Zeznanie

1
UWAGA!!!

Kochani forumowicze,

proszę o ograniczenie Waszej przenikliwej i często słusznej krytyki do pierwszej części opowiadania (od pierwszego akapitu do „- Cieszę się, że panią widzę - powiedział. - Co panią do mnie sprowadza?”), czyli z wyłączeniem samego zeznania (od „Mówiąc, unikała jego wzroku.” aż do końca).
Ta pierwsza część pozostawia wiele do życzenia, więc będziecie mieli wypas jak stado hien po upolowaniu bawołu (tak, tak, hieny są do tego zdolne, chociaż nie robią tego często).


ZEZNANIE

Nowicki ziewnął i zamknął książkę. Nie miał ochoty na powrót do domu. Nikt tam na niego nie czekał, rzecz normalna w starokawalerstwie. Przyzwyczaił się. Najlepiej czuł się tutaj, w komisariacie, w swoim gabinecie. Tak, jak teraz. W wygodnym fotelu, z kieliszkiem koniaku w dłoni, mógłby czytać i rozmyślać do rana.
Przeważył rozsądek. Wstał, włożył marynarkę, podszedł do lustra i obejrzał się krytycznie. Strzepnął niewidzialny pyłek z naramiennika. Cały mundur był teraz nieskazitelny, dokładnie taki, jaki powinien być.
Zadowolony z siebie, Nowicki zgasił światło.
W dyżurce sierżant Ziobro wypełniał pracowicie jakiś formularz. Nowicki westchnął. Papierów z roku na rok było więcej, a personelu mniej.
- Kto jest w radiowozie?
- Gacek i Puławski, panie komendancie - zameldował Ziobro.
Nowicki wyszedł z komisariatu. U podnóża schodów zrobił kilka głębokich wdechów. Majowy wieczór był chłodny, choć w dzień mocno przygrzewało słońce. Pachniało wiosną.

Księżyc wisiał nad rzeką niczym wielki chiński lampion. Nowicki zatrzymał się. Srebrzyste mgły zwabiły go na brzeg, z dala od ścieżki, którą zwykł był chodzić przez nadrzeczne łąki.
Rozejrzał się wokół. Wśród nierealnej mozaiki czerni i światła kryły się wypełnione wodą dołki. Z niesmakiem wyobraził sobie ssący dźwięk błotnej mazi, upaprane spodnie i buty. Żałował romantycznego porywu serca, który przyprowadził go nad rzekę.
Łąki wznosiły się łagodnie w stronę zabudowań, dalekich i oblanych mdłym światłem latarni. Gdzieś dużo bliżej biegła ścieżka, niewidoczna teraz wśród załamań gruntu. Wiedział, że jest blisko, więc kroczył pewnie tam, gdzie padało światło księżyca a ostrożnie, kiedy wchodził w plamy czerni. Posuwał się powoli, ale ścieżka musiała przecież już być tuż-tuż.
Kątem oka dostrzegł niewielką plamę mgły wśród wikliny. Coś było w niej takiego, co kazało mu przyjrzeć się lepiej. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to nie była mgła. Zatrzymał się i wytężył wzrok, ale plama pozostała plamą. Nie przybrała żadnego znanego mu kształtu.
Plama poruszyła się, usłyszał trzask łamanych gałązek. Skierował się w jej stronę i przyśpieszył kroku. Rozpłynęła się, ale po chwili ujrzał ją znowu, jak szybko przemieszcza się w dół, w kierunku rzeki. Cokolwiek by to nie było, uciekało. Przed nim.
Instynkt łowiecki wziął górę nad rozsądkiem. Rzucił się w pogoń. Plama biegła, chociaż nie widział nóg, w stronę mgły. Gdy wpadnie pomiędzy wynurzające się z toni puszyste pierzyny, połączy się z nimi, rozpłynie, zniknie. Nie mógł do tego dopuścić. Wielkimi susami sadził przez łąkę. Prawa noga trafiła w wypełnione wodą zagłębienie. Poczuł bryzgi błota na skórze, pod nogawką spodni. Zaklął brzydko.
Był już tak blisko, że widział zarys głowy nad czymś, co wydawało się powiewającą, białą szatą. Wyciągnął rękę i chwycił. Usłyszał trzask pękającego materiału. Jak z kokonu wysnuła się z niego naga ludzka sylwetka. Upadła na trawę z rozpostartymi ramionami.
Nagie ciało zaczęło się trząść, a spod rozrzuconych w nieładzie włosów wydobył się stłumiony szloch. Nowicki patrzył na pergaminową, bladą skórę, chude ramiona i pośladki. Tylko długie włosy wskazywały, że ciało było płci żeńskiej.
Nowickiemu robiło się coraz bardziej głupio.
"Po jaką cholerę goniłem ją po tej łące?" pomyślał. "Przecież to jeszcze dziecko."
"Dziecko nie powinno być o tej porze samo nad rzeką. Jestem policjantem i muszę interweniować", przypomniał mu głos obowiązku.
Schylił się i próbował naciągnąć cienki kreton na nogi i plecy dziewczynki. Zaplątany wokół kostek materiał nie chciał się poddać. Zdjął marynarkę i okrył nią leżącą. Pogładził delikatnie poplątane włosy.
- Co tu robisz o tak późnej porze, mała? - zapytał ostrożnie.
Szlochy przybrały na sile.
Nowicki wiedział, że nic sensownego nie wydobędzie już z dziewczyny. Najdelikatniej, jak tylko potrafił, owinął ją marynarką i wziął na ręce.
Była lekka jak piórko.

