„Co robisz?
A jak sądzisz? Rosnę, malutka. Rosnę!”
Zasłyszane gdzieś i kiedyś
Przyjechał zakurzonym plymouthem z pięćdziesiątego drugiego i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, rozwiązał zagadkę Equicków.
Był gburem i mrukiem, ale płacił gotówką, więc jego powierzchowność nie miała żadnego znaczenia.
Już po dwóch dniach skompletował ekipę kopaczy, a po kolejnych trzech odkrył wejście do tuneli starej kopalni na zboczu Mountain Tears. Odsłonił wreszcie to, co innym zajęło ćwierć wieku żmudnych poszukiwań i domysłów.
Był jednak na tyle rozsądny, by nikomu nie pozwolić tam wejść. Wiedział, czym to grozi i jak należy się do tego zabrać.
Powiedział, że nazywa się Hank Shaving.
Czasami kazał mówić do siebie „profesor Shaving”, ale zdarzało to się bardzo rzadko. Najwidoczniej wolał nie zrażać nas do siebie.
Za to znał siłę pieniądza i wiedział jak z niej korzystać.
Naprawdę był w tym niezły.
Uzbrojony w górniczą lampę, pół galonu nafty i plecak pełen prowiantu znikł w podziemnym tunelu dokładnie dwudziestego trzeciego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego.
Wyszedł stamtąd pięć godzin później, zamiast garnca samorodków niosąc przed sobą zmumifikowaną figurkę trzydziestopięciocentymetrowego stworka ze skrzyżowanymi nogami i ze splecionymi na piersi wysuszonymi dłońmi, którego pomarszczona, ciemnobrązowa skóra wyglądała, jakby za chwilę zamierzała zamienić się w proch i odpaść.
Ustawił ją ostrożnie w cieniu pod skalnym nawisem, kucnął przed stworkiem, a potem wysłał dwóch mężczyzn po zapas dynamitu, który miał ukryty w bagażniku zielonego cranbrooka.
– Pospieszcie się – nakazał.
Czekając na ich powrót, nie spuszczał wzroku z małego ludzika. Medytował.
Nic nikomu nie wyjaśnił, tylko czekał.
Potem przyznał, że razem z nim, z ciemnych tuneli wyszło coś jeszcze.
Nigdy nas jednak za to nie przeprosił.
Był za dumny na przeprosiny.
Cały on.
––––––––
Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty szósty był dziwnym rokiem.
W kwietniu, nijaki Anton Szandor LaVey, założył Kościół Szatana, a w czerwcu papież Paweł VI, po zakończeniu Drugiego Soboru Watykańskiego, uznał Indeks ksiąg zakazanych za dokument historyczny i obwieścił, że przestaje on obowiązywać wiernych na całym świecie.
Charles Whitman nie zdołał jeszcze, co prawda, wdrapać się na wieżę Teksańskiego Uniwersytetu w Austin i zastrzelić stamtąd czternaście osób, raniąc przy tym kolejne trzydzieści jeden, ale i to niebawem miało nastąpić.
Na razie jednak, w lipcu owego tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego mieliśmy na głowie coś zupełnie innego. Hank Shaving sprowadził na nas prawdziwe kłopoty.
Magia Roku Diabła dotarła i do naszej osady.
Z tunelu starej kopalni na zboczu Mountain Tears coś przyszło. Przyszło i nie zamierzało odejść. Zmieniało nas jednego po drugim.
Stawaliśmy się potworami.
Właśnie tak.
–––––––––
Pierwszy urósł Darren.
To coś dopadło go w szopie, gdzie z osikowych desek zbijał skrzynię dla profesorka Opiłka.
Gdy przybiegł mi o tym opowiedzieć, nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Początkowo sądziłam, że mojemu chłopu po prostu odbiło po samogonie, którym raczył się coraz częściej, ale gdy odzyskał wreszcie oddech i opowiedział mi o wizycie Tajemniczego Tego, tym razem spokojniej i mniej chaotycznie, z wielością szczegółów, uwierzyłam mu natychmiast.
– Zobacz – powiedział. – Wyglądam jak małpa. Co to ma być do kurwy nędzy? – zaprotestował autentycznie poirytowany.
Rzeczywiście, wyglądał dziwnie.
