
[Fragment dopracowany, w miarę?]
Młodziutkie dziewczyny nie mogły uwierzyć w swoje szczęście. Tak się im przynajmniej, w ich niezbyt mądrych główkach, wydawało. Nie miały jeszcze zupełnie pojęcia, że znajomość z przystojnym Włochem w średnim wieku, poznanym w jednym z barów, położonym kilkanaście kilometrów od słynącego z produkcji samochodów miasta New Covent, na zawsze odmieni ich życie. I to nie tak, jakby sobie tego życzyły.
Przedstawił się jako Marco. Jego nienagannie ułożone włosy i eleganckie, acz swobodne ubranie, pasowały do miejsca zwanego „Pod Zieloną Papugą”, jak się ów bar nazywał, niczym przysłowiowa pięść do oka. Nikogo to jednak nie dziwiło, zdarzało się bowiem iż różnoracy biznesmeni, politycy, znani i nieznani bogacze odwiedzali to niesławne miejsce, poszukując młodych towarzyszek zabaw. A te chętnie udzielały im swych często ledwie dorosłych, jędrnych i gładkich ciał, za wcale niemałe sumy. Mimo iż wszyscy wiedzieli, jakim w rzeczywistości barem jest „Pod Zieloną Papugą", miejscowa policja nie miała zamiaru interweniować i nie robiła z tym nic. Dzięki potężnym łapówkom właściciel lokalu, niejaki Harry Coleman, zapewniał sobie od wielu lat przychylność miejscowych stróżów prawa, którzy nierzadko sami korzystali z oferty lokalu, na którą składały się nie tylko prostytutki, ale także narkotyki i hazard. Interesy Harry'ego szły świetnie, biznes kręcił się doskonale, on zaś sam grający fantastycznie rolę ojca, męża i dobrego, wiernego, syna tutejszego kościoła, uchodził za miejscowego dobrodzieja. I to pomimo tego, iż wszyscy doskonale wiedzieli czym się zajmuje.
Feralnego wieczora na zawsze miało się zmienić także i jego życie, choć gdy Włoch przekroczył próg jego lokalu, z pewnością właściciel owego przybytku, podobnie jak i młode prostytutki - nie mógł się tego spodziewać.
Nie minęło kilkanaście minut, gdy dwie dziewczyny, jego całkiem nowe „nabytki", pakowały się do pięknego i eleganckiego auta należącego do Marco. Obie nie miały z pewnością więcej niźli szesnaście lat. Jednakże zupełnie go to nie obchodziło. Był bezkarny, toteż nie spodziewał się by i tym razem miało być inaczej. Nie uważał zresztą, by robił coś nagannego. Przeciwnie. Miał się za porządnego biznesmena, który tylko wynajmuje dziewczyny do towarzystwa i dostarcza rozrywki. Tłumaczył sobie, iż gdyby nie on, dziewczyny zagospodarowałby ktoś inny, na znacznie gorszych dla nich warunkach. I tutaj nie mylił się i nie kłamał, wychodził bowiem z założenia, że lojalny pracownik powinien być odpowiednio wynagradzany, toteż naprawdę uczciwie dzielił się ze swoimi dziewczynami zarobkiem. Nie przetrzymywał ich, każda z nich mogła swobodnie odejść. Nie groził, nie szantażował, nie gwałcił, a często nawet bronił, na przykład przed zbyt natarczywymi klientami. Sam używał swoich pracownic, jednakże płacąc im normalną cenę, jak każdy klient. Pomimo tego wyczuwało się w nim jakąś nutę zgnilizny, coś odrażająco odpychającego, obleśnego, wstrętnego. Był to oczywiście gruby, brzydki alfons, ale było w nim coś jeszcze gorszego. Bywają w życiu takie sytuacje, iż człowiek po raz pierwszy spotyka kogoś i od razu wie, że tę osobę da się lubić. Bywają jednakże też takie, kiedy spotykając kogoś po raz pierwszy, natychmiastowo odczuwamy do tej osoby niechęć czy nawet wstręt. Harry Coleman zdecydowanie zaliczał się do tej drugiej kategorii. Po prostu wyczuwało się w nim jakieś coś...coś trudnego do zdefiniowania, ale naprawdę obrzydliwego.
Marco, w którego samochodzie znajdowały się teraz dwie z jego dziewczyn, budził zupełnie inne odczucia. Jego przenikliwy wzrok i piękny uśmiech, nienaganny sposób wysławiania się i inteligencja, niemalże natychmiastowo potrafiło wzbudzić zaufanie, toteż dziewczyny spodziewały się raczej łatwego zarobku i przyjemnych chwil, aniżeli koszmaru jaki miał się już niebawem zdarzyć.
Noc była raczej mroźna i ponura, nie było jednakże w tym nic nadzwyczajnego, był to bowiem już grudzień. Gęsto padający deszcz ze śniegiem bębnił o blachę sportowego samochodu, mknącego poprzez bezdroża, pośród ciemności i zamieci. Pomimo zimowej aury atmosfera w aucie była wyjątkowo gorąca a alkohol, którego jak się okazało, Włoch miał pod dostatkiem w bagażniku, lał się strumieniami. Śmiech, dowcipy i dobra zabawa trwały w najlepsze. Brawurowa i niebezpieczna jazda Włocha wzbudzała w dziewczynach podziw zamiast strachu, ten zaś popisywał się umiejętnościami w najlepsze, chwaląc się iż w młodości był kierowcą rajdowym, co wyjątkowo, było w jego słowach - prawdą.
————————
Motel, o wdzięcznej i jakże oryginalnej nazwie - „Przydrożny Motel" - wbrew szyldowi stał na uboczu, z dala od głównych dróg, zgiełku i cywilizacji. Zarówno latem, jak i zimą służył on głównie myśliwym, drwalom i wszelkiego rodzaju odszczepieńcom oraz ludziom pragnącym odpocząć od nowoczesności. Był to odpoczynek od owej w sensie dosłownym. W odrapanym, paskudnym budynku, położonym w głębi lasu, brakowało bowiem wszelkich zdobyczy cywilizacji XXI wieku. Począwszy od internetu, zasięgu telefonów, a skończywszy na telewizji. Najnowszym „wynalazkiem" jaki znajdował się w budynku był stary, ale wciąż sprawny telefon przewodowy.
Właścicielem owego przybytku był niejaki Sam. Przed laty wzięty inżynier, po śmierci żony przepisawszy cały majątek na syna, uciekł z dala od ludzi, cywilizacji i owego wyścigu szczurów, którego przez lata był uczestnikiem. Doskonały myśliwy, człowiek lasu, znalazł swoją bezpieczną przystań właśnie tu, pośrodku dziczy. Był to bardzo gruby, niemalże doszczętnie łysy, ale o dziwo bardzo sprawny starszy, spokojny mężczyzna z długą siwą brodą, w okrągłych okularach. Pomimo wieku i tuszy wciąż polował w okolicznych lasach na zwierzynę i sam łowił ryby w płynącej nieopodal rzeczce. I, o dziwo, wciąż udawało mu się to znakomicie.
Ostatnimi czasy jedynym gościem w przybytku był sympatyczny Włoch, przedstawiający się jako Marco. Niemłody już, ale wciąż bardzo elegancki i niepospolicie inteligentny mężczyzna, uprzyjemniał Samowi ciemne, mroźne wieczory, rozmową przy herbacie. Nie mówił o sobie zbyt wiele. Chętnie za to i z zaciekawieniem, spoglądając milcząco na trzaskający w kominku ogień, z filiżanką w dłoni wysłuchiwał wykładów Sama na temat zwierzyny i zastawiania pułapek na nią. Przymykał czasem w ich trakcie oczy, zupełnie jakby drzemał. Wówczas Sam przerywał swą opowieść, a Marco budził się i prosił, aby opowiadał dalej. Więc ten ciągnął swą opowieść o wilkach, łosiach, niedźwiedziach, pułapkach, zimie i naturze dalej, zaś jego towarzysz znów przymykał oczy, jak gdyby głos starca koił jego rany i uspokajał duszę. Oprócz tego, rozmawiali niemalże o wszystkim poza jednym, jakby jakaś niepisana umowa panowała między nimi od początku znajomości - żaden z nich nie opowiadał o swojej przeszłości. Sam wiedział, iż Marco uciekł z jakiegoś powodu od cywilizacji i ludzi, oraz że nie była to ani spontaniczna ani przypadkowa decyzja. Czuł, iż za ucieczką Włocha kryje się coś głębszego, ale nie miał pojęcia co. I, właściwie, nie miał ochoty się dowiedzieć. Szanował decyzję swojego klienta, nie wypytywał go o powody ucieczki ani o to w jaki sposób znalazł się w tym miejscu i dlaczego. Być może także dlatego, iż sam nie chciał rozmawiać i mówić o swojej. A przynajmniej nie o najbliższych, niedawnych czasach. Myślami i słowami uciekał w swoich opowieściach daleko, do dawniejszych lat. Do swego dzieciństwa i młodości, które upłynęły pośród dzikich, surowych terenów Alaski. Zarówno w swojej głowie, jak i w swoich opowieściach, mitologizował ten okres, odzierając z całego zła które go spotkało, pozostawiając jedynie te dobre wspomnienia, o których chciał pamiętać. O kochającej mamie, o zimnym i surowym, ale bardzo uczciwym i szlachetnym ojcu, który nauczył go polować. O tundrach i tajgach. Odpływał wówczas umysłem do tych odległych, wspaniałych w jego mniemaniu, czasów. I opowiadał, i opowiadał, i opowiadał. Marco zaś słuchał ze stoickim spokojem.
