy, dzięki której każdy dzień przyjmujemy na klatę i zawsze potrafimy się uśmiechnąć.
I nieprawda, że Amelii została tylko brzoskwiniowa galaretka. Amelia ma jeszcze łany zboża, chabry i maki. Czasami to wystarczy, by być szczęśliwym.
Podsumowując: Chcę więcej Amelii, więcej barwnych scenek, w które potrafisz wrzucić czytelnika głową naprzód tak, że nawet się nie obejrzy, a już czuje ten koperek. Po prostu więcej!
Przy czytaniu stanęły mi przed oczyma dwa dzieła. Pierwsze skojarzenie - pewnie dość mało zaskakujące - to słynna historia otwierająca disneyowski "Odlot". Drugie - "Skarby świata całego " Hrabala.
Pierwsza historia jest do bólu prosta, właściwie nie ma w niej niczego poza sprawami absolutnie uniwersalnymi. Mimo, że wesoły dziadek w dalszej części filmu staje się bardzo konkretną i żywą postacią, to w sekwencji otwierającej (która jest często traktowana jako osobne dzieło) nie dowiadujemy się o nim praktycznie niczego. Zakochanie, miłość, marzenia, rodzina, tragedia, choroba, śmierć, starość, nadzieja. Właściwie tyle. Historia porusza do szpiku kości, bo pod te hasła każdy może podstawić z własnego życia to, co mu w duszy gra. Każdy z nas miał w jakiś sposób styczność z tymi etapami życia. Postaci nie wrzucają w nie praktycznie nic z siebie, pokazują nam tylko miejsca, które zapełniamy własnymi skojarzeniami, uczuciami, wspomnieniami i lękami. Nic nam tam nie zawadza, nic pochodzącego od postaci nie zajmuje miejsca. Współczując postaciom, tak naprawdę przeżywamy własne życie, bo postaci są Everymanami. Każdy z nas może się pod nie podstawić.
Druga historia to już cała powieść. Długa, nostalgiczna, w pewien sposób piękna, choć mierzy się z tematami, które mało kto uzna za piękne. Budzi emocje, ale w inny sposób. Postaci to już konkretni, żywi ludzie, których zaczynamy lubić i rozumieć, którym współczujemy tak, jak współczuje się przyjacielowi. Każdy z bohaterów ma do opowiedzenia własną, unikalną historię. Niektóre wydarzenia czy motywy mogą przywoływać wspomnienia, ale nie o to chodzi.
Mam wrażenie, że Twój tekst utknął gdzieś pomiędzy tymi formatami.
Ma mnóstwo dobrych momentów (zarówno pod względem językowym, jak i samej treści). Jako całość budzi jednak we mnie niedosyt. Bo jeśli postać chcemy potraktować jako Everymana, to szczegółów jest za dużo. Już nie każdy poczuje to, co one, bo określając tak dokładnie sytuację rodzinną Amelii (zamiary rodziców, plany "zaranżowania" małżeństwa) oraz charakter jej męża wykraczasz poza tematy uniwersalne. Jeśli zaś chcemy się z postacią zżyć, poznać ją i zacząć jej współczuć jako przyjaciółce, szczegółów i scen z jej życia jest z kolei za mało.
Gdyby chcieć skorzystać z tej pierwszej opcji, należałoby minimalnie tylko zeszlifować te szczegóły wystające ponad powierzchnię lustra, w którym każdy mógłby się przeglądać. Historia jako taka byłaby koszmarnie gorzka, wręcz przytłaczająca mimo jasnych, słonecznych momentów. Jesteś niesamowicie blisko momentu, w którym dałabyś ludziom lustro będące całkowitą odwrotnością Ain Eingarp, czyli takie, które będzie im pokazywać najgorszą (ale niestety prawdopodobną) wersję ich własnej przyszłości.
Ja chyba jednak miałabym ochotę spróbować opcji numer dwa, zobaczyć pełną, soczystą, żywą historię z krwi i kości. Zostać z Amelią na dłużej, bo po tak krótkim przedstawieniu jej już mam wrażenie, że ma zadatki na bardzo lubialną dziewczynę (i świadomie piszę "dziewczynę" mimo, że widzimy ją już jako staruszkę).