Sierżant Ziobro poskładał rozrzucone na biurku dokumenty i schował je do szuflady. Był zadowolony, że tak szybko uporał się z papierkową robotą. Zszedł na dół do pustego aresztu, wziął z celi materac, dwa koce i wrócił do dyżurki. Pomiędzy północą a piątą rano miasteczko spało, więc spać mogli też stróże prawa. Tak przynajmniej interpretował swoje obowiązki Ziobro. Ułożył na podłodze materac, przykrył kocem, wygładził starannie. Z teczki wyjął niewielką poduszkę. Przyjrzał się z satysfakcją swojemu dziełu i pochylił się, by rozsznurować buty.
Dzwonek do drzwi wejściowych komisariatu zadźwięczał przeraźliwie.
Ziobro wpadł w panikę, gdy usłyszał za drzwiami głos Nowickiego. Zaczął miotać się rozpaczliwie w małym przedsionku. Musiał przecież otworzyć drzwi komendantowi. No i na pewno musiał uprzątnąć i ukryć przygotowane przed chwilą legowisko. Gdy Nowicki odkryje, że jego podkomendny spał na służbie, nastąpi katastrofa, koniec świata. Na nic się zdadzą tłumaczenia, że nie zdążył się położyć. Zamiar był tak samo grzeszny, jak czyn. Może nawet bardziej.
Kilkakrotnie kierował się w stronę dyżurki, ale za każdym razem dzwonek zawracał go ku drzwiom.
- Co się tam wiercisz jak wesz w dupie jeża? - usłyszał tubalny głos Nowickiego. - Otwieraj!
Opuścił zrezygnowany ramiona i odryglował drzwi. To, co ukazało się w świetle wiszącej nad gankiem lampy, wprawiło go w kompletne osłupienie.
Nowickiego podwładni nazywali z przekąsem "Mister Proper". Jego przywiązanie do błyszczących butów, lśniących białych koszul i zaprasowanych na brzytwę kantów spodni było legendarne. Teraz buty komendanta wyglądały jak dwie bryły błota, do których poprzylepiały się źdźbła trawy i Ziobro nie chciał się domyślać, co jeszcze. Spodnie do kolan były w tym samym opłakanym stanie. W uwalanych ziemią rękach Nowicki trzymał jakiś łach tylko z trudem przypominający jego służbową marynarkę. W łach zawinięta była istota ludzka nieokreślonej płci, o zmierzwionych włosach wymieszanych w równych proporcjach z ziemią i trawą. Na jej gołych nogach dyndała smętnie jakaś ubłocona szmata.
- Co się gapisz?! - warknął Nowicki, przepychając się do przodu.
Szmata weszła w krótki kontakt z rękami i klatką piersiową sierżanta, pozostawiając mu na mundurze błotniste smugi.
- Przygotuj ręcznik, mydło, mój zapasowy mundur i zmianę bielizny.
Milcząc, pomimo dręczącej go ciekawości, Ziobro szybko wyjmował z szafy i układał na biurku to, co było potrzebne. Nowicki rozglądnął się po dyżurce i przez chwilę przyglądał się z roztargnieniem przygotowanemu wcześniej przez sierżanta posłaniu. Ziobro zdrętwiał.
- Przynieś z mojego gabinetu klucz do łazienki!
- Tak jest, panie komendancie!
Po lewej stronie dużej sali kąpielowej były natryski, po prawej umywalki. W głębi, oddzielona ścianką działową, znajdowała się obszerna kabina komendanta. Ziobro otworzył ją przyniesionym kluczem.
Nowicki ostrożnie postawił dziewczynkę na kafelkach.
- Słuchaj, mała! Wejdziesz pod prysznic i zmyjesz z siebie to paskudztwo. Potem założysz mój podkoszulek i koszulę. Majtki ... i tak będą za duże - machnął ręką. - Na nogi skarpetki, żebyś nie chodziła boso. Marynarkę i swoją ... sukienkę - wskazał palcem na zawiniętą wokół kostek szmatę - połóż tutaj w rogu. Zrozumiałaś?
"Mała" skinęła głową. Nowicki zamknął drzwi kabiny i z obrzydzeniem popatrzył na swoje buty. Zdjął je z nóg i postawił pod jedną z umywalek.
- Chodźmy!
Przeszli z powrotem do dyżurki.
- Znalazłem ją nad rzeką. Podarłem na niej sukienkę, więc wziąłem ją na ręce i ... przyniosłem tutaj. - Nowicki rozłożył ręce w bezradnym geście. - Nie wiem, skąd się tam wzięła ani jak się nazywa.
Ziobro postanowił niczemu się nie dziwić.
- Nie było zgłoszenia, że zaginęło dziecko?
- Nie, panie komendancie.
- Dobrze, że przygotowałeś posłanie - Nowicki uśmiechnął się. - Niech śpi tutaj. Nie będziemy jej wieźć do powiatu. Jutro na pewno ktoś się po nią zgłosi. O której kończysz służbę?
- O szóstej.
- Zostań godzinę dłużej. Ja też się teraz wykąpię, po niej, i pójdę do domu. Wrócę koło pół do siódmej, po drodze kupię coś do jedzenia, zrobię śniadanie. Znasz Wiewióra?
- Kto by go nie znał? - Wiewiór rozwoził mleko, nazywał się Kowalik, a ksywkę Wiewiór zyskał dzięki wydatnym przednim zębom.
- Codziennie jest tutaj koło piątej. Weź od niego dwie butelki mleka.
- Piętnaście po szóstej – kontynuował Nowicki - zadzwoń do Kulikowej, wiesz, dyrektorki szkoły. Niech wpadnie tutaj po drodze do pracy. Mała ma jedenaście albo dwanaście lat, na pewno chodzi do szkoły. Kulikowa ją rozpozna.
- A nie możemy zapytać tej małej, jak się nazywa? - zaryzykował Ziobro.
- Już próbowałem. Milczy jak grób.
"Jakby ktoś podarł na mnie sukienkę, też bym mu nie powiedział, jak się nazywam" - pomyślał sierżant.
- Chodźmy po nią. Chyba już skończyła - powiedział Nowicki.
"Mała" stała w otwartych drzwiach łazienki i patrzyła na nich poważnie. Jej skóra nie była już blada, wyglądała zdrowo, zaróżowiona po kąpieli.
Podkoszulek i koszula Nowickiego sięgały jej poniżej kolan. Rękawy podwinęła starannie w górę, aż do łokci, nogawki skarpetek zwinęła w dół, do kostek. Mokre włosy rozczesała na boki, z równym przedziałkiem pośrodku głowy. Wyglądała czysto i świeżo.