Rankami Sam znikał. Potrafił nie pojawić się w motelu nawet w niebywale mroźne dni przez kilka czy nawet kilkanaście godzin. Błąkał się i spacerował, jak mówił Włochowi i czego Włoch był świadkiem, po ogromnym terenie, wciąż na nowo odkrywając jego zarówno wiosenne, letnie, jak i zimowe piękno. Mieszkał tu niemal od 20 lat, a wciąż odkrywał nowe zakątki lasu i sam las odkrywał na nowo.
Marco rzadko wyjeżdżał, jeszcze rzadziej powracał z kimś. Tej nocy było jednak zupełnie inaczej. Auto Włocha rozświetliło zupełnie ciemny podjazd motelu, z pojazdu zaś zataczając się, wypadły niemalże, dwie młode i dość skąpo ubrane jak na tę porę roku dziewczyny. Sam wyglądał przez okno i przyglądał im się bacznie. Były zupełnie pijane. Marco, sądząc po jego chodzie, także nie wyglądał na trzeźwego. Nie zamierzał mu jednak robić wyrzutów, ani o jazdę po pijanemu, ani o to iż przywiózł prostytutki bez pozwolenia. Nie był jego ojcem czy rodziną, mimo iż wytworzyła się między nimi jakaś dziwna, emocjonalna więź. Nie miał prawa niczego mu wyrzucać, zwłaszcza że Włoch za wynajem płacił mu niezłe pieniądze, które to Sam oddawał przyjeżdżającemu raz na tydzień z zakupami synowi Enrico. Kiedy więc Marco wpadł do środka niemalże razem z drzwiami, Sam rzucił tylko sucho pytanie o to, w którym pokoju będą nocować i podał mu kluczyk numer 7, gdy tylko ten sobie owego pokoju zażyczył.
Noc mijała spokojnie. Panująca w pomieszczeniu, niczym niezmącona cisza, przerywana była jedynie od czasu do czasu przez podmuchy szalejącej na zewnątrz zamieci i trzask płonącego w kominku drewna. Na stole dymiła zaparzona przed chwilą przez Sama, herbata z cukrem, on sam zaś trzymał w ręku otwartą książkę i czytał o zastawianiu pułapek na zwierzynę. I choć książka ciekawiła go niezmiernie, jego oczy kleiły się a powieki, stając się coraz cięższe, zmusiły w końcu krzepkiego staruszka do ich zamknięcia. I tak - twardo zasnął.
——————
Tymczasem w pokoju numer 7, oddalonym o kilkanaście metrów od recepcji, zabawa trwała w najlepsze. Marco był bardzo sympatycznym i wesołym facetem, bawił toteż dziewczyny niezmiernie i co chwila wybuchały one śmiechem, acz niezbyt głośnym. Widać było iż nie bały się i nie czuły się w żaden sposób zagrożone.
- Marco - rzuciła rudowłosa prostytutka, Dorothy - siedzimy tu już tyle czasu, a ja ciągle nie wiem i bardzo mnie to ciekawi...
- Co takiego? - uśmiechnął się i spojrzał na nią z zainteresowaniem.
- Ile masz lat? - zapytała.
- Pewnie mógłbym być Twoim ojcem - zakpił sympatycznie, przybierając komiczny wyraz twarzy.
- Ile? Proszę, powiedz - nie dawała za wygraną.
- A na ile lat wyglądam? - rzucił przeciągle, wygłupiając się i nadal strojąc miny.
- Naprawdę nie wiem - spojrzała na koleżankę, blondwłosą piękność, Samanthę.
Samantha spojrzała na niego kolejny już raz dzisiejszego wieczora. Tak naprawdę to właściwie nie spuszczała z niego wzroku. Szalenie jej się podobał ten wysoki i wysportowany Włoch, z włosami zaczesanymi i gładko leżącymi, na starą modłę, do tyłu. Jego wzrok był niezwykle bystry, oczy zaś...zakochała się w ich jasnoniebieskim kolorze. Mimo iż miała zaledwie szesnaście lat, o czym Marco nie wiedział, ale zapewne się domyślał, miała takie wrażenie, iż ten facet mógłby być jej ideałem. Był absolutnie i bezapelacyjnie piękny, ze swoją urodą mógłby zrobić karierę w Hollywood, grając amantów w średnim wieku. Lecz on wybrał inną karierę, także bardzo dochodową, o czym jednak nie miały pojęcia.
- 48 - rzuciła w końcu ironicznie - może masz mniej, ale staro wyglądasz - dodała i zaczęły się chichotać.
- Mój Boże - zdziwił się - prawie zgadłaś - pokręcił głową z niedowierzaniem, a dziewczyna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Naprawdę jesteś tak stary? - zaniemówiła lekko skonsternowana.
- Serio? - Dorothy także była zaskoczona.
- Nie - odparł - mężczyzn się o wiek nie pyta - puścił im oko - A wy ile macie lat?
- 22 - skłamała Samantha - ona ma 23 - pokazała na Dorothy, a ta skinęła głową. W rzeczywistości obie miały szesnaście lat.
- Mama wam nie mówiła, że to nieładnie kłamać?
- Nieee - rzuciła przeciągle Dorothy - moja mama w ogóle niewiele mówi.
- To tak jak ja - wtrąciła Samantha - wolę działać - rzekła i podeszła do Włocha siadając mu okrakiem na kolanach i rozpinając lekko swoją bluzkę. Jej kształtne, młode piersi wyłoniły się spod niej, a ona zaczęła delikatnie trzeć jego męskość swoim kroczem. Uśmiechnął się i spojrzał na zegarek - dochodziła trzecia nad ranem.
Samatha tymczasem zetknęła na Dorothy i seksownym ruchem dłoni zaprosiła ją do zabawy. Rudowłosej prostytutki nie trzeba było długo zachęcać i po chwili obie tańczyły przed nim, zrzucając ubrania w rytm muzyki, brzęczącej cicho z magnetofonu, ukazując swe piękne, młodziutkie ciała.
Minęła ledwie chwila zabawy, a dziewczyny były jeszcze wciąż wpół ubrane, gdy coś dziwnego za oknem przykuło jego uwagę. Pośród ciemności nocy, wśród zamieci,
jakimś cudem dostrzegł przemykający pomiędzy drzewami słabiutki blask światła. Sam nigdy nie wymykał się o tej porze ze swojej kanciapy. A i on musiałby być chyba szaleńcem, aby pośród takiej burzy wychodzić w las - nie wróciłby żywy. Zerwał się z fotela i podbiegł do okna.
- Marco? Co jest? - przerwały taniec dziewczyny - Nie podoba Ci się?
- Ubierajcie się - rzucił szorstko - uciekajcie - szepnął, a one zdrętwiały.
- Żartujesz? - nie mogła uwierzyć blondyna - On z nas kpi. To żart. Nie damy się nabrać - zaczęła się śmiać.
- Wynoście się - jego ton był zdecydowany. Były w szoku.
- Jak? - zapytała blondyna - nie przejedziemy ani nie przejdziemy tej zamieci do rana. Musisz nas odwieźć. Obiecałeś, że nas odwieziesz. Oszalałeś. Co zrobiłyśmy?
- Ubierajcie się i uciekajcie - szepnął, wyciągając broń ze stolika.
