„Trzy trupy”
Mżyło.
Nad pobojowiskiem panowała cisza. Jeszcze kilka godzin wcześniej miejsce pełne było wrzasków, bojowych okrzyków, ryku trąb, desperackich nawoływań o pardon. Ale wówczas, w chłodne listopadowe popołudnie roku pańskiego tysiąc sześćset trzydziestego drugiego pod Lutzen nie dało się uświadczyć głośniejszego dźwięku.
Nie tracił czasu. Nie chciał dać się wyprzedzić innym maruderom i żołdakom, którzy tak jak i on, wyszli po zmroku na łowy. W czasie bitwy – jeśli tylko mógł - trzymał się z dala od zgiełku, uważał aby po bokach zawsze mieć kilku kamratów, udawał, że nie słyszy nawoływań kapitana, kiedy ten kazał atakować.
Jan Berenstein tylko wyglądał, aż bitwa się skończy i będzie mógł kręcić się po pobojowisku z pochodnią w ręku kolekcjonując co ciekawsze elementy żołnierskiego ekwipunku.
Miał szczęście.
Zdarł z trupa – na pierwszy rzut oka jakiegoś lejtnanta - buty, a w sakwie przygniecionego koniem kirasjera namacał kilka monet. Nie wszystko jednak szło po jego myśli – inni piechocińcy też nie próżnowali, też – tak jak i on kręcili się po niedawnym placu boju, ściskając w ręku pochodnie i żagwie, z daleka przypominając świętojańskie świetliki.
Tak, wiedział, że nie może kierować się na równinę, tam gdzie starła się szwedzka kawaleria z konnicą Pappenheima. Tam grasowały już całe bandy, które jeśli wymagała tego sytuacja potrafiły nawzajem wyżynać się w walce o co cenniejsze łupy. Tam gdzieś leżał poległy w bitwie król. Ha, już za odnalezienie ciała można spodziewać się nielichej nagrody, a co jeszcze można było znaleźć przy Lwie Północy? Pierścienie, naszyjniki, wszyte w mankiety perły i Bóg wie co jeszcze.
Ale nie, Berenstein znał swoje miejsce w szyku, wiedział że nie w paragon mu z całymi hordami gotowych na wszystko i podnieconych bitewnym szałem żołdaków. Proponował, oczywiście proponował kilku chłopakom z własnej kompanii, aby wraz z nim poszli na łowy, ale ci nie chcieli. Strachliwe dudki! Bajali o jakowychś duchach i zabobonach, o duszach zmarłych w czasie bitwy, które jeszcze nie zdążyły ulecieć ku niebu, albo nie zostały pochłonięte przez piekło. Berenstein wiedział to, był tchórzem, ale potrafił przezwyciężyć swoje tchórzostwo w imię zysku. I jak każdy tchórz nienawidził takich co trzęsą portkami.
Zresztą dość tych rozmyślań, przeszło mu przez głowę, trzeba dokładnie przeszukać następny pagórek i wracać.
Och, gdyby gdzieś tu leżał jakiś pułkownik była szansa, że znajdzie przy nim trochę więcej niźli byle jaką błyskotkę. Może złoty kolczyk, może pierścień nawet? Ale nie, wszędzie leżeli fińscy chłopi, co prawda waleczne chamy, tęgie draby, ale co on mógł zedrzeć z byle kmiecia? Chyba tylko dziurawe gacie.
Trudno, myślał - i tak miałem więcej szczęścia niż ci tu, pocięci i powykręcani, tak że rodzona matka by ich nie poznała. Już miał wracać, gdy usłyszał głos dobiegający od strony pagórka.
- Zawracaj!
- Nie idź!
- Keller to ty? – wrzasnął Berenstein. – Keller, łachmyto, chyba nie myślisz, że się przestraszę?
Joachim Keller do niedawna był jego druhem, a kilka dni przed bitwą został zaprzysięgłym wrogiem. Służył w tym samym oddziale co Berenstein. I podobnie, jak Berenstein szabrował ile wlezie. Do zwady - a jakże - przyszło przy grze w karty, o to kto w zasadzie oszukiwał bardziej, bo dobrze wiedzieli, że oszukiwali obaj.
- Keller, jesteś tu? – krzyknął w ciemną, listopadową noc, ale odpowiadała mu tylko cisza.
Przemógł strach, wdrapał się na pagórek, przybliżając od czasu do czasu pochodnię do nieboszczyków, porozrzucanych tu i tam, jak liszaj po ciele. Nagle coś mignęło w świetle pochodni pod kupą truchła. Zaczął zwalać trupy z kopca, niewiele sobie robiąc z majestatu śmierci. Coś tam błyszczało pod zwalonymi ciałami, coś łyskało nadzieją na zysk.