Dwadzieścia minut później "mała" leżała pod kocem w dyżurce, a Nowicki zbierał się do wyjścia. Przykucnął przy legowisku i pogładził ją po włosach.
- Zostaniesz tutaj do jutra. Pośpij. Sierżant będzie cały czas z tobą, to dobry człowiek. Jak się obudzisz, będę już tutaj. Zjemy razem śniadanie.
Chciał wstać, zawahał się i dodał:
- Przykro mi, że zniszczyłem ci sukienkę.
- To nie jest sukienka - powiedziała ledwo słyszalnie "mała".
- Nie? - zdziwił się Nowicki. - A co?
- Moja nocna koszula.
- To przepraszam, że ją zniszczyłem. Wybaczysz mi?
Skinęła poważnie głową.
- Powiedz mi, jak masz na imię?
- Agnieszka.
- A nazwisko?
Zamknęła oczy i odwróciła głowę. Nowicki patrzył na nią przez chwilę, wstał i wyszedł z komisariatu.

O w pół do siódmej, z uderzeniem zegara, był z powrotem. W dyżurce siedział bardzo niewyspany sierżant Ziobro. Uprzedzając pytania komendanta zdał raport z przebiegu nocy.
- Nic się nie wydarzyło. Mała spała do szóstej. Obudziła się, jak zaczęli się schodzić ludzie. Jest teraz u pana w gabinecie.
- Ktoś zgłosił zaginięcie dziecka?
- Nie.
Agnieszka siedziała na podkurczonych nogach w fotelu Nowickiego i rysowała długopisem na białej kartce wyjętej z drukarki. Gdy podszedł do biurka przerwała pracę i podniosła rysunek z blatu.
- To dla ciebie – powiedziała, wyciągając do niego kartkę.
Szeroka wstęga rzeki otaczała ziemię porośniętą kwiatami, trawą, kępami krzaków. Pośrodku siedział lew z bujną grzywą. Do grubej łapy króla zwierząt przytulała się maleńka mucha. Rysunek był zgrabnie wykonany, prawie profesjonalny. Widać było, że Agnieszka lubi i potrafi rysować.
Nowicki nalał wody do elektrycznego czajnika, włączył go i zaczął organizować śniadanie z przyniesionych zakupów, na części biurka niezajętej przez Agnieszkę. Dziewczyna zjadła z apetytem bułkę z wędliną i wypiła trochę herbaty. Nie pogardziła też filiżanką kakao.
Zadzwonił Tomczyk, który zastąpił sierżanta Ziobro w dyżurce.
- Panie komendancie, jest u mnie pani dyrektor Kulik.
- Już idę.
- Zjedz jeszcze trochę - poprosił Agnieszkę. - Zaraz wrócę.
Skinęła głową, ale znowu zajęta była rysowaniem.

W dyżurce przywitał się z Kulikową i opisał jej wydarzenia ostatniej nocy. Słuchała uważnie.
- Jeżeli to uczennica mojej szkoły, na pewno ją rozpoznam - powiedziała. - Chodźmy!
Nowicki ją powstrzymał.
- Najpierw powiem, że przyjdziesz i dam jej szansę wyznania mi wreszcie, kim jest.
- Od kiedy to policja obchodzi się z takim taktem ze smarkulami? - zdziwiła się Kulikowa.
- Najwyższy czas zacząć.
Wrócił do gabinetu. Agnieszka nie zjadła już nic więcej. Od razu, gdy wszedł, wyciągnęła do niego kolejny rysunek. Omiótł go pobieżnie wzrokiem i oddał Agnieszce.
- Agnieszko - powiedział - wiesz, że jestem policjantem.
Dziewczyna spoważniała.
- Ale lubisz mnie, prawda?
- Bardzo cię lubię. Chciałbym tu siedzieć z tobą cały dzień i przyglądać się, jak rysujesz, a potem pójść z tobą na lody do pana Śliwki.
Miejscowy cukiernik Jan Śliwka kręcił wspaniałe lody, na które zjeżdżali ludzie z całego powiatu.
- Ale jestem policjantem, a ty spędziłaś noc poza domem. Będą kłopoty, jeżeli nie dowiem się, jak się nazywasz i gdzie mieszkasz. Pomóż mi, Agnieszko.
Oczy dziewczyny zaszkliły się łzami, a broda ściągnęła się w podkówkę i zaczęła drgać.
- Nazywam się Ag ... Marta Cichoń i ... i mieszkam na ulicy Rybackiej 9 ... mieszkania 4 - wyjąkała.
Spuściła głowę. Łzy kapały na rysunek pukając głośno w papier.
Nowickiego coś tknęło.
- Agnieszko - powiedział - dlaczego nie chcesz wracać do domu?
Nic nie mówiła, płakała dalej i kręciła głową na nie. Wykręcił numer dyżurki.
- Dorota - powiedział do Kulikowej - dzieci czują przed tobą respekt, prawda?
- No, trochę, tak - przyznała - inaczej nie mogłabym utrzymać dyscypliny.
- A do kogo chodzą najczęściej ze swoimi problemami?
- Do wychowawców. I do Teresy Lipnickiej, naszej pani psycholog.
- Zadzwoń do szkoły i poproś ją, żeby przyszła. Masz jeszcze chwilę czasu?
- No ... mam.
- Pogadajmy. Poproś sierżanta, żeby cię zaprowadził do trójki. Chcesz coś zjeść, wypić?
- Herbatę.
- Mam pod ręką, przyniosę do trójki.