Jego lewa dłoń sięgała daleko za kolano, niemalże do połowy łydki. Nie przypominał naturalnie małpy, ale dziwnie zmienił się i bardzo zbrzydł. Może nie dosłownie, jednak wyglądał inaczej.
To zauważyłam od razu.
Rósł i się marszczył. Tak właśnie było.
– To wszystko przez tego zasuszonego karła! – stwierdził z nienawiścią. – To jego wina. Niech go szlag!
Sekundę później wrzasnął na całe gardło, chwycił się za łydki i w panice ściągnął kamasze.
Starał się rozwiązywać sznurowadła tylko swoją normalną, krótszą ręką. Drugą „rozciągniętą” przezornie trzymał za plecami, tak abym nie mogła na nią patrzeć. Za to jego pokryte odciskami stopy powiększały się na moich oczach. Owłosione łydki stawały się coraz szersze i dłuższe, uda pęczniały i tężały.
Stawał się dziwnie dłuższy i szerszy.
Wszędzie.
Rósł i nie zamierzał przestać.
Wciąż darł się wniebogłosy, a ja gapiłam się na niego zdziwiona, przestraszona i głupia.
Uciekłam, gdy zaczęła na nim trzeszczeć koszula. Pokryta wiórami flanela puszczała jak bibuła. Robocze dżinsy rozchodziły się w szwach. Postać mojego męża stawała się postacią kogoś zupełnie innego. To nie był już ten facet, którego kochałam i za którym gotowa byłam rzucić się w ogień.
Ojciec naszych dzieci przeistaczał się w olbrzyma.
Wybiegłam na podwórze, gdzie dopadł mnie pierwszy spazm. Szłam i płakałam.
Dziewczynki przyglądały mi się spod rzędu palonych słońcem akacji, gdzie bawiły się w przesypywanie piachu z rączki do rączki. Patrzyły na mnie uważnie, a jednocześnie słuchały wrzasków Darrena. Chyba nawet bardziej interesowały je wrzaski ojca niż moje łzy.
– Co się stało tatusiowi? – spytała Steff. – Co mu zrobiłaś?
Przez dobrą minutę zaglądała mi w oczy, aż wreszcie powiedziałam:
– Nic kochanie. Tatusia po prostu bardzo boli ząb. Dlatego tak krzyczy.
Nie cierpię kłamać, zwłaszcza dzieciom, ale tym razem kłamstwo, które wypowiedziałam, sprawiło mi prawdziwą przyjemność.
– Aha – stwierdziła Steff.
– Aha – powtórzyła za siostrą Hattie.
Zawsze powtarzała słowa innych, chociaż tylko czasami rozumiała, co mówi i dlaczego.
Jestem pewna, że robiłaby tak, aż do momentu, gdy jakiś chłopak nie wybiłby jej tego z głowy złym słowem lub uczynkiem. Zwykle przestajemy powtarzać myśli i słowa innych po pierwszym miłosnym niepowodzeniu. Dopiero miłosny zawód naprawdę otwiera nam oczy na ludzi, siebie i wszystkie pozostałe bzdety tego świata.
To pewnik.
Pamiętam przecież siebie z młodości. Każda z nas to pamięta.
Każda tak miała.
– Ale krzyczy! – Zauważyła sekundę później wyraźnie zaintrygowana Steff.
– Drze się jak wariat – dodała Hattie i natychmiast spłonęła rumieńcem, gdy obie spojrzałyśmy na nią z naganą. – Przepraszam – dorzuciła o wiele ciszej. – Samo mi wyskoczyło. Ups!
Wiedziała, że w naszej rodzinie tak się nie mówi.
Miała już w końcu prawie pięć lat. Była dobrym i mądrym dzieckiem. Obie moje córki były mądre i dobre. Szkoda, że tylko niewielu ludzi mogło się o tym przekonać.
Nie przeszkadza mi tak o nich myśleć nawet fakt, że zabijały nas szybciej i okrutniej niż dorośli. Każda matka przecież bez pamięci kocha swoje dzieci. Nawet te wyrośnięte i wielkie.
Miłość to miłość. Kolejny pewnik.
Wzrost nie ma tutaj najmniejszego znaczenia.
– Kochanie – powiedziałam spokojnie do Steff. – Zabierzesz Hattie do cioci Vivien i poczekacie u niej, aż po was przyjdę. Obiecuję, że zjawię się bardzo szybko. Słowo. Zrobisz to dla mnie, skarbie?