Sam także zbudził się i już wcześniej zauważył błysk, prawdopodobnie reflektorów samochodowych. Pomimo wieku, jego oczy pozostawały bystre - miał doskonały wzrok i świetny refleks jak na swoje lata. Wziął latarkę, założył zimową czapkę i kubrak, zza lady wyjął potężny, ogromny shotgun i tak uzbrojony ruszył ku drzwiom. Nacisnął klamkę. Stare drzwi skrzypnęły cicho. Pomimo ciemności i śniegu sypiącego w oczy - dostrzegł to. Na podjeździe motelu stało duże, terenowe auto, nie należące ani do Enrico, ani do niego, ani do jedynego gościa motelu. Światła pojazdu były wyłączone. Możliwe, że przez przypadek kierujący je włączył, może stąd pojawił się ten błysk. A może jechał tu długo i światło dostrzegli dopiero teraz, zaś kierowca wyłączył je. Sam był zdziwiony, nie spodziewał się gości, żaden z jego przyjaciół nie zapowiadał przyjazdu, syn także nie mówił nic o tym, iż przyjedzie nocą, a nie jutrzejszego ranka, gdy miał się pojawić z zakupami. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Kto mógł się tu zjawić w taką wstrętną pogodę? Zagubieni wędrowcy? To było wykluczone. Motel leżał zbyt daleko od głównych dróg i w ogóle - od dróg. I wtedy to spostrzegł. Ujrzał człowieka z bronią w dłoni. A po chwili większą grupę osób, która skradała się do motelu. W dłoniach trzymali pistolety, a jeden z nich także karabin. To nie byli wędrowcy ani nikt przyjazny. Podniósł broń do oczu, oświetlił teren latarką i przymierzył. Wystrzał z shotgunu był tak potężny , iż wystraszył dziewczyny w pokoju numer 7.
- Co to? - blondyna poczuła jak jej ciało sztywnieje ze strachu.
Sam przeładował broń i ponownie przymierzył, ale mężczyźni dostrzegli go i rozpierzchli się.
- Marco - wrzasnął ze wszystkich sił Sam - uciekaj!
Wszystko trwało ledwie kilkadziesiąt sekund. Pisk dziewczyn i ich krzyki, szał i padające strzały, których huk częściowo zagłuszała śnieżyca. Kompletny chaos. Dziewczyny rzuciły się do ucieczki, półnagie wybiegając z pokoju i zakrywając jedynie, irracjonalnie, piersi.
- Tutaj! - wrzasnął Sam, wychylając głowę zza framugi, widząc jak biegną niemalże po omacku, na ślepo, prosto w głuszę - Tutaj!
Usłyszały jego głos. Po chwili, pędem, dzikim pędem, jakimś cudem pośród kul, udało im się do niego dotrzeć.
- Ubierzcie się - krzyknął - w szafie są ciężkie, potężne kurtki i za duże na was skarpety i buty. Bierzcie wszystko i uciekajcie. Uciekajcie natychmiast! - mówił szybko. Momentalnie odnalazły wspomnianą odzież i ubrane po kilku sekundach, mimo trzęsących się dłoni i skrajnego przerażenia, jakie paraliżowało ich młodziutkie serca, wystrzeliły z pomieszczenia niczym z procy. Sam krzyczał za nimi, ale już go nie słyszały. Machał rękoma, jakby coś pokazywał, ale już go nie widziały....
——————
Po prostu biegły. Pijane, w za dużych butach i ogromnych kurtkach, pośród gęstego śniegu, co raz zapadając się i potykając, upadały w potężne zaspy.... byle dalej, byle przed siebie, bez pomysłu, w chaosie i przerażeniu. W tej sytuacji wydawały się łatwym łupem dla zwinnych, wysportowanych i przede wszystkim przygotowanych na obecne warunki dwóch mężczyzn, którzy podjęli za nimi pościg.
Dookoła panowała nieprzenikniona, przerażająca ciemność, przerywana jedynie strzępami promieni światła wydobywającego się z silnych latarek, jakimi dysponowali biegnący za nimi ludzie. Z sekundy na sekundę las gęstniał i stawał się coraz bardziej mroczny i ponury, na drodze uciekających dziewczyn pojawiało się zaś coraz to więcej i więcej przysypanych śniegiem drzew i korzeni. Już nie uciekną, nie mają na to szans. Ich oddech stawał się coraz cięższy, coraz trudniej łapać im było powietrze. Gwałtowne nerwy, strach, przerażające zimno, które wraz z mroźnym, łapczywie łapanym powietrzem, wdzierało się do płuc, osłabiały ich siły, nogi zaś powoli zaczynały im odmawiać posłuszeństwa. Mimo to biegły, gnane adrenaliną, strachem i wolą życia dokonujac cudów.
Pędząc po omacku, w jakiś przedziwny sposób udawało im się omijać wyrastające spod ich stóp rosłe korzenie drzew i same drzewa. Po ich policzkach spływały łzy. Były tak młode, miały przed sobą całe życie. Nie chciały umierać.
Tymczasem światła latarek stawały się coraz wyraźniejsze, coraz bliższe. Ścigający ich mężczyźni już niemal je widzieli. Już za moment dostrzegą je. I faktycznie, już po chwili byli tuż tuż za nimi. Nagle jeden z nich się zatrzymał, unosząc do oczu długi, wąski karabin. Przymierzył przez celownik i dzięki pomocy latarki dostrzegł ubraną w grube futro, niską postać. Samantha była szczuplejsza i wyższa, toteż to Dorothy pozostawała w tyle. I to właśnie ją, zobaczył jako pierwszą. Mierzył długo, widocznie zdając sobie sprawę, jak trudno ustrzelić jest ruchomy cel, dodatkowo ruszający się i to w nocy.
Huk wystrzału przerwał panującą w lesie wszechobecną ciszę. Kula uderzyła w drzewo, odłupując kawałek kory, tuż obok Dorothy. Strzał był tak precyzyjny, iż mężczyzna bez wątpienia musiał być snajperem i to wysokiej klasy.
Przerażający pisk dziewczyny rozśmieszył drugiego z mężczyzn.
- Spudłowałeś, Ivan! - wrzasnął z radością - Teraz moja kolej - dodał głośno i rzucił się do przodu. Widział dziewczynę doskonale, poruszała się bardzo szybko, ale nie tak prędko i zwinnie jak on. Przymierzył. Nie celował w głowę, ale w nogi, nie chciał jej zabić. A właściwie to chciał, ale jeszcze nie teraz. Zamierzał się zabawić. Jej strach, jej krzyki i pisk budziły jego śmiech. Z całą pewnością był psychopatą. Niestety, do tego, z pewnością także - doskonale przeszkolonym zabójcą. Zamknął jedno oko i skupił się na jej łydkach, wstrzymując oddech. Nacisnął spust. Strzał chybił celu.
- Cholera - zaklął cicho pod nosem - Masz szczęście, dziewczynko - uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Co robisz do cholery?! - wrzasnął z wściekłością Ivan - mamy je zabić, a nie zabawiać się w kotka i myszkę. Co robisz do diaska, Steven?!
- Spierdalaj - odparł krótko ten - Będę robił z nimi co będę chciał - dodał i spojrzał w ciemność, w stronę wydobywającego się głosu. Gdyby nie panujący mrok - w jego oczach- drugi z mężczyzn z pewnością mógłby dostrzec szaleństwo. Bo Steven szaleńcem był w istocie.
- Jesteś pieprzonym świrem - stwierdził głośno - Po prostu pieprzonym świrem - rzucił jeszcze raz.
- Mam Cię w dupie, przeklęty rusku. I Twoją matkę też. - odpowiedział i roześmiał się szyderczo.
- Pierdol się. Po prostu się pierdol.
Tymczasem, wyczerpane już kilkunastominutowym biegiem dziewczyny opadały z sił. Szczególnie Dorothy zaczynało brakować tchu, by biec dalej. Nie mogła w żaden sposób złapać oddechu a bolesna kolka rozrywała jej serce. Mimo to próbowała ze wszystkich sił, jakie jej jeszcze zostały. Lecz było to bardzo, bardzo niewiele.
- Nie dam rady - szlochała Dorothy - nie mam już siły - szepnęła i osunęła się w śnieg.
Biegnąca przed nią przyjaciółka odwróciła się.
- Dorothy! - zawróciła momentalnie, mimo strachu, nie chciała jej bowiem zostawiać, jako iż była ona ostatnią osobą, którą Samantha kochała - Wstawaj! - wrzasnęła i błyskawicznie, nadludzkim niemal wysiłkiem uniosła jej bezwładne ciało.
- Nie uciekniemy - rozpłakała się Dorothy - zabiją nas.
