Zgóroprzepraszam za ewentualne błędy ortograficzne, których nie zdołałam wyłapać, polski edytor "says no" na propozycję współpracy.
Stara pani pokazała mi kolejne wgłębienie. Podpełznąłem do niego i zasypałem szaro-czarnymi kulkami, na koniec uklepując starannie. Wiatr krążył między wyschniętymi szlaczkami drzew, wpychając z powrotem do ust słowa, które próbowaliśmy wypowiedzieć. Zauważyłem jeszcze jeden malutki ślad, który wygładziłem prędko. Pani skinęła głową. Mogliśmy iść dalej.
Edna wrzucała ziemniaki do fartucha. Cztery, osiem, dwanaście; dla Wiosny, Iskry, Lilii, dla niej. Rozejrzała się dookoła - poszarpane pasma mroku kołowały nad redlinami, gdzieś w oddali majaczył bladożółty ognik. Związała ciasno poły zapaski i ruszyła w stronę lasu.
Wiódł ją kłujący w podeszwy żwir, potem grząska po wczorajszym deszczu ziemia i jedwabisty mech. I nagle - kamień. Edna straciła równowagę, zsunęła się do strumienia i krzyknęła, zaskoczona chłodem. Obejrzała się. Dalekie światło rosło, potężniało ujadanie psa. Wstała pośpiesznie i zaczęła biec, wdech, wydech, wdech, wydech, smaganie gałęzi, i wreszcie wykrzywiony świerk, a pod nim skulona postać.
- Wstawaj, Wiosenko. Idziemy.
Dziewczynka zamruczała coś cicho.
- Wstawaj! – szarpnęła małą za ramię.
Splotły się w jedno i zniknęły.
- Wstawaj, Wiosenko. Idziemy.
Dziewczynka zamruczała coś cicho.
- Wstawaj! – szarpnęła małą za ramię.
Splotły się w jedno i zniknęły.
Zapatrzyłem się na dolinę. Nieprzebrane gęstwiny drzew falowały pod dyktando wichru, z przyklejonych do sąsiedniej góry domów ulatywał krzywy dym. Zmierzchało. Byłem zmęczony i głodny, i choć przestaliśmy zacierać ślady jakiś czas temu, kolana wciąż pulsowały wspomnieniem szorstkiego piasku. Pani pogłaskała mnie po głowie i obiecała, że to już niedługo.
Edna gnała po coraz krótszych obłokach, przeskakiwała z chmury na chmurę w szaleńczej pogoni za mężczyzną o granatowych oczach. W tym granacie czaiła się zapowiedź burzy, która zrywa dachy i przewraca ściany, więc pędziła, by dopaść domu przed nim.
- Mamo! - Iskra pociągnęła ją za rękaw.
Nie rozumiała, dlaczego mama nie odpowiada. Czemu leży na sienniku z policzkami czerwonymi jak maliny, nie bawi się z nimi, nie opowiada bajek, nie daje jeść. Przestraszyła się, że tak będzie już zawsze, i poczuła rosnącą w brzuchu lepką, wstrętną kulę. Zaszlochała.
- Nie płacz. – Wiosna położyła dłonie na drgających ramionach. – Chodź, pójdziemy po coś do jedzenia.
Nie rozumiała, dlaczego mama nie odpowiada. Czemu leży na sienniku z policzkami czerwonymi jak maliny, nie bawi się z nimi, nie opowiada bajek, nie daje jeść. Przestraszyła się, że tak będzie już zawsze, i poczuła rosnącą w brzuchu lepką, wstrętną kulę. Zaszlochała.
- Nie płacz. – Wiosna położyła dłonie na drgających ramionach. – Chodź, pójdziemy po coś do jedzenia.
Siedzieliśmy w ciemnościach tak gęstych, że tylko oddechy potwierdzały nasze istnienie. Gdzieś niedaleko zahukał puszczyk. Zadrżałem, zaskoczony nagłym hałasem, a wtedy stara pani objęła mnie delikatnie i zaczęła kołysać, w te i we wte, w te i we wte, w te i we wte... Aż zasnąłem.
Z tego dnia Edna zapamiętała ledwie strzępy, szumy zlepione w stukot butów, psie pomruki, pasma włosów skręcone w pszeniczno-amarantowy wir. A potem trzask pękającego serca i wycie, pełne rozpaczy wycie.
Uspokoiła się dopiero gdy przybyły dźwignął z klepiska zdziwioną Lilijkę i oparł ją o biodro.
- Zostaw – wychrypiała. – Proszę, Zoran, ją jedną mi zostaw.
- Wyrośnie na taką samą złodziejkę jak wy wszystkie. – Wzruszył ramionami.
A później Edna wpadła do ciemnego tunelu i leciała nim przez długie dni, miesiące, lata.
- Zostaw – wychrypiała. – Proszę, Zoran, ją jedną mi zostaw.
- Wyrośnie na taką samą złodziejkę jak wy wszystkie. – Wzruszył ramionami.
A później Edna wpadła do ciemnego tunelu i leciała nim przez długie dni, miesiące, lata.
Wiatr targał wściekle kikutami krzewów, przyduszał je do skał i unosił triumfalnie oberwane skrawki. Wiało od kiedy pani o zmęczonych oczach wślizgnęła się do mojego pokoju i wyszeptała, że musimy uciekać. Że pomoże mi i zaprowadzi w góry, do taty. Miała w głosie miękkość traw i zapach truskawek, więc spakowałem prędko parę drobiazgów i poszedłem za nią.
Staliśmy teraz na grani obserwując jak czeluść dzielącą nas od szczytu przechodzi spiralnymi kręgami w kolejne odcienie czerni.
Staliśmy teraz na grani obserwując jak czeluść dzielącą nas od szczytu przechodzi spiralnymi kręgami w kolejne odcienie czerni.
- Skacz – wyszeptała Edna.
I nie było w tym truskawek ani trawy, tylko palący chłód kamienia.
- Skacz, Zoran.
I nie było w tym truskawek ani trawy, tylko palący chłód kamienia.
- Skacz, Zoran.