- Agnieszko, lubisz panią Teresę Lipnicką? - zwrócił się do dziewczynki.
Przytaknęła.
- Niedługo tutaj będzie.
Podniosła głowę. Już nie płakała, ale patrzyła na niego nieufnie.
- Nie muszę iść do domu?
- Nie, ale musisz pokazać się pani dyrektor Kulikowej.
Popatrzyła na niego przestraszona.
- Nie bój się, to tylko taka procedura policyjna... taka prezentacja... - zacukał
się, bo nie bardzo wiedział, jak wytłumaczyć Agnieszce konieczność identyfikacji.
- I zabierze mnie do szkoły? - wybawiła go tym pytaniem z kłopotu.
- Nie, najpierw porozmawiamy z panią Teresą Lipnicką. Narysuj dla niej jakieś kwiatki.

Przeszedł do trójki, gdzie już czekała na niego Kulikowa i dwie herbaty, które w międzyczasie zdążył przygotować Tomczyk. Usiedli.
Dowiedział się od niej, że Marta przychodziła na lekcje zadbana i czysta, prawie zawsze miała ze sobą drugie śniadanie. Nie była najlepszą uczennicą, za to celowała w rysunku. Jej prace były wielokrotnie nagradzane na konkursach międzyszkolnych, raz zdobyła drugą nagrodę w województwie.
Problemy zaczęły się półtora roku temu. Marta opuściła się w nauce, z trudnością zdobyła promocję do następnej klasy. Coraz częściej znikała z lekcji, czasami w ogóle nie przychodziła do szkoły. Na wywiadówki, nie wszystkie, przychodziła tylko matka, Bożena Cichoń. Usprawiedliwiała nieobecności Marty, tłumacząc je chorobą, ale nie przedstawiała zaświadczeń lekarskich. Sprawiała wrażenie, że nie bardzo wie, co dzieje się z córką. Wielokrotnie skarżyła się wychowawczyni, że Marta zrobiła się "nieznośna".
Kiedy skończyli, poprosił Kulikową, żeby dokonała ostatecznej identyfikacji "świadka". Przeszli z trójki do gabinetu. Na widok pani dyrektor Marta zsunęła się z krzesła na podłogę, dygnęła i ustawiła się w pozycji na baczność, ale zamiast patrzyć przed siebie zwiesiła głowę, a z jej oczu znowu zaczęły kapać łzy.
- Dziecko, jak ty wyglądasz! - załamała ręce Kulikowa. - Bosa, bez rajstop, zamiast spódniczki w męskiej koszuli?! Gołą cię zatrzymała policja?
Faktycznie, Marta nie chciała założyć dużo za dużych, męskich butów, w których wyglądała prześmiesznie, a innego obuwia, ani też żadnej części garderoby jedenastoletniej dziewczynki, w komisariacie nie było. Rano, na pytanie Marty, w co ma się ubrać, Ziobro dał jej czyste to samo, co poprzedniego wieczoru, a Nowicki, w natłoku spraw, nie miał czasu, żeby cokolwiek zorganizować. Teraz zbierał punkty karne, którymi bezlitośnie zasypywała go pani dyrektor. Co gorsza, widział zbierający na twarzy Marty strach, że Kulikowa zabierze ją do domu.
I taka nieubrana zdążyłaś już wejść panu komendantowi na biurko i na głowę.
Być może to, co mówiła Kulikowa, było zabawne, ale ani Nowickiemu ani Marcie nie było do śmiechu.
- Czy obecna tutaj nieletnia nazywa się Marta Cichoń? - zdecydowany i lekko podniesiony głos komendanta przerwał tyradę pani dyrektor.
- Tak, to Marta Cichoń, moja uczennica.
- Bardzo dziękuję – uśmiechnął się ciepło do Kulikowej. Lubił ją i bardzo szanował za to, jak prowadziła szkołę, ale wiedział, kiedy należało jej przerwać i to był właśnie ten właściwy moment. - Chodźmy z powrotem do trójki. A ty, Agnieszko, nie wychodź z tego pokoju i pod żadnym pozorem nie opuszczaj komisariatu – zarządził surowo.
- Agnieszko? - zapytała Kulikowa, kiedy zamknęli za sobą drzwi gabinetu.
- Powiedziałem Agnieszko? Myślałem Marto – skłamał, nadal z ciepłym uśmiechem. Nie chciało mu się wyjaśniać, dlaczego mówi do Marty Agnieszko.
Wiedziała, że kłamie, a on wiedział, że ona wie. Żadnemu to nie przeszkadzało. Znali się bardzo dobrze, znacznie lepiej niżby to wynikało z koniecznych przecież kontaktów dyrektorki jedynego zespołu szkół w mieście i miejscowego komendanta policji. Kiedy byli dużo młodsi, mieli ze sobą burzliwy romans, który miał skończyć się ślubem, ale skończył się ciążą, poronieniem i poszarpaniem łączących ich więzi. Potem oboje wyjechali na studia, ale na różne uczelnie i do różnych miast. Kiedy spotkali się znowu w miasteczku, życie umieściło już każde z nich na innej ścieżce. Niemniej, lubili się i rozumieli nawzajem.

Kiedy pożegnał się z Kulikową, wrócił do gabinetu.
- Agnieszko, lubisz panią Teresę Lipnicką? - na wszelki wypadek powtórzył to, o co już pytał.
Przytaknęła.
- Zaraz tu przyjdzie.
- Nie muszę iść do domu?
- Najpierw porozmawiamy z panią Teresą.

Wkrótce potem do komisariatu weszła Teresa Lipnicka, młoda, szczupła, ładna kobieta o włosach koloru zleżałej słomy. Tomczyk przyprowadził ją prosto do gabinetu komendanta, zajętego oglądaniem kolejnego rysunku Agnieszki. Na widok dziewczynki Lipnicka uśmiechnęła się.