- Zawracaj!
- Uciekaj! – dochodziły go głosy z ciemności.
Obracał się z pochodnią w ciemności, ale niczego nie mógł dojrzeć.
Może zaczynam już mieć halucynacje od tej wojaczki? - pomyślał.
Słyszał o takich historiach. Nie raz i nie dwa, gdy zatrzymywali się na popas, zgromadzeni w kręgu żołnierze opowiadali o różnościach, w tym i o dziwach, majakach i upiorach jakie ponoć miały prześladować weteranów. Ale kto by tam dawał wiarę w to co bajają żołdacy? Jan Berenstein zawsze twardo stąpał po ziemi i szczerze mówiąc nie wierzył w Boga. Ani w diabła. Oczywiście nie afiszował się z własnymi poglądami, ha, wcale nie było mu spieszno by spłonąć na stosie za herezję, ale nigdy nie wierzył w duchy. Pewnie dlatego też był tak dobrym szabrownikiem. Nie lękał się umęczonych dusz i upiorów.
Zaczął przeszukiwać stos umarłych. I nagle coś zobaczył. Ujrzał na jednym z ciał wielgachny pierścień z rubinem. Począł odgarniać zwalone ciała i mało się nie zachłysnął, gdy zobaczył króla. Tak, to był on! Sam Gustaw II Adolf Waza, zwany Lwem Północy! Berenstein, aż popuścił z wrażenia. Teraz się obłowię, pomyślał. Teraz powetuję sobie wszystkie straty i upokorzenia, jakich nie szczędziła mi wojaczka!
Myślał zedrzeć pierścień z palca króla jegomości, ale sygnet ani chciała zejść. Odłożył pochodnię, zaparł się nogą i z całych sił pociągnął. Nic z tego. Pierścień tak jak przed chwilą spoczywał na dłoni Gustawa Adolfa. Berensteinowi wydało się, że król się poruszył. Ale nie, nie mógł, przecież nie dychał. Co też się ze mną dzisiaj dzieje? Głosy jakieś słyszę, widzę ruszające się trupy. Przecież, aż tyle nie piłem…
Spojrzał na łyskający w świetle pochodni rubin.
Trzeba będzie oderżnąć, doszedł do wniosku. No cóż, nieładnie bezcześcić zwłoki króla, ale trupowi i tak to pewnie będzie za jedno, przekonał sam siebie. Nie raz i nie dwa zdzierało się ze zwłok najróżniejsze rzeczy, więc i teraz nie bardzo miał skrupuły... W klątwy i inne zabobony nie wierzył.
Już chciał naruszyć integralność królewskiego ciała, gdy usłyszał nad sobą głos.
Trzeba będzie oderżnąć, doszedł do wniosku. No cóż, nieładnie bezcześcić zwłoki króla, ale trupowi i tak to pewnie będzie za jedno, przekonał sam siebie. Nie raz i nie dwa zdzierało się ze zwłok najróżniejsze rzeczy, więc i teraz nie bardzo miał skrupuły... W klątwy i inne zabobony nie wierzył.
Już chciał naruszyć integralność królewskiego ciała, gdy usłyszał nad sobą głos.
- Berenstein!
Uniósł głowę, w świetle pochodni rozpoznał swego zapiekłego wroga. Kellera.
- Co ty tu robisz?
- Lanszafty podziwiam. A tobie co do tego?
- Czy to król jegomość?!
- Nie wiem, nie przedstawił się.
- Przecie widzę, że król… po herbie na napierśniku poznaję… Nie lza ciała króla profanować. Tak się nie godzi.
- Jak poznajesz to po co się pytasz?! Poza wszystkim mi nie mów, co się godzi… To tak jakby stara nierządnica mnie moralności uczyła…
- Przecież, gdy doniosę o tym pułkownikowi…
- A, jesteś pewien – Berenstein uśmiechnął się paskudnie i wyjął polską szablę – że zdążysz donieść. – Bo mi się widzi, że nie zdążysz.
- A to się jeszcze zobaczy… chyba że..
- Chyba, że co?
- Chyba, że inaczej się umówimy… Ja na ciebie nie doniosę, a ty ze mną podzielisz się zyskiem…
- Tyś się chyba szaleju opił, Keller. Ja mam się z tobą dzielić łupem? Trzeba było krzynę wcześniej tu przybieżeć, a nie wydzierać się po nocy. Zawracaj, uważaj!