Historia jest nostalgiczna i słodko-gorzka, ale Amelii daleko do biernej bohaterki. Wręcz przeciwnie. Ma dużo ikry, hart ducha i głowę na karku. Ciekawe jest to, że swoje "jaja ze stali" pokazała dzięki odważnej decyzji, by zamiast roli wyemancypowanej, nowoczesnej, zmaskulinizowanej kobiety wbrew rodzinie wybrać rolę, która kojarzy się właśnie z kobietą uległą. Później także wyszła poza swoją strefę komfortu, by walczyć o spełnienie kolejnego marzenia.
Widzimy jej życie w kilku "slajdach" pokazujących kluczowe momenty z jej życia i scenki rodzajowe. Jak zawsze te poszczególne obrazy budujesz po mistrzowsku (nie spasował mi tylko "dyskomfort", ale za galaretkę brzoskwiniową, zaznaczanie długości sukni szpilkami, stokrotki, ażurowe motyle, pietruszkę i koperek - chapeau bas!). Chyba jednak chciałabym Amelię zobaczyć w sytuacjach, które lepiej wyeksponowałyby jej charakter, pokazały właśnie tę... nie wiem, jak to nazwać. Dziarskość?
To jest spojrzenie, które pozwala w tej historii mieć źródło odwagi, optymizmu. Spojrzenie, które czyni z niej dowód, że nawet w tak trudnej sytuacji można być sobą, nie rezygnować z postawy, dzięki której każdy dzień przyjmujemy na klatę i zawsze potrafimy się uśmiechnąć.
I nieprawda, że Amelii została tylko brzoskwiniowa galaretka. Amelia ma jeszcze łany zboża, chabry i maki. Czasami to wystarczy, by być szczęśliwym.
Podsumowując: Chcę więcej Amelii, więcej barwnych scenek, w które potrafisz wrzucić czytelnika głową naprzód tak, że nawet się nie obejrzy, a już czuje ten koperek. Po prostu więcej!
[W] Salamandry
9Ta historia mogłaby rozgrywać się "wszędzie i nigdzie". Jeśli bowiem zaczynam przymierzać ją do realiow życia, coś mi w niej przestaje pasować.
Amelia ma 76 lat. Załóżmy, że w roku bieżącym, najpóźniejszym z możliwych
Czyli urodziła się w 1942. Decyzję o ślubie podjęła w roku 1962. Testy ciążowe w cztery czy pięć lat potem? Czteropokojowe mieszkanie na Mokotowie, a w nim samotna staruszka? Chciałabym to widzieć.
Amelia kończy szkołę w systemie 7+4, czyli maturę zdaje mając 18 lat. Dlaczego rodzice myśleli, że będzie zdawać na studia 3 lata później? Owszem, mogła siedzieć w domu, przy rodzicach, tylko - na co właściwie miałaby czekać? Bo do pracy poszła chyba dopiero, kiedy była mężatką.
Nie, nie namawiam Ciebie, żebyś w tym opowiadaniu starannie odtwarzała realia PRL-u. Ale Amelia jest taką panną z białego dworku, żyjącą w czasie obecnym, rzutowanym w przeszłość. Tymczasem nawet takie małe, zwyczajne, rodzinne szczęście domaga się zakotwiczenia w konkretach rzeczywistości. Inaczej topi się w ogólnikach. Wolałabym, na przykład, zamiast o tym, że Amelia dokonywała cudów gospodarności, przeczytać, że wszyscy czworo byli szczęśliwi, kiedy mogli wyjechać na wczasy nad morze. Albo, o cudzie, do Bułgarii. Albo, jak bardzo chłopcy byli dumni, że dostali się na studia (oni są z tych roczników, które jeszcze zdawały egzamin wstępny, a na prawo zawsze była duża konkurencja. Wrażenia nieporównywalne z dzisiejszymi). Laurkę na Dzień Matki, owszem, taki syn w czwartej klasie pewnie jeszcze narysuje. A potem? Są jakieś dowody na więź synów z mamą?
Tak więc, przychylam się do zdania MargotNoir. Chętnie przeczytałabym więcej. Z konkretami.
Bo jeśli nie, to wtedy rozwiązaniem pozostaje przypowieść o matce i jej dwóch synach, urodzonych dzięki interwencji wieźmy. Ale do tego potrzebna byłaby zupełnie inna konwencja.
Amelia ma 76 lat. Załóżmy, że w roku bieżącym, najpóźniejszym z możliwych

Amelia kończy szkołę w systemie 7+4, czyli maturę zdaje mając 18 lat. Dlaczego rodzice myśleli, że będzie zdawać na studia 3 lata później? Owszem, mogła siedzieć w domu, przy rodzicach, tylko - na co właściwie miałaby czekać? Bo do pracy poszła chyba dopiero, kiedy była mężatką.