- Cześć, Marta - powiedziała ciepło i podeszła do biurka.
- Narysowałam dla pani kwiatki.
Była to martwa natura w ołówku, oddająca zadziwiająco wiernie przywiędłe kwiaty, stojące na stoliku w zielonym, smukłym wazonie,
- Czym ty rysujesz? - zdziwiła się Lipnicka - ołówkiem i długopisem? Nie dał ci pan komendant żadnych kredek?
Nowickiemu zrobiło się głupio, że nie pomyślał o kredkach. Chociaż nie był pewien, czy w całym komisariacie znalazłaby się chociaż jedna. Flamastry, owszem, ale kredki?
- Możemy porozmawiać? - zapytał Lipnicką.
- Oczywiście.
- Rysuje od samego rana - powiedział, gdy usiedli w "trójce". - Już prawie dwie godziny, z krótką przerwą na śniadanie.
- Ucieka w świat rysunku ze świata rzeczywistego, bo ten napawa ją strachem. I wdzięczy się do pana.
- Wdzięczy? Jest zamknięta, z trudem wydusiłem z niej, jak się nazywa, płakała ...
- Wdzięczy się na swój sposób. Widzi, że podobają się panu jej rysunki i ma nadzieję, że tak długo, jak będzie rysować, nie odeśle jej pan do domu.
- Dlaczego nie chce wrócić do domu?
Wzięła głęboki oddech.
- Sądzę, że Marta jest molestowana seksualnie.
- Przez kogo?
- Przez swojego ojca.
- Piotra Cichonia ?
- Ma innego?
No tak, głupie pytanie. Zastanowił się.
- Była pani już z tym u kogoś?
- U dyrektorki szkoły.
- I co?
- Nic. Powiedziała mi, że nic nie wywalczę, tylko zaszkodzę Marcie. Poza tym nie miałam żadnych dowodów. Bazowałam swoje podejrzenia na obserwacji dziecka.
- Nie rozmawiała pani o tym z Agnieszką, znaczy się z Martą?
- Owszem. Najdelikatniej, jak umiałam, próbowałam ją wypytać. Ale nic nie odpowiadała, albo zmieniała temat. To zresztą normalne. Większość molestowanych seksualnie dzieci cierpi na aleksytymię.
Nie zrozumiał. Nigdy nie słyszał takiego słowa.
- Co to znaczy?
- To niemożność wyrażenia uczuć w słowach. Dlatego tak rzadko sprawy trafiają przed sąd. Ofiara nie umie opisać, co się wydarzyło, sprawca wypiera się wszystkiego, brak świadków, prokuratura umarza śledztwo.
Myśl, że Cichoń wykorzystuje seksualnie córkę, wydała mu się wyjątkowo obmierzła. Co sam czuł, gdy schwytał ją na łąkach, prawie nagą, bosą, zziębniętą? Ogromną potrzebę zaopiekowania się "tym stworzeniem", tak wtedy myślał o dziewczynce. Czy ta opieka ma się skończyć na ubraniu jej w zbyt dużą, policyjną koszulę, na śniadaniu i ołówku do rysowania?
Palnął się nagle w czoło. Rysunki. Trzeba je pokazać pani psycholog. Przeprosił Lipnicką, wyszedł i po chwili wrócił z kartkami w ręku.

Na drugim rysunku, tym zamazanym przez łzy, też był lew. I mucha. I pająk. Lew i mucha wyglądały tak samo, jak na pierwszym. Pająk leżał z nogami do góry, najwyraźniej martwy, tuż przy prawej łapie lwa. Mucha przytulała się do lewej.
- Ta dziewczyna ma talent - powiedziała z uznaniem Lipnicka.
Ułożył obydwa rysunki obok siebie i wtedy na pierwszym też dostrzegł pająka. Był żywy, czaił się za kępą krzaków i wbijał złośliwe oczka w muchę i lwa.
Lipnicka przenosiła wzrok z kartki na kartkę. Analizowała każdy szczegół.
- Jaka ja jestem głupia!
Spojrzał na nią z niepokojem.
- Dzieci w ogóle, a szczególnie dzieci krzywdzone przez dorosłych pokazują swoje uczucia poprzez to, co rysują. Marta nic nam nie powie, ale wszystko narysuje. To widać już tutaj - wskazała palcem lwa.
- Jak to?
Teraz ona spojrzała na niego, jak na wariata.
- Nie widzi pan? Symbolika aż bije w oczy. Marta bardzo boi się pająków, mówiła mi o tym wiele razy. Jej prześladowca to pająk, mucha to Marta, lew to pan.
- ???
- Oj, jaki pan tępy! Proszę się nie obrażać, proszę uważnie słuchać. Na pierwszym rysunku pająk poluje na muchę, ale mucha znalazła już obrońcę - lwa. Na łące. Pan znalazł Martę pośrodku łąki.
- Bliżej rzeki.
- Nieważne, niech pan nie przerywa. Co pan powiedział Marcie, gdy pokazała panu pierwszy rysunek?
- Że bardzo ładnie rysuje ..., że podoba mi się lew i mucha, że taka ładna z nich para. Nie zauważyłem wtedy pająka.
- No właśnie. Marta odczytała pana słowa jako deklarację aprobaty i obrony. "Taka ładna z nich para", czyli lew będzie bronił muchy. Natychmiast narysowała swoje pragnienie - żeby lew zabił pająka.
- Mam zastrzelić Cichonia?
- Ma pan sprawić, żeby przestał krzywdzić Martę. To w końcu pana zawód - obrona słabszych.
- Jest pani pewna, że lew to ja?
- Oczywiście. Nawet jest pan do niego podobny.