- Nie zabiją. Ruszaj się. Ruszaj się, rozumiesz?! - potrząsnęła nią gwałtownie - Nie poddawaj się, nie możemy się poddać. Biegnij! - wrzasnęła a Dorothy resztką sił ruszyła do przodu. Jedynie kwestią czasu pozostawało jednakże, gdy naprawdę skona na mrozie. Samantha zdawała sobie sprawę, iż Dorothy nie da rady uciec i nie zdołają uratować się obie. Pomimo przerażenia i wypitego alkoholu, który i tak gdzieś teraz wyparował razem z nerwami i adrenaliną, myślała całkiem trzeźwo i logicznie. Nie uda im się. W myślach zaczęła się modlić....modlić do Boga, w którego nie wierzyła i błagać go o ratunek. I wtedy stał się cud. Światła latarek zaczęły się oddalać, mężczyźni przestali biec. O dziwo - jedno światło zgasło i widać było jedynie drugie, a one oddalały się od jego słabego blasku coraz szybciej.
- O kurwa!!! - wrzeszczał szaleniec, trzymając się za krwawiącą dłoń - dostałem!! Dostałem!! - jęczał. Kochał zadawać ból, ale już jak widać, nienawidził go otrzymywać.
- Pułapki - Ivan oświetlił drzewa - tu wszędzie są cholerne pułapki na zwierzęta - wściekł się.
-Moja ręka! - szaleniec jakby nie zwracał uwagi na jego słowa - dostałem! - nie mógł się uspokoić.
- Zamknij ryj pieprzony psychopato - ostro skarcił go Rosjanin - trzeba było je zabić, kiedy mogłeś. Strzelać po nogach Ci się zachciało, świrze. Ruszaj dupę i bądź po prostu ostrożny - dodał i zaczął iść powoli, oświetlając teren, najeżony różnorakimi, często bardzo zmyślnymi i trudnymi konstrukcjami. Ivan znał je, pochodził z Syberii, gdzie pełno było myśliwych, do których i on się zaliczał. Co prawda sam pułapek nigdy nie zastawiał, nie czuł bowiem z tak schwytanego zwierzęcia - satysfakcji. Wolał ścigać, celować, strzelać, biegać i przy okazji trenować swoje umiejętności. Był najemnikiem, podobnie jak i ten, durny w jego mniemaniu, Amerykanin. Obaj zabijali od lat, różniło ich jednak wiele. Dla Ivana zabijanie było od czasu wojny w Czeczenii, która była jego pierwszą, po prostu sposobem na zarabianie świetnych pieniędzy, a dla Steve'a - było to czymś więcej. Była to dla niego religia, w której on sam był Bogiem, decydującym o życiu i śmierci. Ivan chciał jak najszybciej zlikwidować cel, wykonać powierzone mu zadanie i zarobić pieniądze. Steve zaś, uwielbiał się pastwić z jakąś chorą manią nad swoimi ofiarami. Uwielbiał czuć ich strach, panikę, lęk. Na widok czyjegoś przerażenia - wyglądał wówczas, jakby szczytował.
Teraz, oświetlając teren, Rosjanin doskonale orientował się gdzie postawić stopę, by nie wpaść w pułapkę. Szedł bardzo szybko, Steve zaś podążał jego śladem, ciągle pojękując. Dziwili się tylko jakim cudem, jakim sposobem teren tak naszpikowany zdradliwymi, zamaskowanymi zasadzkami mogły przebiec dwie, z całą pewnością niemające zielonego pojęcia o myślistwie, młode dziewczyny.
- Trzeba je zabić, świrze - rzucił do podążającego za nim Amerykanina - nie mogą ujść z życiem, rozumiesz? - powtórzył.
- Tak - syknął ten - rozumiem.
- Żadnych popisów. Kula w łeb, plecy czy gdzie chcesz - mają być martwe, zrozumiano?
- Tak jest.
- Widziały samochód, widziały nas. Muszą umrzeć.
- Szansa na to...- zaczął Steve - że przeżyją jest nikła. Nawet jeżeli uciekną nam, w co nie wierzę - dodał - nie przeżyją nocy w tym lesie, przy takiej pogodzie.
- Masz rację. Musimy być jednakże tego pewni. To zbyt wielkie ryzyko, by zostawić to przypadkowi.
- Tak jest.
Podświetlił zegarek. Była 3:30. Dziewczyny biegły już ponad 20 minut, na całkowitym, przeraźliwym i przeszywającym do szpiku kości, mrozie. Miały wiele szczęścia i wiele woli życia w swoich młodych sercach, wiedział jednak iż tak ubrane i do tego spanikowane - wkrótce umrą i to bez jednego wystrzału. Dostające się do płuc mroźne powietrze, łapczywie łapane przez ich wulgarnie umalowane usta rozsadzi ich narządy i zabije je. Po prostu to wiedział, ale pomimo tego - Ivan był profesjonalistą. Dowodem ich śmierci mogły być dla niego jedynie ich zwłoki i zamierzał owe znaleźć, nim stwierdzi zgon. Na wojnie w Czeczenii był świadkiem wielu sytuacji, gdy ludzie cudem umykali śmierci, przeżywali, często zupełnie wbrew logice i racjonalnemu podejściu. Nie zamierzał więc pozostawiać naturze losu dwóch młodziutkich dziewczyn, będących świadkami zdarzenia.
One tymczasem wciąż biegły, zupełnymi resztkami sił. To iż nadal żyły można było uznać za swoistego rodzaju cud. Niewysportowane, pijane i niewłaściwie ubrane uciekały, w fatalnych warunkach, dwójce doświadczonych, doskonale ubranych i wyszkolonych, profesjonalnych najemników. W zupełnej panice, strachu, całkowicie przerażone, ale wciąż - żywe.
Dziewczynom udało się, przynajmniej na chwilę, zgubić ścigających ich mężczyzn. Zgasł blask latarek, ich światła zaginęły gdzieś w oddali, one zaś pozostały zupełnie zagubione w przerażająco ogromnej i mrocznej puszczy.
- Chyba zgubiłyśmy ich - szeptała, ciężko łapiąc oddech Samantha - udało nam się - dyszała.
- Nawet jeżeli tak - odparła Dorothy - to co dalej? Gdzie jesteśmy? - dodała, a szloch począł rozrywać jej piersi.
- Nie umrzemy - pocieszała ją koleżanka - Ja nie zamierzam umierać- dodała jeszcze pewniej i chwyciła ją pod ramie. Nie mogły już biec, szły więc po prostu przed siebie.
Byle naprzód, byle dalej. Nie miały pojęcia dokąd, nie wiedziały w którym kierunku się udać. Nie wiedziały nic, ale ich wola życia, wola przetrwania, gnała je w przód. Mając nadzieję na łut szczęścia, podążały po prostu przed siebie. Licha to była nadzieja, lecz, w ostateczności, lepsza niż żadna.
Krok za krokiem, stopa za stopą, wspierając się wzajemnie, potykając się co i rusz o wystające w tym miejscu korzenie drzew, oglądały się co chwilę, zupełnie nieracjonalnie tracąc na to czas, poszukując świateł latarek niesionych przez ścigających ich mężczyzn. Owych jednakże nie było. Wyglądało to tak, jakby dwóm nastolatkom udało się uciec przez ścigającymi ich najemnikami. Wydawało się to zupełnie niemożliwe. A jednak. Było jednakże niemalże pewne, iż jeżeli nie zabiją ich oni - umrą z zimna. Nawet gdy jechały tutaj razem z Marco, w odwrotną stronę, las zdawał się nie mieć końca. A co dopiero teraz, gdy zagubiły się w nim, nie mając zielonego pojęcia, gdzie właściwie są.
Jak długo już szły? Nie wiedziały.
- Jest mi tak zimno - jęknęła w pewnej chwili Dorothy - nie mogę oddychać - z jej oczu popłynęły jej łzy - Tak bardzo się boje. Żałuję że uciekłam z domu...
- Ja też. Ale nie możemy się poddać, słyszysz? Musimy iść.
- Nie mam już sił. Odpocznijmy - rzekła i zsunęła się z ramienia koleżanki, wpadając prosto w zaspę.
- Wstawaj! Wstawaj Dorothy! - szarpnęła ją za rękę Samantha - Wstawaj do cholery! Nie pozwolę Ci umrzeć! Słyszysz mnie?! Rusz dupę! - wrzasnęła przez łzy, próbując podnieść koleżankę. Ta jednakże nie reagowała - O Boże...o Boże...O Boże - usiadła obok, łkając bezradnie, Samantha, podczas gdy Dorothy zaczął przykrywać lekki, pylisty puch.
- Mamo...wybacz mi... - szepnęła cichutko Dorothy - Mamo...