– Nie lubię tam chodzić i być. – Zbuntowała się natychmiast, tupiąc nóżką.
– A ja nie lubię nawet bardziej – zakomunikowała Hattie. – U ciotki Vivien śmierdzi.
Przytuliłam je obie mocno do piersi, pogłaskałam po głowach i powtórzyłam:
– Biegnijcie szybciutko do ciotki. Bardzo was proszę. Chociaż wy nie sprawiajcie mamusi problemów. No… Już was nie ma.
Oglądały się, co krok, ale posłusznie poszły, trzymając się za ręce ścieżką obok topoli przy Skale Mruka.
Ostatni raz widziałam je takie małe, piękne i moje.
Gdy znikły za zakrętem otarłam z policzków łzy, zaczerpnęłam kilka razy głęboko powietrze w płuca i postanowiłam, wziąć się w garść.
– Najwyższa pora, malutka! Co ty wyprawiasz?
Wciąż wierzyłam, że do końca świata jest jeszcze daleko. Wierzyłam też, że choroba Darrena (bo, głupia, naiwnie nazywałam to chorobą) da się uleczyć i wszystko będzie tak, jak było wczoraj, przedwczoraj i rok wcześniej.
Ufałam, że jakoś to pokonamy.
Przestałam w to wierzyć, gdy dobiegłam do mostu na Eleven Creek.
–––––––––
Mówiliśmy o nim „Most Termitów”.
Sądzę, że domyślacie się, z jakiego powodu?
Most był wiekowy, spróchniały i groził zawaleniem. Dawno już powinien runąć w mętne wody strumienia.
Ilekroć zmuszona byłam po nim przejść, miałam gęsią skórkę i nieprzyjemne kołatanie serca. Nakazałam więc Steff i Hattie, aby nie podchodziły w jego pobliże.
Mieliśmy taką umowę i nie przypominam sobie, by kiedykolwiek któraś z nich ją złamała. „Most Termitów” był po prostu miejscem, które należało omijać. Nawet wtedy, gdy wiązało to się z nadłożeniem drogi, aby na czas dotrzeć do sklepu lub do kościoła.
Teraz przez ten cholerny most biegła Marie Valls.
Stare deski stukały pod nią jak płytki kołatki, której używał mój dziadek do odstraszania wron i zajęcy z zagonów kiełkującej kukurydzy na południowym stoku Mountain Tears.
– Uciekaj! – krzyczała. – Wracaj do domu i zamknij się na cztery spusty. Phil Plant rozrywa na kawałki każdego, kogo dopadnie. Jest tak wielki, jak Posągi Czterech z Mount Rushmore. Uciekaj Beth!
Wyminęła mnie, nawet nie zwalniając, a ja byłam zbyt zdziwiona, aby ją zatrzymać.
W opinii większości miejscowych Marie Valls była dziwaczką. Tak, jak most nad Eleven Creek, posiadała osobliwe przezwisko – nazywaliśmy ją Szaloną Panią M.
Wiedziała o tym, ale miała to serdecznie, gęsto i głęboko.
Darren uważał, że stanowi to niezbity dowód na jej dziwactwo.
– „Kto przy zdrowych zmysłach pozwala tak o sobie mówić?” – argumentował. – „Gdyby na mnie popadło, natychmiast skończyłoby się to szpitalem. Bez dwóch zdań. Parę szybkich i szpital. W najlepszym przypadku”.
Jestem pewna, że mówił poważnie. Zawsze był narwańcem. Mógł się bić nawet po niedzielnej mszy w kościele ojca Thomasa. Sądzę, że to właśnie jego pięści zakończyły mój namiętny romans z szalenie przystojnym chłopakiem z Derby, z którym kręciłam, zanim pojawił się Darren.
Tak mi się wydaje. Jednak to tylko podejrzenia i przeczucia.
Nigdy nie poruszyliśmy tego tematu. Byliśmy małżeństwem, a w małżeństwie nie rozmawia się o przeszłości. „Byli” i „byłe” nie uczestniczą w procesie tworzenia „nowych bytów”. Reprodukcja bije na głowę każde wspomnienie. Nawet to najsłodsze. Małżeństwo to niekończący się kompromis.
Przytakniecie, gdy zasmakujecie. Zakład?