Po odkryciu, że jest malowanym lwem, Nowicki wysłał Teresę Lipnicką, Martę i dwóch policjantów, w tym Tomczyka, do mieszkania Cichoniów. Wrócili z ubraniami dziewczynki, jej książkami, zeszytami i przyborami do rysowania. Lipnicka kupiła kredki i bloki rysunkowe w ilościach wystarczających do zaspokojenia potrzeb średniej wielkości przedszkola. Zamknęły się z Martą w gabinecie Nowickiego i tam, w wirze papieru, bułek z wędliną, flamastrów, lodów, kredek i soczków ze słomką pracowały do późnych godzin popołudniowych. Dopiero wtedy Lipnicka zaprosiła komendanta do jego własnego gabinetu, podsunęła mu pod nos ogromny stos zarysowanych kartek papieru i obwieściła triumfalnie, że "Marta narysowała całą historię". Do późnego wieczora oglądał rysunki i słuchał jej wyjaśnień na temat symboliki każdego z nich. Miał w głowie zamęt.
Spytała, dlaczego mówi na dziewczynkę „Agnieszka”. Byli już na ty.
- Powiedziała, że tak ma na imię. I tak o niej myślę.
- Wiesz, dlaczego Agnieszka?
Przyznał, że nie ma pojęcia.
Od Agnieszki Wójcik, kmiotku, bożyszcza nastolatek, mistrzyni muzyki techno. Wszystkie nastolatki w kraju chcą być takie, jak Agnieszka Wójcik. Marta powiedziała, że ma na imię Agnieszka, żeby wzmocnić swoje ego. Teraz, za każdym razem, gdy nazywasz ją tym imieniem, podbudowujesz jej poczucie własnej wartości. Tym bardziej, że dla Marty jesteś bożyszczem, na równi z Agnieszką Wójcik. Masz wyjątkowe, intuicyjne wyczucie dziecięcej psychiki. Chylę przed tobą czoła – dodała i zamiast pochylić czoło, pocałowała go delikatnie w usta.
Poczuł, że bardzo ją lubi. I że starokawalerstwo ma swoje przywileje.

Nowicki szybko wydobył z kolektywnej wiedzy komisariatu historię rodziny Cichoniów.
Bożena Sulicka miała siedemnaście lat, gdy urodziła się Marta. W Urzędzie Stanu Cywilnego zgłosiła, że ojcem dziecka jest starszy od niej o cztery lata Piotr Cichoń. Krótko przed połogiem przerwała naukę w zawodowej szkole krawieckiej. Po urodzeniu córki rzuciła się w wir zabaw i szaleństw. Była ładna i nigdy nie brakowało jej męskiego towarzystwa. Mężczyźni mówili o niej "rozrywkowa", a kobiety - "łatwa". Pracowała w dzień, bawiła się wieczorami. Martę wychowywali dziadkowie. Jakimś cudem dokończyła szkołę. Cztery lata po narodzinach Marty pochowała ojca i przeprowadziła się razem z matką i córką na Rybacką. Od dwóch lat, po spektakularnej plajcie największej szwalni miasteczka, była bezrobotna.
Piotr Cichoń spłodził córkę pod koniec służby wojskowej i przepadł bez wieści kilka miesięcy przed jej narodzinami. Przez następne sześć lat nikt nie wiedział, gdzie przebywa, ani co robi. Gdy wrócił, znowu związał się z Bożeną. Nie wypierał się ojcostwa, szybko wzięli ślub. Niecały rok później na świat przyszły bliźnięta, chłopcy. Niezbyt dobra reputacja żony zdawała się Piotrowi nie przeszkadzać. On sam miał grzechy na sumieniu, a gdy wyłonił się z sześcio-letniego niebytu, był bez pracy, mieszkania, pieniędzy, poróżniony z własnymi rodzicami i rodzeństwem. Nie ukończył nawet zawodówki, za to w wojsku zrobił zawodowe prawo jazdy na ciężarówki. Znalazł dzięki temu pracę w warsztacie samochodowym, a potem w przedsiębiorstwie transportowym, w odległym o dwadzieścia kilometrów mieście powiatowym, jako kierowca i mechanik.
Ojciec Marty miał na koncie dwie odsiadki: rok i trzy miesiące za kradzież z włamaniem i trzy lata za pobicie. Obydwie kary odbył w czasie 6-letniej nieobecności w miasteczku. Po powrocie nie wchodził już w konflikt z prawem. Druga z odsiadek, w więzieniu w Bytomiu, wydawała się pozostawić na nim głębokie piętno. Nowicki zadzwonił do dyrektora zakładu karnego i dowiedział się, że Cichoń został "zcwelowany", zmuszony do oddawania posług seksualnych współwięźniom.
Przez cztery lata po ślubie Cichoniom nieźle się powodziło, jeździli nawet jakiś czas małym Fiatem. Kryzys dopadł ich, gdy Bożena straciła pracę.
Jakimi rodzicami byli Piotr i Bożena, tego nikt nie potrafił powiedzieć. Pewnie nikogo to specjalnie nie obchodziło.