Nie, nie namawiam Ciebie, żebyś w tym opowiadaniu starannie odtwarzała realia PRL-u. Ale Amelia jest taką panną z białego dworku, żyjącą w czasie obecnym, rzutowanym w przeszłość. Tymczasem nawet takie małe, zwyczajne, rodzinne szczęście domaga się zakotwiczenia w konkretach rzeczywistości. Inaczej topi się w ogólnikach. Wolałabym, na przykład, zamiast o tym, że Amelia dokonywała cudów gospodarności, przeczytać, że wszyscy czworo byli szczęśliwi, kiedy mogli wyjechać na wczasy nad morze. Albo, o cudzie, do Bułgarii. Albo, jak bardzo chłopcy byli dumni, że dostali się na studia (oni są z tych roczników, które jeszcze zdawały egzamin wstępny, a na prawo zawsze była duża konkurencja. Wrażenia nieporównywalne z dzisiejszymi). Laurkę na Dzień Matki, owszem, taki syn w czwartej klasie pewnie jeszcze narysuje. A potem? Są jakieś dowody na więź synów z mamą?
Tak więc, przychylam się do zdania MargotNoir. Chętnie przeczytałabym więcej. Z konkretami.
Bo jeśli nie, to wtedy rozwiązaniem pozostaje przypowieść o matce i jej dwóch synach, urodzonych dzięki interwencji wieźmy. Ale do tego potrzebna byłaby zupełnie inna konwencja.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
[W] Salamandry
10Stylistycznie bardzo ładne, a kilka fragmentów nawet więcej, niż ładnych:
Na minus - niestety, ale fabuła sama w sobie nie jest jakoś szczególnie porywająca. Chyba za dużo treści zawarte w zbyt małej objętości, czytało mi się ten tekst trochę jak streszczenie... Przy obecnym kształcie opowiadania trochę nie pasuje w nim scena z szeptuchą, aż się prosi, żeby wizyta Amelii miała jakieś negatywne konsekwencje, żeby trochę zamieszać w tym tekście jakimiś fantastycznymi motywami - a tu nic, najnormalniejsza w świecie obyczajowość. Rozumiem twój zamysł, że miało to pokazać desperację bohaterki - ale niestety, z samego tekstu to nie bardzo wynika...
Z błędów technicznych - tutaj niepotrzebny przecinek.
Nastrój opowiadania przyjemny, takie to wszystko łagodne, miękko przepływające...
Na minus - niestety, ale fabuła sama w sobie nie jest jakoś szczególnie porywająca. Chyba za dużo treści zawarte w zbyt małej objętości, czytało mi się ten tekst trochę jak streszczenie... Przy obecnym kształcie opowiadania trochę nie pasuje w nim scena z szeptuchą, aż się prosi, żeby wizyta Amelii miała jakieś negatywne konsekwencje, żeby trochę zamieszać w tym tekście jakimiś fantastycznymi motywami - a tu nic, najnormalniejsza w świecie obyczajowość. Rozumiem twój zamysł, że miało to pokazać desperację bohaterki - ale niestety, z samego tekstu to nie bardzo wynika...
Z błędów technicznych - tutaj niepotrzebny przecinek.
Generalnie - forma bardzo na tak, treść do dopracowania

Dobra architektura nie ma narodowości.
s
s
[W] Salamandry
11Anna Kowalczewska,
przepraszam, że odpowiadam dopiero teraz.
Adrianno,
dziękuję, za komentarz. Ciebie również przepraszam za opóźnienie odpowiedzi.
Przemyślałam Twoje uwagi i cóż... zgadzam się odnośnie przesłodzenia scen. Z drugiej strony cieszę się, że pewne elementy tekstu są przyzwoite i można je zaliczyć na „plus”. Rzeczywiście starałam się "stać obok" i niczego nie narzucać. Być może to spowodowało, że tekst jest taki, a nie inny, zastanawiam się nawet, czy aby nie za bardzo się odsunęłam.
Natomiast już po napisaniu tego opowiadania niepokoiła mnie linearność tekstu, opis scen następujących po sobie, zgodnie z upływem życia bohaterki. Niepokoiła, bo za bardzo przypominała streszczenie drogi życiowej. Teraz jeszcze widzę nakładającą się na to monotonię dobroci. No cóż, nie było to najsensowniejsze rozwiązanie. Trzeba było tego głosu niepokoju posłuchać.
