To nie było duże jezioro. Nieduże, ale zdradliwe. W kilku miejscach dno opadało gwałtownie, sięgając czternastu metrów.
Ari uwielbiał tu przychodzić. Uwielbiał plusk wody odbijającej się od starego pomostu. Rechot żab, zwłaszcza tych, które brzmiały jakby ktoś dmuchał w szklaną butelkę. Nawet zapach, mieszanka gnijących roślin i wszystkiego, co wydalały z siebie ryby, był niesamowity. Ariego od urodzenia ciągnęło do wody. Ciągnęło go w sposób, w jaki artystę ciągnie do farb i papieru a kucharza do szafki z przyprawami.
Odkąd dostał w prezencie żaglówkę na pilota, jezioro stało się jego drugim domem. Wchodził na skrawek plaży ukryty między wrastającymi w wodę kalinami. Zdejmował buty i podwijał nogawki spodni. Wysoko. Nie chciał zamoczyć ubrań. Ojciec wściekał się, gdy Ari wracał do domu brudny. A gdy się wściekał, groził, że wyrzuci żaglówkę na śmietnik.
Dzieciaki z okolicy zazdrościły Ariemu nowej zabawki. Dostał ją od starszego brata, Leifa, który pracował na ważnym, rządowym stanowisku; pracował dla dobra kraju. Pilot miał kilometr zasięgu. Akumulator ładował się, co prawda, całą noc, ale działał później przez dwa dni. Statek kosztował majątek i choć Ari miał go dopiero od miesiąca, zdołał wywołać już dwie wojny. Jedną, gdy chłopiec upuścił z wrażenia opakowanie i połamał błyszczący nowością reling. Drugą, gdy matka nie pozwoliła ojcu sprzedać blaszanego śmiecia, by Ari przestał zajmować się głupotami.
Żaglówka była chłopcu całkowicie posłuszna. Nawet, gdy wiał silny wiatr i fale wyglądały jak te na oceanie, nie zbaczała z kursu. Trzymając w dłoniach pilota, Ari był kapitanem statku wycieczkowego albo bronił matki i Leifa przed flotą z południa. Przed tą, z którą banda nieudaczników z rządu nie potrafiła sobie poradzić od jesieni. Chłopiec stawiał czoła najgorszym nawałnicom. Odkrywał lądy na północy, goszcząc na pokładzie wybitnych naukowców. Błękitna żaglówka z niewielkim silniczkiem za każdym razem była inną jednostką.
Tego dnia chłopiec miał wrócić do domu wcześniej. Przyjeżdżał Leif.
Ari ruszył wzdłuż brzegu, próbując pomieścić w dłoniach statek, pilota i buty. Droga nie była skomplikowana. Wystarczyło przejść obok pomostu, a później trzymać się starej szutrówki. Wieś Ariego leżała niecały kilometr od jeziora, a jego dom – nieco dalej, przy samym lesie.
Chłopiec był podekscytowany myślą o spotkaniu z bratem. Chciał pokazać mu sztuczki, jakie potrafiła zrobić żaglówka. Chciał pochwalić się znajomością jej olinowania i projektem, który znalazł w sieci publicznej. Był tym tak zaaferowany, że nie zauważył, kiedy obszedł jezioro i znów trafił do swojej kryjówki.
Rozejrzał się wokół, później uśmiechnął. Nie bez powodu ojciec powtarzał, że Ari kiedyś zgubi własną głowę. Położył statek na ziemi. Nogi zdążyły mu już wyschnąć, założył więc buty i opuścił nogawki spodni.
Światło słońca zaczęło rozpraszać się w wieczornej mgle. To oznaczało, że było już późno, że powinien, naprawdę powinien wracać. Naciągnął na głowę kaptur bluzy, by ochronić się przed komarami. Ściągnął sznurki, przyciskając do czoła grzywkę.
Pośpiech sprawił, że znów zboczył z drogi. Niechcący stanął po kostki w wodzie. Zamoczył buty. Te nowe! Miał włożyć stare, ale tak bardzo śpieszył się nad jezioro, że o tym zapomniał. Wrócił na brzeg. Jeśli za spóźnienie groziła mu awantura, za zniszczenie butów na pewno zgarnie lanie.