Nowicki kazał Tomczykowi porozmawiać ze wszystkimi dorosłymi domownikami z rodziny Marty: matką, ojcem i babką.
- Bożeny Cichoń nie było w domu - relacjonował Tomczyk. - Wyszła gdzieś z bliźniakami. Babcia i wnuczka ściskały się na dole, przy radiowozie, potem drugi raz na górze. Chyba bardzo się kochają. W mieszkaniu, jak pakowały rzeczy, Marta cały czas do niej szeptała, a babcia siąkała nosem i powtarzała "Dzięki Bogu". Nie robiła Marcie żadnych wyrzutów.
Rozmowa z babką, Zofią Sulicką, odbyła się po wyjściu Marty i Teresy Lipnickiej z mieszkania. Nie odpowiedziała ani razu na pytania, dlaczego jej wnuczka przechadzała się w nocy nad rzeką, boso i w koszuli nocnej. Płakała i powtarzała, że "Martusia to dobre dziecko". Narzekała na córkę, że zniszczyła sobie życie. Gdy Tomczyk wychodził, chwyciła go na progu za rękaw i powiedziała konspiracyjnym szeptem: "To wszystko jego wina". Nie chciała wyjaśnić, co miała na myśli.
Bożena Cichoń, matka Marty, przyszła na komisariat o 11:35. Nowicki sam ją przesłuchiwał. Była zdenerwowana, odpowiadała zawile i niejasno, powtarzała, że Marta "nie słucha mnie ani męża". Z jej słów wynikało, że dziewczynka jest nieobliczalna. Bez protestów podpisała zgodę na pobyt córki u Teresy Lipnickiej. Nowicki maglował ją przez półtorej godziny, ale nie udało mu się jej nakłonić, żeby obciążyła męża.
Z ojcem Marty Tomczyk rozmawiał późnym popołudniem, na podwórku za domem. Cichoń naprawiał motocykl kolegi. Na pytania odpowiadał niechętnie, jego zdaniem "Marta to wariatka, jak jej babka". Zdenerwował się mocno wiadomością, że Marta nie wróci do domu. Krzyczał "oddajcie mi córkę, psy" i przeklinał. Uspokoił się dopiero, gdy Tomczyk zagroził przywołaniem radiowozu. Po dłuższej perswazji podpisał nawet zgodę na pobyt córki poza domem.
- W tej swojej szopie trzyma sporo części samochodowych - śmiał się Tomczyk. - Po kilku pytaniach, skąd je ma, zrobił się spolegliwy i potulny, jak baranek.

Teresa Lipnicka już wcześniej dzwoniła do swoich rodziców.
- Mieszkam wciąż z nimi - wyjaśniła - w domku jednorodzinnym, przy Leśnej. Marta może zostać u nas tak długo, jak to będzie konieczne. Będziemy razem chodzić do szkoły i razem wracać do domu.

Wieczorem Nowicki zadzwonił do prokuratora Jacka Żylińskiego. Znali się dobrze z polowań i kilka razy ze sobą współpracowali.
- Ten Cichoń, to wyjątkowa kanalia - powiedział po wysłuchaniu jego relacji - ale przestań śnić, zejdź na ziemię. Wszystkie twoje rysunki, pierduły i nieopierzona pani psycholog rozpłyną się jak sen w obliczu średnio inteligentnego adwokata. Znajdź mi wiarygodnego świadka, najlepiej matkę albo babkę, a przyskrzynimy tego śmiecia.

Następnego dnia rano Nowicki miał pełny obraz sytuacji, ale nadal nie wiedział, co robić. Popełniono przestępstwo, znał sprawcę, nie mógł go aresztować. Rutyna. Przesłuchanie sąsiadów Cichoniów z domu przy Rybackiej 9 nie przyniesie nic nowego, był tego pewien. "Nic nie widziałem, nic nie słyszałem". Agnieszka nie mogła wiecznie pozostawać u Lipnickiej, zresztą Cichoniowie w każdej chwili mogli się rozmyślić i zażądać jej powrotu do domu.