MargotNoir,
co ja mogę powiedzieć – dużo racji w tym, co piszesz. Na obronę mam tyle, że miotałam się z próbą pokazania życia “od końca” i chyba mnie ta perspektywa nieco przygniotła. Próbowałam operować migawkami, zbytnio ich nie przedłużać, bo istota opowiadania miała tkwić nie tyle w tym jakie było życie Amelii, ale jaka były jego wartości, a potem jakość w samej końcówce życia.
Rubio,
Isabel,
Serdecznie dziękuję wszystkim za komentarze. Każdy jest niezmiernie pomocny i cenny, nawet jeśli stoi w opozycji do autorskiego zamysłu lub wykonania. A może właśnie dlatego?
Pozdrawiam:)
przepraszam, że odpowiadam dopiero teraz.
Wniosek - nie lekceważyć niepokojów związanych z tekstem:)
To prawda, są emocje, bo poza wyjątkowymi przypadkami zawsze wydaje się, że śmierć przyszła zbyt szybko. Rozumiem Twój niedosyt emocjonalny w kontekście śmierci Józi.
W tym sensie tak:) Nie wiem jednak, czy to wystarczy, by pod koniec życia czuć się równie szczęśliwym. Może potwierdzenia słuszności własnych wyborów życiowych oczekujemy w postawach najbliższych pod koniec życia?
Adrianno,
dziękuję, za komentarz. Ciebie również przepraszam za opóźnienie odpowiedzi.
Przemyślałam Twoje uwagi i cóż... zgadzam się odnośnie przesłodzenia scen. Z drugiej strony cieszę się, że pewne elementy tekstu są przyzwoite i można je zaliczyć na „plus”. Rzeczywiście starałam się "stać obok" i niczego nie narzucać. Być może to spowodowało, że tekst jest taki, a nie inny, zastanawiam się nawet, czy aby nie za bardzo się odsunęłam.
Nawet miałam zamiar, ale po namyśle stwierdziłam, że najistotniejsza jest decyzja sięgnięcia po tę "deskę ratunku", na dodatek w tajemnicy przed mężem (pewnie z jakiegoś powodu) niż sama wizyta. Z elementów, które miały wzmocnić scenę wybrałam trzy: pustkę pól, "wymarłą" wioskę oraz niepokój bohaterki. Natomiast teraz dostrzegam sensowność intensyfikacji przeżyć bohaterki.Adrianna pisze: Tak na logikę zrozumiałam, co chciałaś przekazać pokazując wizytę u znachorki/szeptuchy, ale sama scena była dla mnie za lekka, zbyt bajkowa. Żeby nie zostać źle zrozumianą - nie chodzi mi, byś robiła z tego nagle nadprzyrodzony horror, ale chociaż wyostrzyła emocje bohaterki w tamtej chwili albo dodała do opisu trochę szczegółów (zapachy? spojrzenia? poczucie obcości? brud w chałupie? brnięcie przez ten śnieg? zimno?)
Przyznaję, że są. Zdecydowałam się na pokazanie dobrych stron Amelii, jej kręgosłupa moralnego opartego na miłości, życzliwości, łagodności, godzeniu się z losem - cech wypływających w postaci morałów z baśni, a zarazem wartości, które Amelia nabyła w domu rodzinnym i które kultywowała przez całe życie, przekazując dzieciom. "Dobra i nudna" Amelia była mi przede wszystkim potrzebna do pokazania, że czasem wartości wpojone w domu, przykład idący z postępowania rodziców ( Amelia - Józia) nie zawsze skutkuje internalizacją tych wartości przez dzieci. Być może z dobrocią Amelii przesadziłam. Scena z trudnościami wychowawczymi została napisana i... wycięta, bo doszłam do wniosku, że nie chodzi o to, jakie trudności wychowawcze musiała Amelia pokonać, ile jakie wartości synom przekazywała i jaką tworzyła atmosferę w domu rodzinnym.
Natomiast już po napisaniu tego opowiadania niepokoiła mnie linearność tekstu, opis scen następujących po sobie, zgodnie z upływem życia bohaterki. Niepokoiła, bo za bardzo przypominała streszczenie drogi życiowej. Teraz jeszcze widzę nakładającą się na to monotonię dobroci. No cóż, nie było to najsensowniejsze rozwiązanie. Trzeba było tego głosu niepokoju posłuchać.