Samantha płakała, podczas gdy jej koleżanka odchodziła powolutku, co rusz przepraszając swoją mamę szeptem. Tak bardzo, bardzo kochała swoją mamę. Dlaczego uciekła? Już nie wiedziała, wszelkie powody zniknięcia z domu wydawały się błahe, nieistotne, liczyła się tylko mama i jej uśmiech, który to teraz, w majaku śmierci, wydawał się przepiękny.
Jej przyjaciółka siedziała tymczasem obok, z głową schowaną w kolanach, mocno wtulona w swe nogi, kołysząc się.
I wówczas nagle, nagle obok...dało się usłyszeć kroki. A może nie tyle kroki, co odgłos, jak mogło się wydawać - łap. Nieludzkich łap. Prostytutka zamarła w przerażeniu a dźwięk to przybliżał się, to oddalał. Nagle zrozumiała, iż to nie jedno zwierzę.
Pomimo iż strach odbierał jej rozum, a sama ona była aż sztywna z przerażenia - zerwała się z miejsca i rzuciła pędem przed siebie. Biegnąc na oślep czuła na sobie wzrok zwierząt, czuła, iż są i pędzą tuż za nią. Obejrzała się jeszcze, lecz nie zobaczyła niczego, było zbyt ciemno. Nagły potężny ból w głowie i huk zwaliły ją na ziemię. Krew zalała jej twarz i oczy. Teraz nie widziała już nic.
[Fragmenty, gdzie myślę - jest dużo więcej do poprawy]
ROZDZIAŁ I
Tego dnia Enrico był mocno spóźniony. Obiecał ojcu iż przyjedzie tak jak zawsze - z samego rana. Niestety jedno ze spotkań z kontrahentem trwało na tyle długo, iż po powrocie do domu zdążył jedynie ledwie zjeść, przywitać się z żoną i synkiem, zaś po chwili już musiał wychodzić. Pomimo iż było bardzo późno, Enrico był zadowolony. Właśnie zdobył kolejnego, dużego klienta i dobry nastrój zdecydowanie mu dopisywał. Zdawał sobie sprawę iż ojciec czeka na dostawę od rana, wierzył jednak że nie będzie on robił mu wymówek gdy mu przedstawi całą sytuację. Ze względu na panującą, bardzo złą pogodę i ściemniające się już niebo, pewien był iż będzie musiał zanocować w motelu. Nie czuł z tego powodu przykrości, uwielbiał bowiem to miejsce równie mocno jak Sam.
Jechał więc teraz przez bezdroża, zaś jego rozpędzone, terenowe auto, mknęło szosą zbliżając się do celu.
Gdy pół godziny później samochód Enrico zatrzymał się na hotelowym parkingu, choć słowo parking mogłoby służyć tutaj jedynie jako ironia, mężczyznę od razu uderzyło dziwne przeczucie, że coś się zmieniło. Pomimo iż był już wieczór w motelu było zupełnie ciemno i cicho. Światła, zarówno na recepcji, jak i w pokoju jedynego gościa, były zgaszone. Ojciec o tej porze zazwyczaj czytał książkę z zaparzoną herbatą w dłoni. Tym razem było inaczej.
- Tato? - otworzył drzwi recepcji - Tato?!
Sięgnął do włącznika. Światło z potężnej, zawieszonej wysoko lampy, odsłoniło coś czego się nigdy by nie spodziewał.
- O Boże - jęknął tylko i złapał się za głowę na widok jaki ukazał się jego oczom.
*****************************************************
Szerokobarczysty, czarnoskóry mężczyzna kroczył pośród gęstych, nieprzeniknionych ciemności lasu, uważnie stawiając krok za krokiem, w ciężkich, futrzanych, mosiężnych butach, co raz to zapadając się w śnieg. Jedynie cichutkie, bezgłośne, jasnoniebieskie światła syren i nieliczne, słabe światełka policyjnych latarek rozświetlały tę ponurą, mroczną i mroźną noc, zaś gęsto padający deszcz ze śniegiem, dodatkowo utrudniał pracę, toteż co chwilę ciszę przerywały wulgarne, nie nadające się do zacytowania, głośne narzekania zmarźniętych policjantów.
- Nic nie widać - wrzasnął szeryf w googlach i czapce - to bez sensu. Nic nie znajdziemy! - krzyknął ile sił w płucach by jego głos przebił się przez ścianę śnieżnej zamieci.
- Szukamy dalej - odpowiedź czarnoskórego była zdecydowana - To cholerny rozkaz! - dodał jeszcze głośniej.
- Nawet jeżeli były jakieś ślady - głos policjanta był zdenerwowany - to już dawno je zasypał śnieg. A dziewczyny - jeżeli udało się im uciec - musiały zamarznąć. Nikt i nic nie przetrwa w tych warunkach. Ryzykujemy życiem by nie znaleźć nic! Jest minus dwadzieścia stopni! Chłopie, zlituj się!
- Szukamy dalej - jeszcze dobitniejszą i pewniejszą otrzymał odpowiedź - To rozkaz, rozumiesz?! - powtórzył po raz kolejny John, bo tak na imię miał ów czarnoskóry, wysoki i potężnie zbudowany agent FBI.
- Niech Cię szlag - szepnął cicho stary szeryf - Szukamy dalej! - wrzasnął. Pomruk niezadowolenia rozszedł się po zziębniętych policjantach.
Światła latarek błądziły po śniegu, poruszane przez kilkadziesiąt rąk, oświetlając ledwie skrawek zamarzniętego terenu. Obszar był ogromny i z całą pewnością rację miał szeryf, wykazując Johnowi zupełną bezsensowność tychże poszukiwań. Na logikę rzecz biorąc, akcja nie miała prawa się udać. Wiedział także o tym i John, lecz jakiś instynkt, jakaś nadprzyrodzona moc, czy też szósty zmysł jaki nabył pracując przez dwadzieścia lat jako policjant a później agent, nakazywała mu nie przerywać operacji i przeć naprzód.
Kawałek po kawałku, skrawek po skrawku, policja przeczesywała teren poszukując śladów zbrodni, ciała, czy jakichkolwiek innych tropów które pomogłyby rozświetlić sprawę, jednakże sypiący coraz mocniej śnieg znacznie to utrudniał. Sytuacja była beznadziejna.
Kilka minut drogi od tegoż miejsca inny z agentów, Mike Harris, siedział na obskurnym, zniszczonym fotelu i ćmił powolnie papierosa. Rozglądając się ponownie po pokoju, bez żadnych wątpliwości stwierdził, iż owy mebel, mający lata świetności już dawno za sobą, idealnie, wręcz wspaniale, komponuje się z resztą pomieszczenia. Obleśna, wypłowiała tapeta zdobiła ściany, nieopodal zaś, mieściło się brudne łóżko, wiekowe, rozpadające się, pachnące stęchlizną, aż ciężko uwierzyć iż ktoś mógłby na nim spać. Nad nim wisiało stare, pożółkłe, czarnobiałe zdjęcie przedstawiające dwoje starszych ludzi w matuzalemowym wieku. Mężczyzna patrzył wesoło w obiektyw, w jego oczach widać było radość, zaś kobieta z delikatnym uśmiechem spoglądała na niego. Jakiż był to kontrast z tym obrzydliwym, wyglądającym na zgniłe, miejscem. Mike mógłby pomyśleć iż jest to cholernie zabawne, gdyby nie fakt, iż moment wcale taki nie był.
Na podłodze, nieopodal jego butów, leżało ciało. Tak oto kończyła się historia śledztwa, które prowadził w sprawie potężnego, wpływowego, gangstera włoskiej mafii, Sonniego Ricco. Zawsze elegancki Senni, jak nazywali go koledzy i policja, leżał teraz całkiem nieelegancko, na plecach, z wywleczonymi na wierzch wnętrznościami i całkowicie zmasakrowaną, niemal niemożliwą do rozpoznania twarzą, której właśnie policjant robił zdjęcie. Piękny, tak o nim pisano, lubił pozować do zdjęć. Częstokroć, widząc wychylającego się zza szyby samochodu, obserwującego go policjanta, zaczynał, gdy tylko spostrzegł iż ten wyciąga aparat, pozować mu niczym fotomodelka, strojąc najróżniejsze miny i szczerząc się, odsłaniając jednocześnie przy tym cały garnitur pięknych, zadbanych i białych zębów oraz przybierając komiczne pozycje. Teraz jego piękna, przystojna, twarz była niemal niemożliwa do rozpoznania. Tylko zaczesane elegancko do tyłu włosy, przypominały iż człowiek ten faktycznie był Sonniem Ricco. Tona żelu czy innego specyfiku, jakimś cudem utrzymała ich ułożenie w niezmienionej formie. Zmasakrowana twarz Senniego mogłaby być doskonałą reklamą producenta owego specyfiku, gdyby tylko nadawała się ona do pokazania w środkach masowego przekazu.