Szalona Pani M. zbiegła po żwirze ścieżki prowadzącej do mostu, wskoczyła w krzaki i tyle ją widziałam.
Postałam chwilę, a potem sama weszłam na stare dechy. Skrzypiało, jęczało, trzeszczało, ale pokonałam most bez problemów.
Dobre i to.
–––––––––
Sower świeciło pustkami.
Nigdy jeszcze nie widziałam tak pustych obejść, chodników i jedynego placu w osadzie. Gdzie nie spojrzysz nikogo.
Co to ma być?
– „Ten, kto sieje wiatr, zbiera burzę”. – Pomyślałam, licho wie kiedy i dlaczego.
Biblijny cytat podziałał na mnie jak klaps.
Wciąż starałam się zachować rozsądek, ale przychodziło mi to z coraz większym trudem.
Nawet myśli zaczynały mnie omijać i wieść na manowce.
Przypomniałam sobie za to stare opowieści o złych Dakotach i o ich Six Grandfathers.
– „To niemożliwe” – gadało coś we mnie. – „Nikt już nie wierzy w takie bajki. Zaraz wylądujemy na Księżycu, tak? Wylądujemy, czy nie?”.
Przezornie jednak szłam pod ścianami budynków, a nie środkiem drogi.
Domyślacie się chyba, do kogo zmierzałam po wyjaśnienia, co się właściwie dzieje?
To oczywiste. Nawet nie próbujcie udawać, że tego nie wiecie.
Winnym mógł być tylko on.
Przed przyjazdem profesorka Opiłka wszystko miało swoje miejsce; w Sower panował bezruch i nuda.
Było cicho, spokojnie i miło.
Przyjechał i się zaczęło.
To przez niego.
–––––––––
Od Darrena wiedziałam, że Opiłek zamieszkał w domu Sandersów, prawie dokładnie w centrum osady. Trzy kroki od jedynej w Sower karczmy i najwyżej cztery od pomnika wojny secesyjnej, którym dawno już nikt się nie opiekował, zapominając oczyścić go z odchodów gołębi i narośli brunatnego mchu.
Nawet zawieszona nad głową starych bohaterów flaga wypłowiała i straciła moc przyciągania wzroku i budzenia narodowej dumy.
Sower starzało się w zastraszającym tempie.
Nie czerpało już energii z przeszłości. Obrosło kurzem i patyną. Przestało błyszczeć.
Pisałam: bezruch i nuda. Cisza, spokój i wszędobylska bylejakość. Dno. Miejsce, które jest, a jakby go wcale nie było.
Mit gorączki złota odszedł stąd razem z ostatnimi poszukiwaczami.
Stanęłam na ganku domu i kilkakrotnie nacisnęłam przycisk dzwonka.
Od biegu piekło mnie w piersiach.
Cały dekolt miałam mokry od potu.
– Co ty wyprawiasz? – spytał pan Sanders. – Chcesz ich tu zwabić, Beth? Gdzie masz rozum, kobieto?
Stał za siatką poprzecieranej moskitiery i naprawdę był zdenerwowany.
– Wejdź – powiedział wreszcie.
Kiedy weszłam, natychmiast zatrzasnął za mną drzwi, przekręcając mechanizm solidnego zamka.
Wyjrzał raz jeszcze na zewnątrz i dokładnie zasunął roletę.
Jego żona gapiła się na mnie zza wielkich okularów.
Wypacane szkła nawet nie błyszczały. Zamazała je paluchami na cacy.
W domu cuchnęło smażonym bekonem i czosnkiem.
Chyba przerwałam im obiad.
Raczej na pewno.
– O co chodzi, moja droga? – spytał już o wiele spokojniej. – Jesteś pewna, że nikt za tobą nie szedł?
– Dobrze. – Westchnęłam i spytałam. – Czego tak naprawdę próbuje się pan dowiedzieć, panie Sanders? Kogo się boicie?
– Ona nie wie, John. – Przyszła mi z pomocą jego żona. – Może nie dotarli jeszcze za strumień. Może być i tak. Nie ma ich u was, kochana?
– Zaraz coś mnie trafi – stwierdziłam zgodnie z prawdą. – Mówcie, o co wam chodzi albo zacznę gryźć i drapać. Dosyć mam już tych zagadek i rebusów. Od półtorej godziny nie robię nic innego, tylko rozwiązuję jakieś pieprzone łamigłówki. To jakaś gra? Dosyć. Nie jestem dzieckiem, do licha!