MargotNoir,
co ja mogę powiedzieć – dużo racji w tym, co piszesz. Na obronę mam tyle, że miotałam się z próbą pokazania życia “od końca” i chyba mnie ta perspektywa nieco przygniotła. Próbowałam operować migawkami, zbytnio ich nie przedłużać, bo istota opowiadania miała tkwić nie tyle w tym jakie było życie Amelii, ale jaka były jego wartości, a potem jakość w samej końcówce życia.
Rozumiem. Z punktu tego co chciałam osiągnąć, szczegółów jest za dużo.MargotNoir pisze: Bo jeśli postać chcemy potraktować jako Everymana, to szczegółów jest za dużo. Już nie każdy poczuje to, co one, bo określając tak dokładnie sytuację rodzinną Amelii (zamiary rodziców, plany "zaranżowania" małżeństwa) oraz charakter jej męża wykraczasz poza tematy uniwersalne. Jeśli zaś chcemy się z postacią zżyć, poznać ją i zacząć jej współczuć jako przyjaciółce, szczegółów i scen z jej życia jest z kolei za mało.
W tę gorzkość celowałam, ale chyba nieumiejętnie dobrałam miary gorzkości i słodkości, więc się nieco dla odmiany przesłodziło.MargotNoir pisze: Historia jako taka byłaby koszmarnie gorzka, wręcz przytłaczająca mimo jasnych, słonecznych momentów. Jesteś niesamowicie blisko momentu, w którym dałabyś ludziom lustro będące całkowitą odwrotnością Ain Eingarp, czyli takie, które będzie im pokazywać najgorszą (ale niestety prawdopodobną) wersję ich własnej przyszłości.
Sama zastanawiałam się, czy Amelię można zwyczajnie polubić, czy tylko z szacunkiem skłonić głowę przed jej wyborami. Na polubienie tej postaci, scen które budowałyby czytelniczą więź z Amelią jest niewiele, a te, które pokazałam są zbyt surowe. Bardziej celowałam w ogólny przekaz, że za każdym człowiekiem w jesieni życia stoi długie życie, pełne wyborów i czasem te, które wydają się najsłuszniejsze w ostatecznym rozrachunku niekoniecznie skutkują dobrem otrzymanym “w zamian”. Stad też ta jednoznaczność dobroci Amelii, żeby nie zachęcać czytelnika do oceny postaci, a jedynie pokazać, że dobroć nie gwarantuje wdzięczności jej biorcy.MargotNoir pisze: Ja chyba jednak miałabym ochotę spróbować opcji numer dwa, zobaczyć pełną, soczystą, żywą historię z krwi i kości. Zostać z Amelią na dłużej, bo po tak krótkim przedstawieniu jej już mam wrażenie, że ma zadatki na bardzo lubialną dziewczynę (i świadomie piszę "dziewczynę" mimo, że widzimy ją już jako staruszkę).
A tu niestety nie miało być optymizmu, ani dowodzenia, że warto być sobą ze względu na wszystko. Raczej pytanie o sens poświęcenia rodzicielskiego.
Nie wiem. Nie jestem pewna.
Postaram się:)
Rubio,
Tu się nie zgodzę: Mowa jest nie o testach, a próbach ciążowych. Laboratoryjne próby ciążowe z moczu tzw. próby ciążowe biologiczne (na zwierzętach) – w Polsce od lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych, ze skierowaniem od lekarza, wynik odbierany w rejestracji przychodni. Gonadotropinę kosmówkową odkryto w 1925 r, w latach sześćdziesiątych nawet w Stanach próby ciążowe wykonywano na zwierzętach. Testy kompaktowe w pojawiły się w USA w roku 1977, u nas trafiły do laboratoriów w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ( zaniechano tym samym prób na zwierzętach) i jeszcze sporo czasu minęło, zanim pojawiły się w sprzedaży masowej.