- No i co Sonnie powiesz teraz? - przykucnął i zapytał beznamiętnie, zapalając jednocześnie nowego papierosa - Warto było?
Sonnie jednak milczał jak zaklęty. Jego usta ani drgnęły, nie poruszył się żaden nerw. Leżał tylko niczym martwy kawał mięsa, którym faktycznie teraz był, bez ruchu. Panowała całkowicie ponura cisza, raz za razem, przerywana tylko przez dźwięk aparatu policjanta, którym ten dokumentował miejsce zdarzenia. Mike wyjrzał przez brudne, zakurzone i oblepione klejem okno. Podwórko przy budynku, zaniedbane, brudne i pełne walających się śmieci, także świetnie współgrało z resztą tego obleśnego, wstrętnego miejsca.
- Widzisz Joey - rzekł ciagle spoglądając przez okno do notującego obok czarnoskórego agenta - taki elegant był z tego naszego Sonny'ego, a dziwki posuwał w takich pałacach oto jak ten.
- On był taki elegancki jak gówno na asfalcie Mike - nie przerywał pracy Joey - zwykły skurwysyn w drogim garniturze, oto cała jego elegancja. Gówno w papierku po cukierku jak to mówią. Jednego śmiecia mniej.
- Racja, ale to gówno, które tutaj leży to jest strata kilku lat naszej pracy, na rozpracowywanie tegoż oto gówna które zaległo na podłodze.
- Nie zmienia to faktu że nie ma kogo żałować - zakończył Joey.
Mike nie odparł nic. Obrócił się tylko i jeszcze raz rozejrzał po pokoju. W całej swojej bardzo długiej, prawie trzydziestoletniej karierze śledczego, najpierw jako policjant a później jako agent FBI widział wiele rzeczy. Ale nigdy czegoś podobnego. Wywleczone flaki walające się na podłodze, całkowicie zmasakrowane zwłoki, ściany i podłoga umazane krwią. To była masakra. I jednocześnie żadnych śladów iż Sonnie walczył o życie, żadnych śladów strzelaniny czy bijatyki w pokoju, żadnych śladów włamania, tak naprawdę, nie było po prostu żadnych śladów. W związku z tym istniała tylko jedna możliwość w umyśle Mike. Sonnie Ricco nie żył już gdy go tu przyniesiono. Zamordowano go zupełnie gdzie indziej. Następnie zabójca przyniósł tu już tylko jego zwłoki, wypruł z nich flaki, ściany umazał krwią, zdemolował pokój (o ile taką ruderę da się jeszcze bardziej zdemolować)...i po prostu tak zostawił.
Opisujący miejsce zdarzenia Joey zastanawiał się. Była to pierwsza wielka sprawa w jego karierze, doskonale wiedział, iż jest ona przepustką do jego dalszej kariery. Ale nie tylko dlatego zależało mu na jej rozwiązaniu. Joey był osobą głęboko wierzącą w Boga i sprawiedliwość, czuł się i był prawdziwym policjantem z powołania. Wychował się w getcie, w miejscu gdzie narkotyki, przemoc, seks i gwałty, były na porządku dziennym. W odróżnieniu jednak od swoich rówieśników i rodaków z getta, nienawidził tego z całego serca. Zło, które widział, na zawsze naznaczyło jego dusze. Chciał pomagać ludziom, chciał czynić dobro tak jak każdy prawdziwy idealista, wierzący beznadziejnie i naiwnie iż jego czyny mogą zmienić świat.
Teraz spoglądał na leżącego na ziemi trupa człowieka, który - jak mu się wydawało - był jego całkowitą odwrotnością.
Głęboko poruszała go jednak okrutność dokonanej zbrodni. Joey był młodym agentem, nawet bardzo młodym. Rok temu przydzielono go do partnerowania staremu wydze - Mike'owi Harrisowi, weteranowi wojny w Wietnamie, który w policji a później FBI służył od blisko trzydziestu lat. Prawdę mówiąc - nie przepadali za sobą - nie była to para gdzie dwóch agentów spędza ze sobą wiele czasu, znają swoje rodziny i przysięgli sobie iż jeden zaopiekuje się rodziną drugiego, jeżeli ten zginie na służbie. Mike i Joey - byli całkowitymi przeciwieństwami.
Obaj wstrząśnięci byli jednak skalą okrucieństwa z jaką popełniono to morderstwo. Joey z przerażeniem czytał to co sam napisał. Sonnie miał całkowicie rozpruty brzuch, zupełnie jakby ktoś hakiem rozciął jego ciało i żywcem lub gdy już był martwy, wyjął jego wnętrzności i rozniósł po podłodze. Na ścianach krwi było tak wiele, iż można było pomyśleć że to raczej fragmenty tapety, nie ludzka posoka. Twarz Sonniego nie przypominała twarzy ludzkiej, raczej zmasakrowany fragment mięsa, zaś jego oczy były całkowicie spuchnięte, jakby ktoś walił w jego twarz nie pięścią, ale kowadłem. Na ciele była niesamowita ilość ran kłutych. Były dosłownie wszędzie. Na nogach, na klatce piersiowej, nawet na twarzy i na rękach. Jego dłonie miały połamane palce, niektóre zaś z nich zostały odrąbane. Przetrącone stopy, części ciała prawdopodobnie oblane kwasem. Młody agent był porażony tym co opisywał. Przez całą karierę, w ciągu 10 lat w policji i roku w FBI nigdy nie spotkał się z przypadkiem aż tak bestialskiego zabójstwa.
Zastanawiał się które z ran Sonniego zadano mu już po śmierci a które za życia...która tortura spowodowała ujście życia z tego ciała, czy zemdlał i nic już nie czuł gdy go zabito, czy jednak przeszedł wszystkie te niewyobrażalne tortury. Nie żałował, tego przystojnego za życia Włocha, uważał iż zasłużył on na śmierć jak każdy okrutny gangster, a Ricco nawet w podziemnym świecie miał reputację sadysty i psychopaty. Ale to co widział, sprawiało mu niemal fizyczny ból.
Martwił go przy tym wszystkim brak było jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Ricco był mafiozem, w dodatku człowiekiem który zaszedł za skórę wielu ludziom. Ale tak drastyczne zabójstwo, tak potężnego kapitana mafii, mogło być dziełem tylko jeszcze potężniejszych grup mafijnych i osób. Rzecz w tym, że Sonnie należał do najpotężniejszej mafii w całych Stanach i jednocześnie jednej z najpotężniejszych na świecie. Joey wiedział, iż po czymś takim w Nowym Jorku i całych Stanach, mafia do której należał Ricco będzie szukać zemsty i znajdzie ją we wrogich sobie grupach, nie ważne czy faktycznie winnych tegoż zabójstwa, czy nie.
To co wydawało mu się dziwnym to fakt, iż pomimo okrucieństwa zbrodni, w pokoju nie było praktycznie żadnych śladów, niczego na czym można by oprzeć początek śledztwa. Dosłownie niczego.
Jedynym tropem i śladem jaki udało się im odnaleźć, był zagubiony w śniegu damski, różowy bucik na niskim, złamanym obcasie leżący nieopodal pokoju. Z całą pewnością, nie należał on ani do Sama ani do "Marco". Zabójcy musieli przeoczyć go podczas nocnej zamieci. Był to bucik niewielkich rozmiarów, pasujący raczej na stópkę młodej nastolatki, aniżeli dorosłej kobiety.
Dodatkową informacją było zeznanie Enrico, który to po przeszukaniu stwierdził iż z szafy ojca zniknęły dwie z trzech par butów, oraz dwa grube futra. Nie było wątpliwości co do tego, iż Marco i Sam nie byli sami gdy zostali, zapewne, zaskoczeni przez zabójców.
I to właśnie ciała lub śladów, młodej dziewczyny lub być może - dwóch, szukali teraz, nocą, brnąc stopami aż po kostki poprzez śnieg, miejscowi stróże prawa pod przewodnictwem Johna Rossa, agenta FBI, i Enrico, będącego podobnie jak ojciec znakomitym myśliwym, doskonale znającym ów las.
