Poniższe opowiadanie to pierwszy tekst, jaki napisałem od czasu wypracowania na maturze. Jestem całkowicie zielony i bardzo zależy mi na konstruktywnej krytyce. Baboli zapewne jest masa, ale sam nie jestem już w stanie ich wyłapać bez pomocy osób trzecich.
Stróż
Ten dzień nie wyróżnił się dla Edmunda niczym wyjątkowym. Przynajmniej do tej pory.
Wsiadł po pracy do tramwaju i dotarł bez przeszkód na osiedle, gdzie mieszkał od wielu lat. Blok, w którym kupił mieszkanie, oddalony był o pięć minut piechotą od przystanku. Krótki spacer w chłodnym, listopadowym powietrzu dostarczył przyjemnego orzeźwienia po otępiających godzinach za biurkiem.
Wszedł do mieszkania na drugim piętrze zamykając za sobą drzwi najciszej, jak tylko potrafił. Edmund był na tym punkcie szczególnie wyczulony, bo nie rozumiał czemu inni lokatorzy nie mogli zadać sobie odrobiny trudu i oszczędzić reszcie dźwięków trzaskania, które w bloku z płyty roznosiły się po całej klatce schodowej i potrafiły przyprawić o zawał serca. Pośpiesznie zsunął buty nie rozwiązując nawet sznurowadeł a kurtkę powiesił na wieszaku w przedpokoju. Przeszedł do salonu i usiadł wygodnie na kanapie, by po chwili pogrążyć się w zadumie.
Wyczuł ten obiekt już kilka dni temu, ale z początku założył, że to tylko zabłąkana kometa. Mylił się. Bliżej niezidentyfikowane ciało niebieskie poruszało się leniwie po obrzeżach Mgławicy Kraba. Aż do tej chwili.
Obserwację utrudniało promieniowanie synchrotronowe generowane przez centralnie umieszczoną gwiazdę neutronową, ale teraz Edmund był już pewny, że kilka sekund temu obiekt gwałtownie przyśpieszył i skierował się ku najbliższemu pulsarowi.
Mgławica Kraba oddalona była od Ziemi o ponad sześć tysięcy lat świetlnych, co uniemożliwiało dokładniejszą analizę przy użyciu wrodzonych zmysłów. Ludzkie ciało miało niestety swoje ograniczenia, które oczywiście, można było tymczasowo zniwelować i zbadać tajemniczy obiekt dokładniej, nie ruszając się z miejsca, ale Edmund już zdecydował, że w tej sytuacji łatwiej będzie zobaczyć wszystko na własne oczy. Zwłaszcza, że był piątek, więc nie będzie musiał wykorzystywać, cennego na wagę złota, dnia urlopu. Po eskapadzie, która go czeka, spędzi większość soboty w łóżku.
Wstał powoli z kanapy i udał się do kuchni. Jako doświadczony wędrowiec, nie potrzebował specjalnych przygotowań i filiżanka dobrej kawy w zupełności mu wystarczy. Uruchomił ekspres i wybrał opcję podwójnego espresso. Edmund zawsze odczuwał przed podróżą pewien rodzaj zdenerwowania, ale dźwięk mielonych ziaren działał na niego uspokajająco. Słowo 'podróż' było tutaj daleko idącym uproszczeniem, chodziło przecież o przeniesienie się o tysiące lat świetlnych w ułamku sekundy, a nie o przejażdżkę komunikacją miejską.
Kiedy trunek był gotowy, złapał filiżankę z parującym płynem za ucho i usiadł przy kuchennym stole. Pamiętał doskonale ostatnią sytuację, która wymagała jego interwencji, ale było to wiele lat temu i na szczęście udało się rozwiązać sprawę polubownie. Edmund miał nadzieję, że tym razem będzie podobnie. Dopił kawę, wstał od stołu i poszedł do sypialni. Nie wiedział w co się przebrać, ale ostatecznie nie miało to żadnego znaczenia, postanowił więc pozostać w błękitnej, bawełnianej koszuli i czarnych spodniach ze sztruksu. Wróci za kilka godzin, albo nawet wcześniej, jeśli wszystko potoczy się bez większych komplikacji.