A może nie? Dziś odwiedzał ich przecież Leif. Ojciec będzie się pilnował. Bo jeśli znów wybuchnie, Leif zabierze Ariego do siebie. Zabierze też matkę, jeśli będzie chciała. Obiecał, że to zrobi.
Chłopiec wytężył wzrok. Mgła ograniczała widoczność. Słyszał rytmiczne uderzenia fal o trzcinę i poćwierkiwanie szykujących się do snu ptaków. Wciąż trzymał się więc blisko jeziora. Jezioro nie było duże. Zdradliwe, ale wystarczyło trzymać się brzegu, by trafić na pomost. A pomost od drogi dzieliło tylko kilka metrów.
Właśnie. Droga! Ari dostrzegł reflektory samochodu rozświetlające mgłę. Zaczął biec w ich kierunku. Nie był głupi. Nie miał zamiaru wpaść pod rozpędzone auto. Chciał po prostu wrócić do domu. Dopiero po chwili zorientował się, że nie słyszy szumu silnika. Nie widział samochodu, tylko odbity od tafli wody księżyc.
Przemoczone nogawki przykleiły się Ariemu do łydek, a buty człapały przy każdym kroku. Było mu zimno. Chciał objąć się rękami, to zwykle pomagało, ale nie mógł przecież wypuścić żaglówki. Zaczął iść wzdłuż brzegu. W końcu musiał przecież dojść do tego pomostu.
Nagle nastąpił na deskę. Skrzypnęła. Serce Ariego zaczęło bić nieco szybciej. Pomost? Tak. Pomost! Nareszcie! Chłopiec zrobił kolejny krok i stracił grunt pod nogami. Trzciny sięgnęły mu szyi, woda natomiast – ramion. Niedobrze. Za przemoczoną bluzę na pewno mu się oberwie. Nawet Leif nie będzie w stanie go obronić.
Chciał wydostać się na brzeg. Walczył z oplatającymi go roślinami. Próbował biec. Doskonale wiedział, w którą stronę. Znał każdy zakamarek jeziora, każdy krzak, każdy większy kamień. Ale coś było nie tak. Rzeczywistość nieustannie zmieniała położenie, tasowała się jak talia kart.
Woda zaczęła pochłaniać Ariego. Wyrywał się. Szarpał. Dusił.
Niezbyt dobrze pływał. Dlatego matka zabraniała mu kąpać się w jeziorze, a Leif ostrzegał, że jeśli choć raz zobaczy go na pomoście, zabierze statek. Ari nie wchodził do wody. Nie głęboko. A już na pewno nie zbliżał się do pomostu.
Raz tylko. Dzisiaj. Gdy żaglówka utknęła między trzcinami. Gdy wodorosty wplątały się w silniczek. Była blisko. Naprawdę! Wystarczyło kucnąć na deskach i wyciągnąć rękę. Nie mógł jej przecież zostawić.
W końcu przypomniał sobie lodowatą wodę, która chwyciła go w objęcia. Przypomniał sobie bezkresną pustkę pod stopami oraz wrzącą tuż nad nim mieszankę powietrza i paniki. Jak mógł o tym zapomnieć? Jak w ogóle udało mu się wydostać?
Gdy podniósł głowę, zorientował się, że siedzi na pomoście ze statkiem w dłoniach. Gładził burtę ze stali nierdzewnej, pociągniętą lakierem i ozdobioną napisem, którego nie potrafił odczytać przez zniekształcone litery. Żaglówka została wykonana na zamówienie. Leif włożył w ten prezent całe serce.
Mgła uniosła się wyżej, witając wschodzące słońce. Bagienny zapach jeziora przesiąknął chłodem. Ari usłyszał za plecami skrzypienie desek. Gdy się odwrócił, dostrzegł parę wędkarzy.
Może oni pomogą mi wrócić? – pomyślał.
W tej samej chwili zrozumiał jednak, że tego nie zrobią. Minęli go, obojętnie, postawili swoje skrzynki i termosy z kawą na skraju pomostu. Zaczęli skręcać wędki i rozstawiać krzesła. Takie z materiałowym siedziskiem. Te, które już jako nowe, wyglądały na zużyte.