Niestety, trwające przez kilka godzin poszukiwania, nie miały prawa przynieść pozytywnego rezultatu. Fatalna, znacznie utrudniająca poszukiwania pogoda, trudny teren, gęsto zasypany śniegiem i panująca w lesie wszechobecna ciemność, powodowały iż po prostu nie mogły się powieść. Psy nie były w stanie wychwycić żadnego tropu, policjanci zaś nawet nie wiedzieli w jakim kierunku powinni się udać. W końcu, nad ranem, poszukiwań zaniechano. Było niemalże pewne iż nawet jeżeli dziewczyna uciekła, nie miała szans na przetrwanie w głuszy przy takiej pogodzie. Postanowiono poczekać na lepsze warunki atmosferyczne, oraz posiłki z innych miast, by móc dokładnie i w całości przeczesać las. Niestety, według prognoz, na poprawę pogody się nie zanosiło, zaś przesłuchanie Enrico nie przyniosło żadnych, przełomowych, informacji.
Pozostawało czekać.
Rozdział II
POGRZEB
Rodzina Simeone od przeszło 25 lat była jedną z najpotężniejszych mafijnych rodzin w Stanach Zjednoczonych. Twórcą tejże siły, twórcą jej drogi na szczyt był człowiek niezwykłych talentów, niezwykłej charyzmy i silnego, zdrowego charakteru. Don Vincenzo Simeone, bo o nim mowa, reprezentował typ gangstera starej daty. Był on niezwykle honorowym i prostolinijnym, ponad wszystko oddanym swojej rodzinie, zarówno tej mafijnej jak i prawdziwej, hołdującym dawnym i archaicznym już nieco zasadom, które cechowały kiedyś mafiozów, przestępcą. Jego postać była nawiązaniem do najlepszych tradycji mafii, do najlepszych jej czasów. Oczywiście, Don Vincenzo, nie był aniołem. Dla swych przyjaciół wzór cnót wszelakich, dla wrogów był straszliwym, bezwzględnym i okrutnym. Na jego zlecenie zabijano ludzi, okradano biznesmenów, wymuszano haracze, zajmowano się hazardem i prostytucją, a nawet handlowano narkotykami - czego Don nie popierał, ale musiał ze względu na czasy, przymknąć na to oko. Było w nim jednakże coś takiego co czyniło go wyjątkiem swoich czasów. Coś co pozwalało w tym człowieku widzieć kogoś wzbudzającego zaufanie. I faktycznie, nie zawiódł on nigdy tych którzy tymże go obdarzyli.
Pochodził z rodziny włoskich emigrantów, którzy przybyli tu wraz z największą falą tychże, do Stanów Zjednoczonych na początku XX wieku. Jego ojciec był prostym, ulicznym sprzedawcą warzyw, zaś matka praczką. Był najmłodszym z czwórki rodzeństwa. Wiedli ubogie, acz szczęśliwe, żywiołowe życie. Przynajmniej do czasu.
Stary Simeone bowiem, sfrustrowany swoją sytuacją, niemożnością utrzymania rodziny na godnym poziomie, coraz częściej nadużywał alkoholu. Pomimo upływu lat, myśli te, wspomnienia, tkwiły jako żywe w umyśle wiekowego Dona. Pamiętał jak ojciec coraz częściej wracający do domu w stanie upojenia, gwałtownie bił matkę, jak krzyczał na nią i wyżywał się. Mały Vincenzo zupełnie nie był w stanie zrozumieć przemiany swojego, dawniej kochającego przecież, ojca w domowego tyrana i bestię, ale niestety to on został świadkiem najstraszliwszego wydarzenia jakie może zdarzyć się w życiu dziecka.
Pewnego dnia stary Simeone, jak niemalże codziennie, wrócił totalnie pijany do domu, stary Don wciąż pamiętał, zupełnie jakby to było wczoraj. Akurat w ten dzień były urodziny mamy. Toteż jeden z klientów, sympatyczny i naprawdę ciepły, dobry człowiek, pan Giordioni, sprzedawca kwiatów, podarował jej malutki bukiecik róż. W pijackim szale, ojciec, wziął tenże za dowód zdrady. Na nic zdały się tłumaczenia matki. Padł cios. Póżniej drugi. Upadła, uderzając głową o kant stołu na którym czekał na starego Simeone ciepły obiad. Czerwona, gęsta posoka rozpłynęła się po podłodze. Zszokowany ojciec momentalnie otrzeźwiał.
- Don Vincenzo - wyrwał go z zamyślenia, szeptem, Ricky Stefano.
Stary Don rozejrzał się. Pogrzeb Sonniego był naprawdę piękny i prawdziwie ekskluzywny. Można by rzec - umarł jak żył. W błysku fleszy, wśród przepychu, otoczony fałszywą czcią i niemniej nieprawdziwym szacunkiem. Pożegnanie gangstera, jednego z najbardziej medialnych i najsłynniejszych mafiozów Nowego Jorku było prawdziwym wydarzeniem. Zjechały nań telewizje, słynni politycy, biznesmeni, aktorzy i wszyscy ludzie mniej lub bardziej powiązani z rodziną mafijną do której przynależał. Przybyli by oddać hołd zmarłemu przyjacielowi, ale także aby okazać szacunek Donowi Vincenzo Simeone, dzięki któremu wielu z nich znalazło się na szczycie. Mnóstwo celebrytów grzało się teraz więc w ten piękny, słoneczny, nawet zbyt bardzo, poranek w blasku chwały zmarłego mafiozy, pośród rozbłysków fleszy aparatów natrętnych paparazzi, polujących przede wszystkim na ujęcia ukazujące, jak znane postaci płaszczą się przed sędziwym starcem. Raper Kollona na pogrzebie gangstera, gwiazda telewizji Winnie Instein żegna mafiozę-celebrytę, aktor Johnny Serena na pożegnaniu swego przyjaciela, Senator Caroling na pogrzebie Sonniego Ricco - miały rozbrzmiewać jutro nagłówki najbardziej poczytnych dzienników w Stanach. Gdyby ktoś patrzył z boku, na wąż przewijających się i składających kondolencje staremu Donowi i jego rodzinie postaci, musiałby pomyśleć iż to chowają jakąś znamienitą postać, może wybitnego naukowca, może jakiegoś męża stanu, kogoś kto dokonał jakichś wybitnych czynów. Tymczasem był to pogrzeb gangstera. Gangstera, który uwielbiał otaczać się takimi ludźmi, który uwielbiał błyszczeć, ku zgorszeniu Dona Vincenzo, wśród śmietanki towarzyskiej tego kraju. A ta śmietanka, uwielbiała jego. Nie dlatego iż był czarujący czy przystojny, choć był i to bardzo, ale dlatego że Sonnie był ulubieńcem Dona Vincenzo, mawiano nawet iż stary Don zaprzyjaźnił się z młodym mafiozą. A trzeba wiedzieć iż Don nie miał przyjaciół i nie chciał ich mieć. Dlatego też zażyłość jaka wytworzyła się między nim i Sonniem była dla wielu zaskoczeniem.
Obserwujący ten żałobny kondukt Mike nie krył zażenowania. Patrzył jak stary, siedzący już na wózku, schorowany Don przyjmuje kondolencje od gości i kręcił głową z politowaniem. Tylu bydlaków, sprzedajnych skurwysynów, tylu ludzi bez skrupułów, którzy w swoim świecie uchodzą za autorytety, są poważani, zapraszani jako eksperci do telewizji i gazet. Kim w rzeczywistości byli, można było dostrzec teraz, kiedy niczym glizdy pełzali u stóp starego Vincenzo, całując go po rękach. Vincenzo wyglądał na zupełnie nieobecnego, automatycznie nadstawiał dłoni, ale jego wzrok wskazywał iż umysł mafiozy błądził zupełnie gdzie indziej. Jego bladoniebieskie, trochę już ślepe oczy, patrzyły na podchodzących, ale nie widziały ich. W pewnym momencie jego wzrok utkwił w stojącym obok drzewa Mike'u. Mike skinął głową, a stary Don uśmiechnął się smutno. Znali się od wielu lat. I szanowali wzajemnie. Dla Mike'a stary Don był nawet pewnego rodzaju autorytetem. Wiedza, inteligencja, spokój, mądrość, spryt i życiowe doświadczenie tego starego mafiozy, imponowały mu.
