Kwestia zasilania w energię elektryczną jest priorytetowa, jeśli mówimy o założeniu stałej bazy na Marsie. I chyba nie trzeba pracować w NASA, żeby się tego domyślić.
Panele słoneczne są lekkie i poręczne, a w dodatku do wytwarzania energii potrzebują tylko słońca. Tyle tylko, że tych paneli potrzeba by od groma, żeby zasilić całą hipotetyczną kolonię. Efektywność najlepszych paneli słonecznych, zbudowanych dzięki środkom europejskich i amerykańskich podatników, osiąga trzydzieści procent. W dobrych warunkach. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że ogniwo jest w stanie przekształcić trzydzieści procent padającego światła na energię. Duży skrót myślowy.
Miejsca raczej nie zabraknie, ale problemem są dodatkowe kilogramy, które rodzą dodatkowe koszty. Poza tym, taka kolonia wedle planów byłaby stale obsadzona załogą – co w momencie, gdy na Marsie rozpęta się olbrzymia planetarna burza piaskowa? Wydajność ogniw spadnie tak, że te staną się praktycznie bezużyteczne.
Do opracowania rozwiązania przystąpiono dopiero w latach czterdziestych, po pionerskich lotach programu „Ares”. Naciski polityczne spowodowały, że przystąpiono do realizacji projektu międzynarodowej stacji badawczej. Świat szukał stabilności. I surowców, oczywiście.
Praktycznie wszystkie znane metody pozyskiwania energii okazały się być nieskuteczne na marsjańskiej ziemi. Pozostały tylko solary. I energia jądrowa.
Która miała kilka plusów. Reaktor jądrowy zużywa niewiele paliwa, wytwarzając przy tym sporo energii. Największa wada: obecność silnie promieniotwórczego pierwiastka w pobliżu ludzi. Wystarczy, że pojemnik z uranem nie okaże się dostateczne szczelny i do celu dociera statek pełen trupów. Nie wspominam już nawet o horrendalnych ilościach wody, które to bydle potrzebuję do chłodzenia.
Aha, zapomniałem wspomnieć, że to „niewiele paliwa” nadal oznacza kilkaset kilogramów bagażu. Choć jeśli porównamy to do konwencjonalnych elektrowni węglowych, to rzeczywiście będzie to bardzo niewiele.
Wracamy do punktu wyjścia.
Ostatecznie zadecydowano, że głównym źródłem energii jednak będą ogniwa słoneczne, wspomagane kilkoma dobrze zabezpieczonymi radioizotopowymi generatorami energii elektrycznej, dla podtrzymania kluczowych systemów bazy, gdyby z jakiegoś powodu panele nie dawały rady.
Gdyby natomiast burza piaskowa wybuchła i stanowiła poważne zagrożenie dla stacji, astronauci mieli powrócić na statek matkę, krążący na orbicie, i tam bezpiecznie przeczekać okres zagrożenia. Dosyć słusznie stwierdzono, że raczej nikt tej bazy nie rozkradnie.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko nie ten cholerny pył.
Wszędzie.
Panele słoneczne nie będą działać, jeśli przykryjesz je płaszczem. To dosyć logiczne. Właśnie dlatego nie przykrywamy paneli słonecznych płaszczami.
Wyobraźcie sobie jednak, że macie naprawdę wkurzającego sąsiada. I ten sąsiad dzień w dzień będzie przykrywał ogniwa jebanym płaszczem, tylko po to, żeby zrobić wam na złość.
Mars jest takim właśnie sąsiadem.
Wiem, beznadziejne porównanie, ale chyba rozumiecie.
Zjednoczone we wspólnym celu agencje kosmiczne uznały, że jak Mars zasypie panele słoneczne, to my mamy je doprowadzić do stanu używalności.
No więc doprowadzamy.
Cały ten przydługi wywód służył w sumie tylko temu, żebym mógł wam powiedzieć jedno:
Nawet NASA nie jest w stanie ulepszyć miotły.
Musimy wyglądać naprawdę dziwnie, kiedy zmiatamy marsjański pył z paneli słonecznych, przy użyciu kawałka kija, zakończonego wykonanym z plastiku aparatem czyszczącym.
Najprostsze rozwiązania zazwyczaj są tymi najlepszymi.