Obudziło go ujadanie psa. Wstał, wyprasował rękawy zielonej koszuli, tej samej, na której widok Ewa po raz pierwszy się uśmiechnęła, choć mijał już wtedy miesiąc od kiedy zaczęli się spotykać; zawiązał krawat, do teczki włożył kabel i tabliczkę czekolady. Gdy przekręcał klucz w zamku wycie za ścianą weszło w rejestry obolałe. Skrzywił się. To będzie ciężki dzień.
Tramwaj numer jeden wpełzał ze zgrzytem za róg Obchodnej i placu SNP, otulone chmurami kamienice łypały na trwający w dole taniec parasoli. Przy Instytucie Polskim Piotr zbliżył nos do szyby i powędrował wzrokiem w głąb Klobučnickej, tam dokąd Ewa zaprowadziła go na pierwszej randce. „Tu, spójrz w górę, rzeźba ula, symbolu pracowitości. Tam muzeum Nepomuka, odwiedzimy je kiedyś żeby uratować kasjerkę od śmierci ze znudzenia. A w tej uliczce, popatrz tylko, knajpa w której do niedawna kelnerowali bezdomni”. Potem dotarli do rynku głównego i zadzierając głowy ku lukarnom ratusza zatonęli w opitym grzanym winem tłumie. Wypłynęli parę godzin później przy katedrze, ze splecionymi dłońmi. Tych parę zagubionych godzin poskutkowało jego przeprowadzką do kamienicy na Obchodnej, drugie drzwi za bramą, pięć rozchwianych wiatrem schodków. Ona nie chciała dołączyć, nie, mówiła, pomieszkajmy oddzielnie, sprawdźmy, czy działa. Ale poza tym, że gadała bzdury, było słodko, tak słodko jakby nieustająco jedli pączki z miniaturowej pączkarni przy uniwersytecie, którą właśnie mijał tramwaj - szkoda, że tak wcześnie, kupiłby malinowe, jej ulubione. Psuć zaczęło się w okolicach kwietnia, Ewa miala dla niego coraz mniej czasu, coraz wolniej odpisywała, co robiła i z kim. Na spotkanie w Klubovni przyszła w towarzystwie dwóch ponurych jak kamienne lwy blondynek i oznajmiła, że to koniec.
Tramwaj dotarł do Jungmannovej, miły damski głos poprosił pasażerów o opuszczenie pojazdu. Piotr wcisnął podświetlony przycisk na drzwiach i wyskoczył na chodnik. Teraz jeszcze piętnaście minut pieszo między blokami, wśród wytartych trawników i psów o smutnych oczach.
Czternaście i pół.
Kazała mu przestać nachodzić ją w pracy. Osaczać.
Czternaście.
Wczoraj oznajmiła, że wyjeżdża.
Trzynaście.
Żeby nie szukał.
Szedł upstrzonym bąblami asfaltem, uważnie, żeby się nie potknąć. Przeprowadził się siedemset kilometrów, zostawił znajomych, stracił klientów, bo na rozprawy chodził teraz Dzidek, a Dzidek, panie Piotrze, to nie pan. I co, i ta głupia sucz chce się teraz wypisać ze wspólnej przygody? Niedoczekanie.
Cztery.
Za tym nasypem jest jej blok, w bloku pokój z zieloną kanapą i widokiem na wiatraki. Nasypem jeżdżą pociągi do Wiednia, wywożą sny i przywożą rozczarowanie, a może odwrotnie. Tak jak ten teraz.
Trzy.