- O czym ty bredzisz?
- Myślisz, że nie wiem, żeś to ty krzyczał? Że nie wiem, żeś mnie chciał stąd spłoszyć?
- Tyś podczas tej bitwy musiałeś nieźle po łbie dostać…
- Nie łżyj!
- Nie łgam! Ale nie myślę gęby strzępić na deszczu. Mży przecież. Tedy, raz jeszcze mówię, podzielisz się tym co znajdziemy przy królu po połowie, czy mam na ciebie donieść?
- Mam dla ciebie lepszą propozycję, Keller. Staniemy tu we dwóch, jak stary brygant z pizdą, którą jesteś. I pokaże się do kogo będzie należał łup, który z nas chwatem, a który łajzą.
Starli się.
Kellerman był wyższy, szczapowaty, ale nie tak prędki, jak Berenstein. No i szwedzki rapier, to nie była najlepsza broń przeciw polskiej szabli. Zdecydowanie nie. Zderzyli się, raz, drugi, trzeci. Zadźwięczała stal, jęknęła przeszywając powietrze złowrogą wibracją. W świetle pochodni sylwetki wirowały, jak para walczących orłów . Wzmógł się deszcz, zawył wicher, krople deszczu na głowniach zalśniły w świetle pochodni, jak perły.
I wtedy Berenstein zobaczył; zobaczył korowód zmarłych, pochód trupów, który nagle budzi się do życia. Zobaczył dobosza z dziurą w sercu, wybijającego opętańcze tempo na werblu, zobaczył piechura z odrąbaną nogą, który opierał się o pikę, zanosząc upiornym śmiechem. Widział chłopca, może trzynasto- może czternastoletniego, któremu z rozwalonej czaszki wystawała galaretowata maź mózgu.
- Jak myślisz – powiedział piechur zanosząc się spazmatycznie do dobosza. – Który z nich jeszcze dziś do nas dołączy?
- Obydwaj.
Żołdacy walczyli.
Keller wycofywał się i starał trzymać Berensteina na dystans, wykorzystując zasięg ramion. I chyba nawet udałoby mu się pokonać dawnego druha, gdyby nie deszcz – bo gdy wreszcie związał przeciwnika wymianą, gdy wypatrzył odpowiedni moment i zdecydował się na zadanie śmiertelnego ciosu, właśnie w tej chwili powinęła mu się noga. W dosłownym znaczeniu. Poślizgnął się na mokrym gruncie, wywinął orła, i przez okamgnienie, gdy unosił się w powietrzu, zdał sobie sprawę, że jego życie dobiegło właśnie końca.
Berenstein najwidoczniej doszedł do tego samego wniosku, bo nie tracił czasu. Doskoczył do Kellera, przebił mu krtań, jednym, wypraktykowanym w czasie lat wojny sztychem.
Berenstein najwidoczniej doszedł do tego samego wniosku, bo nie tracił czasu. Doskoczył do Kellera, przebił mu krtań, jednym, wypraktykowanym w czasie lat wojny sztychem.
Odwrócił się w stronę gdzie stał trupi korowód, ale niczego nie dostrzegł. Nie było ani dobosza z bębnem, ani pikiniera z oderwaną nogą.
Nie było chłopca z rozłupaną czaszką.
Nie było nikogo kto mógłby pozbawić go łupu.
- No Berenstein – mówił do siebie, a łzy szczęścia ciekły mu po policzkach – Berenstein, stary pijaku, chyba raz w życiu szczęście wreszcie się do ciebie uśmiechnęło. Chyba raz w życiu, wreszcie się obłowisz. Dość chudej, żołnierskiej polewki, dość wielogodzinnych marszów. Wykupię się z wojska. I założę w Sztokholmie jaką manufakturę, albo dom handlowy. Albo jedno i drugie. I wreszcie będę żył jak człowiek.
Podszedł do ciała króla z pochodnią. Wyjął nóż z pochwy i już miał zamiar odciąć palec na którym błyszczał pierścień, gdy nagle oczy monarchy się otworzyły. Gustaw Adolf zakrztusił się, zachłysnął i splunął krwią wpatrując w Berensteina, jak w samego diabła.
- Tyś mi… - powiedział król. – Tyś mi kurwa chciał palec oderżnąć. Ostatkiem sił wyciągnął z olstra pistolet. Ostatkiem sił naciągnął kurek.
W tym momencie Jan Berenstein, zdał sobie sprawę, że jego życie dobiegło właśnie końca.
Gustaw Adolf doszedł do tego samego wniosku.
K O N I E C