– Pytam o wielkich – wyjaśnił, wyraźnie zaskoczony moim wybuchem. Celowo zaakcentował ostatni wyraz. Wypowiadał to: „wieeelkich”. Chyba nie dla efektu; raczej ze strachu. – Pojawili się w Sower wczesnym rankiem i do tej pory uśmiercili już przynajmniej kilkunastu ludzi. Jest ich coraz więcej. Profesor Shaving uważa, że to dopiero początek. Nie spoczną, gdy nie pozbędą się wszystkich świadków. Kwadrans temu byli u Jonesów. Wywlekli ich na ulicę i rozszarpali jak kukły. Zabijają maluczkich. To część rytuału. Szykują się na powrót do jaskini.
Zaniemówiłam.
Zaczęły mnie piec uszy, co oznaczało, że naprawdę mnie wzięło. Część mojej duszy pragnęła uciec stąd natychmiast; druga część potrzebowała więcej informacji. Chciałam to wreszcie zrozumieć.
Gapiłam się na Sandersów i czekałam.
Czułam, że coś mnie popycha do przodu. Ciągnie do Shavinga.
– Gdzie on jest?
– W pokoju na piętrze – odpowiedzieli razem. – Nie chce, aby mu przeszkadzać. Pracuje – ostrzegli.
– Mam to gdzieś – wychrypiałam.
Inne coś kazało mi być czujną.
Mimo to wbiegłam do jego pokoju bez pukania.
––––––––
Podniósł wzrok znad papierów i zmarszczył nos.
Wyglądał jak głodna pustułka.
– Nie znam cię. Kim jesteś?
– Beth McKutcheon. Żona Darrena McKutcheona. To jeden z mężczyzn, których wynajął pan do pracy. Ten od osikowej klatki na stworka.
– No tak. – Wreszcie załapał. Strzelił palcami, aż drgnęłam.– Kojarzę! Pan stolarz. Co u niego, paniusiu? Tylko nie mów, że przepił całą wypłatę w tej obskurnej knajpie naprzeciwko? Jeżeli, to nie moja wina. Sorry.
Uniósł obie dłonie w geście, który z całą pewnością był szczery i naturalny.
Wciąż był polującą pustułką.
Nie mógł się doczekać, aż sobie pójdę.
Albo, kiedy złapie mnie w swoje szpony.
– Darren zachorował. Twierdzi, że w szopie nawiedził go pański siedzący po turecku ludzik. Przyszedł i wystarczyło jedno spojrzenie tego straszydła, aby mój mąż przestał być tym, kim był do tej pory. Tak mi powiedział. Jestem tutaj po wyjaśnienia, profesorze Shaving. Gdzieś mam pańskie pieniądze. Chcę jedynie wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Czekam.
Sprowokowałam go tą paplaniną, aż otworzył usta.
Wreszcie wstał zza zarzuconego notatkami i pożółkłymi ze starości kopertami, stołu.
– Jaki był, gdy odchodziłaś? Urósł do końca? – spytał zaciekawiony.
Znów pociemniało mi w oczach. Z emocji zaczęły mi drżeć usta i dłonie.
Ależ byłam wściekła!
Postanowiłam jednak, że się nie rozkleję.
Wszystko, tylko nie to. I nie przy nim.
– Do końca, czyli, do jakiego rozmiaru? – spytałam. – Ile według pana, Darren powinien mierzyć wzrostu, abyśmy mogli uznać go za normalnego? Dysponuje pan jakimiś miarodajnymi wskaźnikami?
– Z wyliczeń, które posiadam, dorosłe osobniki zwykle osiągały dziesięć i pół stopy – powiedział po kilku sekundach namysłu. Wyraźnie starał się miarkować słowa i stwierdzenia. Nie ufał mi. Wciąż kalkulował. Widać to było nawet bez lupy czy kontaktowych soczewek. – Inaczej jest w przypadku dzieci – dodał szybko. – Te rosną najwyżej do wysokości siedmiu stóp. Wiele też zależy od płci. Chłopcy są więksi od dziewczynek. Podobnie jak mężczyźni od kobiet. Różnica może sięgać nawet piętnaście cali. Ponieważ Darren nosi w sobie chromosom Y, powinien mierzyć równo dziesięć i pół stopy. Bez butów i kapelusza. Tylko u żab, ptaków i motyli płeć osobnika nie zależy od chromosomu, który przyleci od ojca. Wasze super chromo są większe od naszych, ale to nasze Y posiadają gen SRY determinujący męską płeć. Tak to sobie zmyślnie wymyśliła natura. I tak już jest. Było i będzie.