Każdy wędrowiec, już od wczesnej młodości, przechodził skomplikowane szkolenie w znajdowaniu i korzystaniu ze ścieżek w czasoprzestrzeni. Tak przynajmniej można było z grubsza opisać ten proces korzystając z terminologii ziemskiej nauki, która na początku dwudziestego pierwszego wieku, mówiąc delikatnie, nie zachwycała.
Edmund natomiast, wśród wędrowców, uchodził za elitę.
Przeciągnął się energicznie i powoli podszedł do okna. Zbliżała się siedemnasta, więc listopadowe słońce już dawno schowało się za horyzontem. Miejska łuna, wraz z gęstymi chmurami, skutecznie uniemożliwiała dostrzeżenie gwiazd. „Tym razem bez melancholii i patosu”, zaśmiał się w myślach.
Chwilę później pokój był pusty.
***
Wszechogarniający błękit zachwycał, ale zarazem przytłaczał swoim pięknem. Zjawisko to powodowały wysokoenergetyczne cząsteczki zjonizowanego helu i wodoru, które supernowa wypluła prawie tysiąc lat temu, dając narodziny Mgławicy Kraba.Oddalony o prawie pół roku świetlnego pulsar, generował wyjątkowo silne promieniowanie gamma, lecz nie mogło ono dosięgnąć Edmunda. Nic nie mogło, bo w istocie wcale go tam nie było, przynajmniej w rozumieniu fizyki relatywistycznej. Unosił się wygodnie w lokalnej kieszeni podprzestrzennej, która zawierała jedynie powietrze o pokojowej temperaturze i ciśnieniu równym wartości dokładnie jednego bara. Horyzont zdarzeń wpuszczał do środka jedynie fale z widma widzialnego, umożliwiając wędrowcowi obserwację otoczenia. Na zewnątrz kieszeni nie wydostawało się nic.
Widoczny w odległości kilku kilometrów statek kosmiczny, kształtem przypominał wydłużoną elipsoidę i wywoływał skojarzenie ze sterowcami, które królowały w przestworzach na początku dwudziestego wieku. Długość kadłuba wynosiła w przybliżeniu osiemset metrów, a jego poszycie miało matowy odcień grafitu. Edmund nie zauważył żadnych włazów ani iluminatorów, pojazd stanowił jednolitą bryłę, która trwała zawieszona w bezruchu.
Najszybsza metoda oceny stopnia zaawansowania cywilizacji, to przetestowanie czułości czujników, jakimi dysponuje. Znał to prawidło jeszcze z czasów szkolenia, powtarzane w kółko przez przynudzających instruktorów. Nikt mu natomiast nie pokazał, jakiej rozrywki może dostarczyć taka procedura. Tego nauczył się sam, wiele lat później.
Od czasu swojego przybycia, Edmund nie wyczuł żadnej reakcji ze strony pobliskiego statku. Była to cenna wskazówka, gdyż jego załoga prawdopodobnie w ogóle nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia. Musiał jednak wziąć pod uwagę możliwość, że to tylko pozorna bezczynność, mająca za zadanie go zmylić. Nie takie rzeczy już widział, a nie lubił niemiłych niespodzianek.
„Zobaczmy, czy jesteście lękliwi”, pomyślał i uniósł prawą rękę, odwracając dłoń spodem do góry. Nad jego palcami, bardzo powoli, zmaterializowała się maleńka kula o rozmiarze nie większym od ziarnka grochu. Idealnie czarnego ziarnka grochu. Wędrowiec spojrzał w kierunku grafitowego pojazdu, ale nic się nie zmieniło, żadnej reakcji.
– Popadam w paranoję – wypowiedział cicho zirytowanym tonem.
Przez następnych kilka sekund, sfera nad jego dłonią rosła, osiągając ostatecznie wymiary piłki do tenisa. Dalej nic.
– Tak myślałem – stwierdził spokojnie – naprawdę popadam w paranoję.
Czarna kula zniknęła, a Edmund strzepnął energicznie dłoń, jakby przed chwilą poraził go prąd. Nie lubił tego uczucia, ale teraz przynajmniej wiedział, że ma do czynienia z cywilizacją wysoko rozwiniętą, lecz w wielu aspektach ograniczoną. Wysokoenergetyczna czarna dziura była łatwa do wykrycia, nawet przez horyzont zdarzeń, który oddzielał jego podprzestrzenne lokum od reszty otoczenia, a w takim przypadku każdy o zdrowych zmysłach, nie pozostałby obojętny. Postanowił spróbować z czymś łatwiejszym, a najwięcej uwagi przykuwały zjawiska, które w danym środowisku i warunkach nie miały żadnego sensu.