Tuż obok Dona stał jego syn, Fabrizio. Był całkowitym przeciwieństwem ojca. Zbudowany jak Apollo, wysportowany, miał porywczy charakter, był bezlitosny i czerpał przyjemność z władzy którą posiadał, potrafił zabijać bez mrugnięcia okiem, czym przysparzał rodzinie ogromnych problemów. Jedynym co łączyło go z ojcem był chyba wygląd, młody Fabrizio był dokładnie tak samo, nieziemsko przystojny i wyglądał zupełnie jak kopia młodego Vincenzo ze zdjęć, które Mike widział w archiwum FBI. Miał jasnoniebieskie oczy, zawsze elegancko ułożone włosy i lekki zarost na twarzy, wyglądającej odwrotnie do jego prawdziwego charakteru, szlachetnie. Ojca i syna dzieliło poza wyglądem jednak niemal wszystko. Don Vincenzo był typem starego, cwanego, sprytnego mafiozy a przy tym, jak na członka, a później bossa mafii, także honorowym, odważnym człowiekiem. Fabrizio był nowoczesnym gangsterem dla którego liczyły się wyłącznie pieniądze i władza, a ile trupów przy tym padnie, to już zupełnie go nie obchodziło. Myliłby się jednak ktoś gdyby zobaczył w tym osiłku głupca. Fabrizio nie był głupcem. Był bardzo inteligentny, doskonale wykształcony i bardzo przebiegły. Ale także jak już wspomniano, był także bezwzględny, co bardzo martwiło starego Dona. Jego syn miał być przecież jego następcą. Drugi z synów Dona, Antonio, zupełnie nie nadawał się do tej roli. A czas wyznaczenia następcy zbliżał się nieubłaganie. Don bowiem ciężko chorował. Miał tylko jedną, bardzo niebezpieczną dla zdrowia słabość - palił cygara i papierosy dosłownie jak smok. W finale doprowadziło go to pod koniec życia do ciężkiego raka płuc. Tak naprawdę jego czas właśnie dobiegał końca i wszyscy, łącznie z pozostałymi rodzinami, FBI i Mike'iem, obawiali się co stanie się gdy władza dostanie się w ręce zupełnie nieobliczalnego Fabrizia. Obawiał się tego też gasnący już Don Vincenzo. A także Sonny Ricco, który jako pierwszy wystąpił na radzie i wyraził głośno swój sprzeciw przeciw kandydaturze Fabrizia. Ten głos sprzeciwu zabolał Fabrizia podwójnie. Jako członka mafii, bowiem Sonny był wpływowy i miał posłuch, ale także jako człowieka. Bo to właśnie on ściągnął i wprowadził do rodziny Sonniego, kiedy jeszcze byli najlepszymi przyjaciółmi. I choć między nimi od dawna nie było już wówczas ani krzty przyjaźni, a wręcz otwarta wrogość, Fabrizio nie spodziewał się iż Sonny tak mocno będzie oponował przeciw jego kandydaturze na bossa. Czuł się przezeń upokorzony. Nie bezpodstawnie. Tak otwarte i bezpośrednie wystąpienia jednego członka rodziny przeciw drugiemu, zdarzały się niezwykle rzadko. Było to niczym otwarte wypowiedzenie wojny.
- Mike - wyrwał go z zamyślenia Joey - o czym myślisz? - podał mu papierosa.
- Nie wiem, tak naprawdę jeszcze niczego nie wiemy.
- Sądzisz że to robota Fabrizia? - wskazał skinieniem głowy na gangstera Joey.
- Miał motyw. Bardzo poważny motyw. Sprzeciw Sonniego mógł poważnie zaszkodzić jego planom - zamyślił się Mike - w dodatku Sonny go upokorzył. I to przed całą radą.
- Powiedział tylko to co myślą wszyscy.
- Właśnie Joey, właśnie. I to był jego błąd. - rzekł Mike i spojrzał w niebo. Zaczynało się chmurzyć - Będzie padać. Nic tu po nas, spadajmy stąd - dodał i wsiadł do samochodu. Joey jednak nadal stał.
- Joey! - krzyknął otwierając szybę samochodu po chwili, gdy zobaczył iż ten nie poruszył się - będziesz tak stał i czekał aż piorun strzeli Cię w ten Twój łysy łeb? Nie wiesz że łysina ściąga pioruny? - rzucił ironicznie. Joey jednak nie odparł nic. W zamian za to pochylił głowę. Mike spostrzegł iż ręce jego partnera są skrzyżowane ze sobą. Pokręcił głową. Zrozumiał iż on...modli się. - Jesteś stuknięty chłopie, zdrowo stuknięty - kręcił głową - Panie Boże - spojrzał w niebo - za jakie grzechy pokarałeś mnie takim partnerem idiotą. Jesteś stuknięty! - wrzasnął Mike.
Kiedy tylko Joey skończył modlitwę - odjechali. Odprowadzał ich wzrok Fabrizio, obserwującego odjeżdżający samochód.
- Pieprzeni gliniarze - powiedział ni to do siebie, ni to do kogokolwiek - nie odpuszczą nawet pogrzebu.
- Ale te tabuny paparazzi - spojrzał kpiąco na swojego syna Vincenzo - nie przeszkadzają Ci, prawda?
- Przeszkadzają ojcze. Ale FBI przeszkadza mi jeszcze bardziej - szepnął z wściekłością. Stary mafiozo nie odpowiedział nic. Siedział tylko smutno ze złączonymi na kolanach dłońmi. Był zupełnie rozczarowany Fabriziem i jego charakterem. Tyle pieniędzy wydanych na edukację, tyle walki o jego wychowanie, niestety, wszystko w błoto. Mimo to kochał go jak ojciec syna i chciał dla niego jak najlepiej. Dlatego właśnie pytał sam siebie w duchu czy powierzenie mu stanowiska bossa było naprawdę tym co mógł dlań najlepszego uczynić. I miał ogromne wątpliwości.
- Don Vincenzo - Joe Silvieri, jeden z jego najwierniejszych niegdyś żołnierzy, a dziś doradca i prawa ręka, podstawił mu mikrofon - prosimy - dodał i chciał obniżyć stojak z mikrofonem, Vincenzo jednak powstrzymał go gestem dłoni i złapał się za poręcz wózka, ciężko wstając z pomocą syna. Jego przygarbiona sylwetka i bardzo chude, zniszczone chorobą ciało, było tak wątłe iż ledwo trzymał się na nogach. Mimo to, wielkim wysiłkiem, udało mu się to. Poprawił mikrofon.
- Szanowna rodzino. Drodzy bracia i siostry - zaczął - Przyjaciele. Zebraliśmy się tu dziś, aby pożegnać naszego brata...naszego przyjaciela...naszego syna... Sonniego, który odszedł już od nas, pozostawiając nasze serca w wielkim cierpieniu i żałobie. Pozostawił nam pytanie: dlaczego dobry Pan Bóg powołał go w tak młodym wieku i tak wcześnie do siebie. Na dziś, to pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Ale mam szczerzą nadzieję, iż tę odpowiedź znajdziemy. Będziemy jej poszukiwać, ponieważ Sonny był naszym przyjacielem, był naszym synem, był jednym z nas. I jako jeden z nas, umarł. Pamięć o Sonnym, o tym jak wspaniałym, dobrym i lojalnym przyjacielem był, pozostanie w nas do końca naszych dni. Wszyscy znaliście Sonniego - zwrócił się, rozglądając po zebranych - wszyscy szanowaliście i on także was szanował. Nigdy nie odmówił wam pomocy, ani jednemu z was, w ważnej sprawie. Zawsze starał się pomóc. W imieniu Sonnego, w imieniu swoim własnym, i w imieniu całej naszej rodziny, dziękuję za to iż przybyliście na ostatnie pożegnanie naszego brata. Wasza obecność wiele dla nas znaczy i cieszymy się iż mamy takich przyjaciół. Będzie nam wszystkim brakowało Sonniego. Będzie nam brakowało jego odwagi, jego sympatii i niezwykłego poczucia humoru, którym Pan Bóg raczył go obdarzyć. Proszę was tylko o jedno - módlcie się za niego. Żegnaj Sonny - rzekł stary Don i z wolna, lekko utykając, w milczeniu podszedł do upstrzonej kwiatami trumny, po czym wyjął z kieszeni małą różyczkę i położył ją na wieku. Popatrzył jeszcze chwilę, a z jego oczu ku ogromnemu zaskoczeniu wszystkich popłynęły dwie duże łzy. Stał jeszcze przez moment z zamkniętymi oczyma i dłonią leżącą na wypolerowanym drewnie, po czym usiadł na wózek który podstawili mu Fabrizio i Joe. Po przemowie Vincenzo uroczystości pogrzebowe zaczęły dobiegać końca, a trumna z ciałem Sonniego, z wolna zaczęła osuwać się przy pomocy ludzkich rąk, w grunt. Po chwili ciężki głaz zamknął ostatni etap istnienia Sonniego Ricco.
-----------------------
Jeżeli ktoś tu dotarł - dzięki, piwo czeka