– To pewnik, czy domysły? – spytałam.
– Rozumiem – powiedział, mrużąc przebiegle oczy i świadomie wstrzymując uśmiech.
Wciąż stał oparty o zawalony papierami stół i wyglądał na bardzo zmęczonego.
– Mogę tak wymądrzać się godzinami, a i tak mi nie uwierzysz. Prawda? Mogę bajać, zwodzić i zakręcać, a ty i tak będziesz wiedziała swoje. Prawdziwa super babka z zabitej dechami wiochy. Pozwól, zatem, że coś ci pokażę, skoro już tutaj jesteś. Chodź.
Byłam pewna, że zmieni zdanie, zanim podejdę.
Jednak nie zmienił.
Pokazał mi wszystko. Nawet szkice i zdjęcia z Manivaci.
Kości zostawił na sam koniec.
–––––––
– Na pierwszą pieczarę Equicków natrafiono podczas próbnych odwiertów pod tunel na przełęczy Manivaci w południowej Kanadzie. Stare dzieje. Połowa września czterdziestego drugiego – mówił delektując się wspomnieniami jak opium. – Japońce wciąż jeszcze bronili się na Guadalcanal, a o zajęciu Okinawy nasi stratedzy mogli jedynie pomarzyć. To, co tam znaleziono widać dokładnie na zdjęciach. Kamienny podest z siedzącym stworkiem i zamknięty okrąg szkieletów. – Podawał mi zdjęcia jedno po drugim, nie przejmując się, że szybciej podaje, niż ja oglądam. – Siedemdziesiąt dwa ciała. Wszystko według schematu. Widzisz? Najpierw sześć męskich, następnie sześć kobiecych i na koniec sześć szkieletów dzieci. A potem zawsze tak samo. Równo jak po sznurku i w idealnym porządku. Kości gigantów otaczające zmniejszone do granic wyobraźni bóstwo. Zupełnie jak różaniec. Zagadka z przeszłości. Smaczek dla każdego okultysty. Czarna plama na idealnie odprasowanej koszuli współczesnego człowieka – urwał. – Dostrzegasz prawidłowość? To bez sensu, ale jednocześnie z sensem. Chory porządek bycia i przemijania. Znak czasu. Właśnie tak żyjemy i odchodzimy. Czcząc najmniejszych. Każdy z nas składa pokłon małemu. Ja, ty. Każdy.
Pomyślałam, że ma ochotę się wyżalić, ale zaraz zaczął dalej opowiadać.
Musiał jedynie przełknąć nadmiar śliny.
– Poproszono nas o pomoc w udokumentowaniu znaleziska. Byłem wtedy jeszcze świeżo upieczonym doktorem archeologii, ale doskonale przypominam sobie konsternację najlepszych umysłów czterech naszych i dwóch kanadyjskich uczelni, gdy wspólnymi siłami usiłowaliśmy wytłumaczyć znaczenie tego odkrycia. To była bardzo odpowiedzialna i niewdzięczna robota. Kościół od początku patrzył nam uważnie na ręce. Wiedzieliśmy, o co idzie gra. Manivaci w żaden sposób nie mogło zniszczyć ogólnie przyjętego porządku świata i ludzkości. Oczekiwano od nas, że zdemaskujemy fałszerstwo. O ile było to fałszerstwem.
Przerwał, aby przemyśleć słowa, które wypowiedział.
Siedział z falującą piersią i było mi go żal.
– Moja rola polegała na oszacowaniu wieku kości. Ponieważ na miejscu nie dysponowaliśmy odpowiednim sprzętem, dzień przed wyniesieniem Equicka z pieczary zostałem odtransportowany wraz ze szkieletem jednej z ofiar do Ottawy. Resztę znam jedynie z opowieści i fragmentów oficjalnych raportów. Manivaci było w tamtych czasach wioską liczącą zaledwie ponad sto pięćdziesiąt dusz. Bez kina, teatru, z jedną tylko stacją benzynową i wiejskim sklepem, w którym zawsze czegoś brakowało. Takie wasze Sower, tylko nieco starsze i bardziej zacofane. Bez urazy! Przestań tak na mnie patrzeć! – krzyknął, machając dłonią. – Żartowałem. Przestań!