Pozytonium, jako niestabilny układ elektronu i pozytonu, bardzo szybko rozpada się na kwanty gamma i dlatego należy do rzadkości w warunkach naturalnych. Wystarczyło jednak umieścić je w silnym polu Higgsa, by wielokrotnie wydłużyć jego średni czas życia, czyniąc z niego doskonałe źródło energii. Pojawienie się takiej substancji tutaj, byłoby nie lada fenomenem.
Edmundowi przypadła do gustu taka koncepcja.
Uniósł ręce i mocno ścisnął dłonie o siebie, wykonując ruchy, jakby chciał ulepić śnieżkę ze zbyt sypkiego śniegu. Ze szczelin między palcami wystrzeliły oślepiające promienie niebieskiego światła, by chwilę później całkowicie zniknąć. Popuścił chwyt ukazując lewitujący przed nim kawałek zielonego kryształu, podobnego do wyszlifowanego szkła, które spędziło wiele lat na piaszczystej plaży.
– Pół kilo powinno wystarczyć – powiedział z przekonaniem.
Zadowolony z siebie, zbliżył do bryłki wskazujący palec i delikatnie ją popchnął. Dryfowała powoli w kierunku przezroczystego horyzontu zdarzeń, a kiedy w niego wniknęła, dało się usłyszeć ciche syczenie.
Kryształ znajdował się już po drugiej stronie.
Z pozornie gładkiego i jednolitego kadłuba statku, wysunęło się nagle mrowie podłużnych manipulatorów, a sam pojazd pokrył się ledwie dostrzegalną, żółtawą powłoką. Wędrowiec pokiwał powoli głową. Spodziewał się podobnej reakcji. „Czas poznać załogę”, pomyślał.
Co ciekawe, wyczuwał tylko jedną formę życia, przebywającą aktualnie w pomieszczeniu umiejscowionym na lewym krańcu kadłuba.
Kieszeń podprzestrzenna otaczająca Edmunda zaczęła się kurczyć, aż do momentu, gdy jej krawędzie niemal przylgnęły do jego ciała. Skierował wzrok na część statku, w której znajdował się jedyny załogant i po chwili był już w środku.
Sala o gładko wypolerowanych ścianach szmaragdowego koloru była idealnym sześcianem, którego bok nie miał więcej niż pięć metrów. Umieszczone w suficie, okrągłe plafony rzucały przyjemne, rozproszone światło. Podłogę pokryto materiałem podobnym do szarej gumy, zapewne dla zapewnienia lepszej przyczepności. Edmund nie widział żadnych drzwi, a jedynym obiektem w pomieszczeniu był sporych rozmiarów fotel, ustawiony na wysokiej, około dwumetrowej kolumnie. Dokładnie w geometrycznym środku sześcianu.
Zajmujący siedzisko nagi mężczyzna metodycznie przesuwał palcami po panelach zamontowanych w podłokietnikach. Fizjologicznie prawie nie różnił się od człowieka, co nie dziwiło, gdyż zdecydowana większość istot obdarzonych świadomością, pochodziła od tego samego przodka. Szczegółami przykuwającymi uwagę był kompletny brak owłosienia i wyjątkowo krótka szyja.
Skład atmosfery i siła ciążenia przypominały ziemskie. Edmund westchnął cicho wiedząc, że to zły znak. Wziął głęboki oddech i pozwolił zniknąć podprzestrzennej powłoce, która do tej pory zapewniała mu niewykrywalność. Spoglądając w górę, podszedł powoli do mężczyzny w fotelu.
Obcy zamarł, a pasma częstotliwości telepatycznych wypełniły się paniką i poczuciem zaskoczenia. Wędrowiec uśmiechnął się przyjaźnie, kiedy ich spojrzenia się spotkały.
