Krzywy Zenek wynajął pani Basi pokój z przekonaniem, że jak wszystkie poprzednie pani Basie tak i ta korzystać będzie zarówno z metrażu jego mieszkania, jak i osobistych walorów, gdy więc dopadł ją przy łazience, okręconą w różowy ręcznik, i uszczypnął w bioderko na szczęśliwe zapoznanie, zupełnie nie spodziewał się ciosu. Ocknął się w kuchni, rozciągnięty między trzema taboretami. Obok siedział nieustraszony dotąd pies Fafik, wpatrzony w swego pana z równym zdumieniem jak ten w siebie w chwilę potem w tylnej stronie łyżki.
- Herbatki? - Pani Basia zdążyła już narzucić na siebie kwiecistą sukienkę.
- Chętnie. – Odłożył sztuciec i westchnął. – Mało mnie pani nie zabiła.
- Och, do tego było jeszcze daleko. Z miodem? – Otworzyła górną szafkę i wspięła się na palce, ukazując przy okazji fragmenty frywolnej haleczki.
- Z cytryną. Dostanę do tego bułeczkę maślaną?
Spojrzała tak, że zrozumiał – nie dostanie.
*
- Herbatki? - Pani Basia zdążyła już narzucić na siebie kwiecistą sukienkę.
- Chętnie. – Odłożył sztuciec i westchnął. – Mało mnie pani nie zabiła.
- Och, do tego było jeszcze daleko. Z miodem? – Otworzyła górną szafkę i wspięła się na palce, ukazując przy okazji fragmenty frywolnej haleczki.
- Z cytryną. Dostanę do tego bułeczkę maślaną?
Spojrzała tak, że zrozumiał – nie dostanie.
- Co mi tu pani, rakiety ziemia - powietrze do domu sprowadza? – Zenek aż zakrztusił się zupą gdy dwóch mężczyzn z szarym zbiornikiem na plecach przemknęło przez przedpokój.
- To tylko butla z dwutlenkiem węgla, spokojnie. – Pani Basia jedną ręką przytrzymała drzwi a drugą wskazała, gdzie położyć ładunek.
- Czemu na końcu ma głowicę?
- Fikuśniej wtedy wygląda.
- A po co pani dwutlenek węgla, hę? – Zenek nie dawał się zwieść.
- Lubię mocno gazowaną kolę.
Pokiwał głową, bo rzeczywiście sporo piła, koli i innych napojów też. Wstawił talerz do zlewu, narzucił skajową kurteczkę i poszedł do mamusi na obiad.
*
- To tylko butla z dwutlenkiem węgla, spokojnie. – Pani Basia jedną ręką przytrzymała drzwi a drugą wskazała, gdzie położyć ładunek.
- Czemu na końcu ma głowicę?
- Fikuśniej wtedy wygląda.
- A po co pani dwutlenek węgla, hę? – Zenek nie dawał się zwieść.
- Lubię mocno gazowaną kolę.
Pokiwał głową, bo rzeczywiście sporo piła, koli i innych napojów też. Wstawił talerz do zlewu, narzucił skajową kurteczkę i poszedł do mamusi na obiad.
- Podoba się, królowo? - Rychu sapnął i odłożył szpachelkę.
Kończył właśnie maskować wyrwę tuż przy oknie, którą wedle słów pani Basi zrobiła trącona przez Fafika butla. Zenek nie kupił tej historii, miał do swego psa bezmierne zaufanie, do lokatorki za to za grosz nie miał – a to popsuła coś, a to kolejny raz podbiła mu oko. Do prac remontowych najął więc Rycha, co ręce miał złote, a charakter gwałtowny, tak gwałtowny, że raz nad rzeką sklepał twarz doktorowi z miasta, gdy paplaniną przez telefon płoszył mu ryby. Zenek wierzył, że Rychu za jedną wizytą naprawi ścianę i ustawi najemczynię do pionu, Rychu jednakże, zlustrowawszy opięty bordową bluzeczką biust pani Basi, poleciał do spożywczego po pączki i oranżadę.
Kończył właśnie maskować wyrwę tuż przy oknie, którą wedle słów pani Basi zrobiła trącona przez Fafika butla. Zenek nie kupił tej historii, miał do swego psa bezmierne zaufanie, do lokatorki za to za grosz nie miał – a to popsuła coś, a to kolejny raz podbiła mu oko. Do prac remontowych najął więc Rycha, co ręce miał złote, a charakter gwałtowny, tak gwałtowny, że raz nad rzeką sklepał twarz doktorowi z miasta, gdy paplaniną przez telefon płoszył mu ryby. Zenek wierzył, że Rychu za jedną wizytą naprawi ścianę i ustawi najemczynię do pionu, Rychu jednakże, zlustrowawszy opięty bordową bluzeczką biust pani Basi, poleciał do spożywczego po pączki i oranżadę.
- Zdrajca – wysyczał Zenek w stronę kompana, gdy ten przeciskał się w ślad za panią Basią do łazienki.