Czteropokojowe mieszkanie nie zawsze oznaczało duży metraż i komfort. W niektórych warszawskich kamienicach był taki układ pomieszczeń, że z klatki schodowej wchodziło się do oddzielnego korytarza, gdzie z oddzielnych pokoi były wydzielone mieszkania ( np na dwie rodziny) ze wspólną dla obu rodzin kuchnią i łazienką. Jeżeli jedna z rodzin zwalniała lokal, a pozostająca była liczna ( niekoniecznie w sensie ilości dzieci, bardziej w kontekście osób zameldowanych) można było starać się “w kwaterunku” o przydzielenie zwolnionego lokalu. Tak z dwóch pokoi robiły się np cztery. Łazienka, kuchnia i korytarz nie były wliczane do metrażu przeliczanego na osobę, bo nie stanowiły “izb mieszkalnych”. Gdy członkowie rodziny w końcu “odchodzili na swoje”, często w takich dużych mieszkaniach zostawały samotne starsze osoby, żeby rodzina nie straciła lokalu. Dla któregoś z wnuków będzie kiedyś jak znalazł. Dużo jeszcze czasu musiało upłynąć, zanim mieszkanie można było zwyczajnie kupić, a na dodatek mieć ich kilka. Wtedy można było mieć jedno, na przydział oczekiwało się dekadami, nic nie wskazywało, że coś się w tej materii zmieni, więc ludzie kombinowali, jak dzieci mieszkaniowo zabezpieczyć. Samotnie mieszkające babcie były nieocenione.
Mogła sobie spokojnie czekać, bo wtedy życie było wolne od ukierunkowania na błyskawiczną karierę, a ówczesnemu młodemu człowiek nawet w głowie nie świtało, że musi osiągnąć szczyty kariery zawodowej przed trzydziestką. Ukończenie szkoły średniej nie zawsze równało się z jednoczesnym startem jeszcze tego samego roku na studia. Jak słusznie zauważyłaś, egzaminy zdawało się, młodzież często wolała się do tych egzaminów na spokojnie przygotować, szczególnie z tych przedmiotów, które na wybranym kierunek były wymagane, a gorzej szły w szkole, albo ich nauczanie było na kiepskim poziomie. Było czasem tak, że przyszły student zdał egzaminy, ale nie dostał się z braku miejsc (miał za mało punktów), więc czekał do następnego podejścia. Praca – no cóż, była i czekała, nikt o nią nie musiał specjalnie zabiegać, więc bywało, że rodzice sami zachęcali dzieci, żeby sobie jeszcze młodość przedłużyły o rok czy dwa, zanim wpadną “w kierat”. Praca zawsze mogła poczekać - nie było potrzeby jej “zdobywać” w drodze kilkustopniowych rozmów kwalifikacyjnych( zanosiło się do kadr wybranej placówki podanie plus życiorys oraz dokument potwierdzający wykształcenie. Jeśli wyniki w nauce były przyzwoite, firma proponowała jakieś stanowisko, wiadomo, na początek szeregowe) Nikt nie wymagał od młodego człowieka doświadczenia, było oczywiste, że doświadczenia nabywa się wraz z aktywnością zawodową.
Nie ma. I z założenia więź miała się rozluźniać właśnie od momentu, gdy chłopcy poszli do szkoły średniej. To wiek, kiedy młody jest przekonany, że rodzice go ograniczają w prawie do swobody, stara się mniej lub bardziej burzliwie od rodzicielskiej troski uwolnić. Czas studiów, to czas smakowania życia, ale niekoniecznie wspólnie z rodzicami. Założenie rodziny, to już zupełnie własne życie, które w wielu przypadkach redukuje więź z rodzicami do rozmów telefonicznych oraz spotkań od święta.
Tylko, że nie o pokazanie szczęścia mi chodziło. Szczęście Anieli oraz jej rodziny lub jej brak ma tu drugorzędne znaczenie, istotne są wybory, wysiłki w przekazywaniu wartości oraz ich skutek. Bardziej ganię się za kiepskie pokazanie owych wysiłków niż za brak fotografii szczęśliwej rodziny.
Isabel,
Tak jak mówiłam: pokonała mnie chęć pokazania niemal całego życia bohaterki w sposób liniowy. Ta koncepcja i sposób pokazania punktów kluczowych do zmiany.
Miało być najnormalniej, nawet mi nie w głowie były motywy fantastyczne. Ale zgadzam się, że sceny nie wykorzystałam do końca - zatrzymałam się na własnych odczuciach i przez nie tę scenę przepuściłam. Dla mnie wizyta u znachorki i pozwolenie na turlanie jajka po brzuchu w celu pobudzenia płodności jest desperacją, bo żadna, nawet kiepska logika nie łączy tej czynności ze zwiększoną szansą prokreacyjną.
Zgadzam się:)
Serdecznie dziękuję wszystkim za komentarze. Każdy jest niezmiernie pomocny i cenny, nawet jeśli stoi w opozycji do autorskiego zamysłu lub wykonania. A może właśnie dlatego?
Pozdrawiam:)