„No to jedno mam z głowy, nie będę musiał analizować zapisów komputera pokładowego, żeby opanować język”, pomyślał z ulgą, a następnie dostroił się do jaźni gospodarza. Uniwersalność telepatii w jego profesji była nieoceniona.
– Uspokój się – przekazał najbardziej przekonująco, jak potrafił. – Nie mam złych zamiarów.
– Mam ci uwierzyć na słowo, przybyszu? – odpowiedział obcy bez dozy zawahania. – Pojawiasz się nieproszony i nie raczyłeś się nawet przedstawić.
Panika i zaskoczenie stały się prawie niewyczuwalne. Zastąpiły je oburzenie i niepokój.
– Nazywam się Edmund i jestem... stróżem tego sektora.
– A czymże to, taki stróż, się zajmuje – zapytał mężczyzna, krzywiąc usta w pogardliwym uśmiechu – i co robi na moim statku?
– Nie zamierzasz odpowiedzieć na grzeczność i również się przedstawić?
– Jestem u siebie, a na pytanie nie odpowiada się pytaniem – stwierdził obcy z nieukrywanym rozdrażnieniem.
– Powiedzmy, że ta część galaktyki jest mi bliska i dbam tutaj o względny porządek. – Edmund spojrzał chłodno na swojego gospodarza. – Nie chciałbym, żeby ktoś nabałaganił – dodał z naciskiem.
Łysy mężczyzna niemalże teatralnym ruchem przyłożył dłonie do piersi i uśmiechnął się dobrotliwie.
– Ja? Bałagan? – odpowiedział z udawanym zdziwieniem. – Pozwól, że ci coś opowiem, drogi Stróżu, a na pewno...
Wypadkowy potencjał energetyczny, powiązany z materią w ścianach pomieszczenia, gwałtownie wzrósł. Edmund nie mógłby tego przeoczyć. „Skubaniec gra na czas!”, pomyślał zaskoczony i jednocześnie zły na siebie, że tego nie przewidział.
– Natychmiast przestań! – przekazał na całym spektrum częstotliwości telepatycznych, na którym umysł obcego był w stanie odbierać. – Nie jesteś zdolny wyrządzić mi żadnej krzywdy – dodał spokojnie, ale stanowczo.
Mężczyzna pobladł, całkowicie przytłoczony, a po uśmiechu i pewności siebie nie było śladu. Przesunął palcami po panelu na prawym podłokietniku, a potencjał materii, z której wykonana była sala, wrócił do normy. Kolumna zaczęła powoli wsuwać się w podłogę obniżając fotel do poziomu gruntu. Nagi mężczyzna wstał i podszedł do ściany naprzeciwko, która nagle morfowała w prostokątny iluminator, dając widok na przestrzeń kosmiczną. Spojrzał w dal i skrzyżował ręce na plecach.
Pomimo nagości, emanował majestatem.
– Wybacz, Stróżu Edmundzie, ale … – zawahał się – zniszczenie cię wydawało się najrozsądniejszą z opcji.
– Jak już powiedziałem, nie mam wrogich zamiarów i na szczęście nie udało ci się tego zmienić – zażartował wędrowiec, starając się obniżyć napięcie.
– Jestem Voldren, Ostatni Imperator Sedorii – mężczyzna uniósł ręce i rozpostarł je nad sobą – a to wszystko, co zostało z mojego imperium, dwadzieścia tysięcy trzysta pięćdziesiąt cztery dusze, dla których szukam nowego domu.
– W hibernacji, jak zakładam?
Voldren potwierdził skinieniem głowy.
– Od dawna – odpowiedział z wyczuwalnym żalem – od bardzo dawna.
W tej chwili Edmund zdał sobie sprawę, że ma przed sobą człowieka pragnącego odkupienia. Za wszelką cenę.
– To młoda mgławica, Stróżu, więc nie trudno tu o energię, na której niedostatek, od pewne czasu, skarży się ta kupa złomu – wyraził pogardliwie, a potem splunął pod nogi.
To prawda, gwiazda niskiej klasy eksplodowała tutaj w tysiąc pięćdziesiątym czwartym roku, a pozostałości nie zdążyły jeszcze ostygnąć, dając możliwość łatwego pozyskania paliwa.
– Mam nadzieję, że to nasz ostatni przystanek. – Voldren odwrócił głowę i spojrzał Edmundowi w oczy. – O ile nam nie przeszkodzisz...