Rychu zachichotał tylko. Trzasnęły drzwi, coś zamruczało ponuro, rozległ się łoskot. Zenek westchnął i już miał naciskać klamkę, bo niechęć niechęcią, ale w obronie czci kobiety zawsze stanąć trzeba, gdy ta powędrowała w dół i z toalety wypadł Rychu z zalaną krwią twarzą.
- Pobiła mnie! Sitkiem do prysznica skatowała! – zapiszczał w Zenkowy tors i uciekł.
*
Rychu zachichotał tylko. Trzasnęły drzwi, coś zamruczało ponuro, rozległ się łoskot. Zenek westchnął i już miał naciskać klamkę, bo niechęć niechęcią, ale w obronie czci kobiety zawsze stanąć trzeba, gdy ta powędrowała w dół i z toalety wypadł Rychu z zalaną krwią twarzą.
- Pobiła mnie! Sitkiem do prysznica skatowała! – zapiszczał w Zenkowy tors i uciekł.
Którejś nocy Zenek wstał, zbudzony ssącym w górze brzucha głodem, i poszurał do kuchni. Zapalił światło i zaniemówił – na taborecie przy lodówce siedziała pani Basia, zgarbiona i zapłakana.
- Co... Co się pani stało?
- Dostałam laserem po oczach. – Wzruszyła ramionami.
- Gdzie?
- W pracy.
- Co to za praca? – Przyciągnął drugi taboret i usiadł naprzeciw.
Pomyślał, jak niewiele o niej wie – że lubi jaskrawe sukienki i bić mężczyzn, i nic więcej.
- Firma sprzątająca. – Rolowała róg ceraty.
Pokiwał głową i patrzył na nią wystarczająco długo by zrozumieć, że to nie laser. Potem wychylił się, objął niezgrabnie i poklepał.
*
- Co... Co się pani stało?
- Dostałam laserem po oczach. – Wzruszyła ramionami.
- Gdzie?
- W pracy.
- Co to za praca? – Przyciągnął drugi taboret i usiadł naprzeciw.
Pomyślał, jak niewiele o niej wie – że lubi jaskrawe sukienki i bić mężczyzn, i nic więcej.
- Firma sprzątająca. – Rolowała róg ceraty.
Pokiwał głową i patrzył na nią wystarczająco długo by zrozumieć, że to nie laser. Potem wychylił się, objął niezgrabnie i poklepał.
Od tej pory on przymykał oczy na porysowane nunczakiem ściany, ona zaś nie podnosiła już nań ręki, chyba że w gorszy dzień. Dobrze im było razem w mieszkanku na ulicy Targowej i mogłoby tak być zawsze, jednak nadszedł pewien wtorek i wszystko zmienił.
Zenek miał być u mamy na obiedzie, lecz rozbolał go brzuch i nie poszedł. Polegiwał na tapczanie, skubiąc koc i wpatrując się w sufit, gdy zazgrzytał klucz i rozległy się kroki. Zza ściany dobiegł stukot i rozmowy, więc zwlókł się z łóżka, zaciekawiony, i udał do pokoju obok. Tam pani Basia w towarzystwie trzech ubranych na czarno mężczyzn pakowała bibeloty do kartonów.
- Co to ma znaczyć? – wykrztusił.
- Przenoszą mnie do Paryża.
Stał i mrugał pośpiesznie oczami.
- Jezu, nie becz. Kiedyś wrócę. – Wrzuciła do pudła garść granatów.
Wytarł nos w rękaw a potem, zataczając się, zaczął przewracać paczki. Pani Basia podeszła go od tyłu i uderzyła tak, że zemdlał.
*
- Co to ma znaczyć? – wykrztusił.
- Przenoszą mnie do Paryża.
Stał i mrugał pośpiesznie oczami.
- Jezu, nie becz. Kiedyś wrócę. – Wrzuciła do pudła garść granatów.
Wytarł nos w rękaw a potem, zataczając się, zaczął przewracać paczki. Pani Basia podeszła go od tyłu i uderzyła tak, że zemdlał.
Kiedy odzyskał przytomność chwycił fotel, zataszczył go przed drzwi kamienicy i spędzał tam dnie całe, czekając na swą Basieńkę; zakwitły jabłonie i zaszeleściły żółte liście, a on cierpliwie siedział, rozweselany przez Fafika. W końcu nadeszła zima i spadł śnieg tak gęsty, że przykrył całkiem Krzywego Zenka. Gdy biel stopniała - mężczyzny już nie było. Ludzie gadali, że to Baśka przyjechała z Paryża i kanałami, co się ciągnęły pod ulicą, zabrała do siebie wybranka, lecz przecież Zenek nigdy nie odszedłby bez łaciatego przyjaciela, co popiskiwał teraz tęsknie, biegając wokół zmurszałego siedziska. Biegał przez wiosnę, lato, jesień, a później znów spadł śnieg i Fafik zniknął...