Potem zaczął mówić jeszcze szybciej. Nagle zaczęło mu się spieszyć. Z trudem za nim nadążałam.
– Już tam nie wróciłem. Musisz się domyślać dlaczego. Kontakt z naukowcami i miejscowymi urwał się bez wyraźnej przyczyny dokładnie dziewiętnastego września. Nigdy nie udało się odnaleźć ciał siedemdziesięciu dwóch osób. Byli wśród nich nasi i miejscowi. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Poszukiwano ich przez ponad miesiąc, ale bezskutecznie. Wraz z nimi bezpowrotnie przepadł Equick i kości gigantów z jaskini. Sądzę, że jestem obecnie jedynym człowiekiem, który dysponuje kompletnym szkieletem z pieczary pod Manivaci. Jeżeli się nie boisz, to znajdziesz go ułożonego na podłodze w sypialni. Starałem się niczego nie zmienić. Chcesz popatrzeć? Tylko to pozostało nam po wielkich. Śmiało! Drugiej szansy nie będzie. Leży tak, jak leżał w pieczarze. Stopami w kierunku Equicka. Znów jest, jak było.
––––––––
Kości były białe, a szkielet kompletny.
Przynajmniej tak mi się wydawało. Nigdy jeszcze nie widziałam kompletnego szkieletu człowieka.
Ułożył go na podłodze, w luce pomiędzy ścianą a wąskim łóżkiem z metalową ramą i zagłówkiem. Kość przy kości. Dawno obumarłymi stopami w kierunku stolika, na którym coś stało, okryte kawałkiem szarego brezentu.
Brezent drżał i falował.
To coś pod nim żyło.
I chciało wyjść!
– Mężczyzna. Całe dziesięć i trzy czwarte stopy, licząc od podstawy guza kości piętowej do szczytu kości ciemieniowej – wyjaśnił.
Szkielet wciąż go fascynował. Widziałam to w jego spojrzeniu. Błyszczały mu oczy, mówił z coraz większą pasją.
– Gigant! Sądzę, że twój mąż urośnie równie wielki. Spełnia wszystkie warunki. Steff i Hattie naturalnie będą odpowiednio mniejsze. W sam raz, aby uzupełnić lukę w okręgu Equicków. Każdy element czemuś służy. Bez dzieci może się nie udać.
Spojrzałam na niego, a on szybko spuścił wzrok.
Może był gburem i myślicielem, ale wciąż posiadał uczucia.
Nie wiem tylko, skąd znał imiona dziewczynek.
Miałam go o to spytać, jednak zmieniłam zdanie.
Stchórzyłam.
– Co jest pod brezentem? – zapytałam, prawie płonąc ze wstydu.
– Przecież wiesz – powiedział. – Bez niego to nie działa. Mam go odsłonić, Beth? Chcesz?
Chciałam. A zaraz potem przestałam.
Zaskoczył mnie. Rzadko kiedy ktoś pytał, czego chcę, a czego nie.
Zaszumiało mi w uszach. Przyjemnie zaszumiało.
Wciąż czekał na decyzję.
Patrzyłam na jego zadbane dłonie i zastanawiałam się, dlaczego wciąż są normalne.
Małe, delikatne dłonie pianisty lub naukowca. Dłonie faceta, który nigdy nie dotknął szpadla, siekiery ani hebla; który zapewne nigdy nawet nie uderzył kobiety.
Idealne dłonie idealnego mężczyzny.
Pomyślałam, że wyrwę mu je z największą przyjemnością.
Pomyślałam i powiedziałam:
– Odsłaniaj.
Added in 6 minutes 38 seconds:
Tomek3000xxl - to jest owa "dopisywaczka".
Jeżeli się bawisz to wybieraj postać i stukaj w klawisze.
Wyczekam.
Pozdówka
Wielcy - opowiadanie
1Wiem, że oni nigdy tego nie zrozumieją, ale pod moją maską sarkazmu wspomnienia żyją.