– Nie obawiaj się – wyraził kojącym tonem – opowiedz mi lepiej o celu swojej podróży.
– Ten wrak jest w służbie już od czasów moich pradziadów, ale jakimś cudem czujnikom udało się namierzyć obiecujący obiekt. – Twarz mężczyzny wypełniła się nadzieją. – Trzecia planeta od gwiazdy klasy piątej, ciśnienie akceptowalne, temperatura też.
– Inteligentne formy życia? – rzucił szybko Edmund, ale tylko on wiedział, że to pytanie retoryczne. W tym sektorze była tylko jedna planeta pasująca do opisu.
– Tego nie wiem – odpowiedział Voldren. – Jest to jednak możliwość, którą biorę pod uwagę.
Edmund nie wyczuł kłamstwa.
– Co wtedy?
– Nie umiem ci odpowiedzieć, jestem już zbyt zmęczony. – Ramiona Voldrena opadły, a głowa pochyliła do przodu. – Zamierzam po raz ostatni usnąć, a po przebudzeniu dać moim dzieciom przyszłość, na jaką zasługują.
– Usnąć na jak długo? – zapytał wędrowiec.
Ocena możliwości statku, którym dysponował Voldren, była problematyczna, a z pewnością bardziej pracochłonna niż bezpośrednie pytanie.
– Biorąc za jednostkę miary miliard cykli najbliższego pulsara... – mężczyzna zmarszczył brwi w skupieniu. – W przybliżeniu czterdzieści siedem.
„Trzydzieści trzy milisekundy na cykl... To będzie około czterdzieści dziewięć ziemskich lat”, oszacował Edmund z żalem.
– Nie pozostaje mi nic więcej, jak życzyć ci powodzenia, Ostatni Imperatorze Sedorii.
Voldren zmarszczył brwi zaskoczony.
– To wszystko? – zapytał, patrząc na Edmunda wzrokiem pełnym nadziei.
– Rzadko muszę interweniować. Na mnie czas.
Wędrowiec uśmiechnął się życzliwie, a potem otulił podprzestrzenna barierą, i zniknął.
Voldren odetchnął z ulgą.
***
Zewnętrzna powłoka kadłuba była na wyciągnięcie ręki. Grafitowa powierzchnia przyjemnie rozpraszała fale w paśmie widzialnym, a po żółtawej osłonie nie było już śladu. Voldren uznał zapewne, że zagrożenie minęło i postanowił ją dezaktywować dla oszczędności energii, lecz dla Edmunda nie miało to żadnego znaczenia.To, co zamierzał zrobić, przyprawiało go o mdłości. To, co zrobić musiał. Cele misji zostały ściśle określone, a on nigdy jeszcze nie pozwolił, żeby emocje wpłynęły na jego decyzje. Stawka była zbyt wysoka.
– To będzie twój ostatni przystanek, Voldrenie. Zaprawdę zostaniesz ostatnim Imperatorem. – wypowiedział ciężkim głosem Edmund. – Wybacz, ale dwa tysiące sześćdziesiąty ósmy, to zbyt wcześnie.
Uniósł powoli rękę i przyłożył dłoń do dzielącego go od próżni horyzontu zdarzeń. Nie zawahał się.
Siła przenikliwego strumienia neutronowego, skierowanego przez Edmunda w stronę statku, spowodowała przyjęcie przez każdego z załogantów dawki promieniowania jonizującego równej przynajmniej trzystu grejom, momentalnie uszkadzając synaptyczne przewodnictwo w ich centralnych układach nerwowych.
Arka, a zarazem ostatnia nadzieja upadłego imperium, stała się okrętem widmo.
***
Zegar na kuchennej ścianie wskazywał osiemnastą pięć, nie było go tylko godzinę. Nie dość, że czuł się podle, to jeszcze fizyczne zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać. Ludzki organizm nie miał jeszcze wystarczająco dużo czasu, by osiągnąć choć ułamek swojego pełnego potencjału. Zadaniem Edmunda było zadbać, by tego czasu ludzkości nie zabrakło. Teraz położy się spać wiedząc, że dopiero jutro żal i wyrzuty sumienia uderzą z pełną siłą.