Odezwał się telefon z dyżurki. Wcisnął guzik.
- Słucham.
- Panie komendancie, pani Sulicka do pana. Pytałem, o co chodzi, mówi, że musi z panem osobiście.
- Przyprowadź.
Pomyślał, że Bożena zmieniła zdanie i zgodzi się zeznawać. Trochę go zaskoczył widok starszej kobiety. To musiała być Zofia Sulicka, babcia Agnieszki. Wiedział, że ma 54 lata, ale wyglądała na 65. Niewysoka, sucha i żylasta, miała duże, spracowane dłonie. Poprosił ją, by usiadła.
- Cieszę się, że panią widzę - powiedział. - Co panią do mnie sprowadza?
Mówiąc, unikała jego wzroku.
- Bożena ... córka - poprawiła się - nie chciała, żebym przyszła, ale Martusia ... mówiła, że pan jest dobry człowiek, i ten drugi, co ją pilnował w nocy, też dobry, i ta pani ze szkoły. Tyle dobrych ludzi na świecie, obcych, a swój zły.
- Piotr Cichoń? - spytał Nowicki.
- No on, pomiot diabelski, Cichoń. On by chciał, żeby Martusia była wariatka, i ja żeby była wariatka, i Bożena. Chodzi po domu, meble kopie, naczynia tłucze, wrzeszczy, że mamy lecieć i zabierać, do domu sprowadzić, na jakie zatracenie chyba z jego rąk, że nas zabije i siebie, że ona wariatka, ale to on wariat. Ja Bożenie mówiłam, zapomnij o nim, jaki był, taki będzie. Ale ona nie, przywlokła go, niby że mieszkać nie miał gdzie. Pewnie, że nie miał, nawet swoi go nie chcieli, takiego zbója.
Wzięła oddech, milczała chwilę, wpatrzona w przywoływane z pamięci obrazy.
- Że dziecko potrzebuje ojca. Pewnie, że potrzebuje. Przez te sześć lat, co go nie było, też potrzebowało. Nie raz płakała, że inne mają tatusia, a ona nie. Jak Bożena jej powiedziała, że on jej tatuś, aż tańczyła z radości. A on nic, niby uścisnął, ale tak bez serca. Bo to widać, kto z sercem dziecko przytuli, a kto nie. Z serca to na twarz płynie i widać wszystko. Potem to już jakby jej nie widział, jak na powietrze na nią patrzał, albo gorzej, jak na zarazę jakąś. Jak podchodziła, żeby pogłaskał, to rękę cofał, jak na kolana chciała wejść, to że robotę ma, zaraz wstawał. A ona patrzyła w niego, jak w obraz święty.
- Martusia?
- Pewnie, że Martusia. Że tatuś silny, że piękny, tak mówiła. Serce mnie się krajało, bo on za nic ją miał. Dziecku nie przetłumaczy, że rodzony ojciec go nie chce. Zmęczony, mówiłam, chodź ze mną się pobaw, a ona buzię w podkówkę i niby bawiła się ze mną, ale tylko patrzała, czy on na nią patrzy. On te swoje części dłubał, nie popatrzał na dziecko rodzone, ino wrzeszczał, żeby cicho była, jak lalkom śpiewała.
- Bił ją?
- Wtedy jeszcze nie bił. Bał się, że go na zbity pysk wyrzucimy, na bruk, do rynsztoka, gdzie jego miejsce. Skamlał, żeby go zameldować w urzędzie, że u nas mieszka. To go zameldowała Bożena, bo jak męża w kościele poślubionego nie zameldować, a ona w ósmym miesiącu już chodziła z bliźniakami. Robotę też wtedy dostał, i zameldowany, dopiero on w piórka obrósł i panoszyć się zaczął. Idź stara do kuchni, mówił, tam twoje miejsce, Martusię za byle co przez kolano, w pupę bił, jak biegłam ratować, to że ja stara winna, niby źle wychowałam. Że leniwa, nic nie umie, wszystko tłucze. Raz tylko szklanka jej z rączek wypadła, jak przechodził i nogą uderzył, niby niechcący, jakby to krzesło jakie było, a nie dziecko. Zatoczyła się, biedna, szklanka na podłogę, to się rozbiła. Zaraz ją bić zaczął, ale wydarłam i do kuchni zaniosłam.
- Panią i córkę też bił?
Milczała. Nie bardzo miała ochotę o tym mówić. Nowicki czekał.
- Bożenę ... tak zaczął ruszać, jak chłopcy się urodzili, z miesiąc po tym. Że zła matka, że krzyczą. Krzyczeli, bo pokarmu miała mało, na jednego, nie na dwóch. A tego sztucznego jeść nie chcieli. Pokrzyczeli trochę i przestali, jak to małe. Przecie pokarm ściągała, z tym sztucznym mieszała, to i zjedli. Wagę mieli dobrą, doktórka w przychodni zadowolona, a on ciągle, że głodni i głodni. Cycka by chcieli co chwilę, jak to małe, a tu i do roboty trza pójść, i w domu co zrobić, i uszyć dla klientki, jak jej pilno.
- Dużo tak jej nie ruszał, na początek. Jak się upił albo się wściekł o co, jak to chłop. Tylko Martusię tak w pupę bił, wtedy już zboczony był. Tak to szło, nie powiem, wypłatę przynosił, nie całą, bo już pił dużo, ale starczało, z tym co Bożena w szwalni dostała i od klientek za szycie. Fiata małego kupił, co go na złom już mieli dawać, wyreperował tymi częściami, co z roboty przynosił. Szykowny się zrobił, Bożenę i bliźniaków po mieście woził. Tylko Martusi brać nie chciał, nie ma miejsca, mówił, zawadza, tak mówił, tak specjalnie, bo ona zaraz w płacz, to się śmiał. Potem mu się odwróciło i samą chciał wozić, wtedy już gdzie wywiózł i bezeceństwa wyprawiał, to ona parę razy pojechała i nie chciała. Do samochodu idź, wrzeszczał, to ona zaraz w płacz. On ją do fiata cisnął, jak worek jaki, za godzinę wrócił. To ona do mnie, babciu, chodź na łąki, tak się bała biedula, że drugi raz ją zabierze. Jak ja ją kąpała to krzyczy, boli, babciu, tam nie myj. Ja patrzę, a ona krew między nóżkami ma, a to jej pora przecie nie była, 10 roków dopiero miała. Tak mnie się wtedy krew zburzyła, że miesiąc jak błędna chodziłam, od ściany do ściany, jeść nie mogłam, na śmierć się gotowałam, ale Święta Maryja wybroniła.
- A Bożena nic słyszeć ani widzieć nie chciała. Jak co mówiła, zara krzyczał, że wypłaty nie da, a ona wtedy chorowała, szyć nie mogła i w szwalni coraz gorzej było. Odkładać chciała co na czarną godzinę. I przyszła czarna godzina, przyszła. Robotę Bożena straciła, jak szwalnię rozkradli, złodzieje. I mniej do szycia w domu miała, bo ludzie pobiednieli, i jemu nadgodziny obcięli. Żeby pić przestał, to by może starczało, ale on jeszcze bardziej pić zaczął. Martusia rosła, chłopcy rośli, to i ubrań trza było kupić. Dziewczyńskich ubrań po niej zostało, ale chłopca w to nie ubierze. Bożena przerabiała, przeszywała, a on nie, że jego synowie w łachach nie będą chodzić, po jakiej kurwie. Bo wtedy on z tymi kurwami zaczął. Że Bożena kurwa i Martusia kurwa.
Przestała mówić. Łzy ciekły jej po policzkach.
- Bo jak to, panie, kurwa o dziecku mówić, jak jej 10 lat. Nie, 11 już miała, ale nawet piersi jej jeszcze nie rosły. Mała była, ale rozumiała, bo w szkole kurwa na jej matkę wołali. On do niej kurwa, ona płacze, że nie, nieprawda. Tatusiu, nie, ja nie kurwa, tak płacze. To we mnie coś weszło, sam jesteś, mówię, skurwysyn i już taki zostaniesz. To on mnie ruszył, aż na ścianę padłam i się zamierza, co by drugi raz mi dać. Do kuchni uciekłam, on za mną, za nożem się ogląda, ty stare ścierwo, mówi, nie pożyjesz. Patelnia stała, ciężka taka, żeliwna, jak go przez łeb ruszyłam, ręka troche mi zeszła, ale i tak krew mu poszła na oczy, że widzieć nie mógł. Drugi raz, myślę, i po tobie, ale Bóg mi rękę wstrzymał. Szkoda, bo Martusi by nie skrzywdził.
Przeżuwała coś w myślach, rozważając, co by mogło być.
- Pewnie, Bożena grzeszyła, ale co jej było robić, jak on uciekł, ona z dzieckiem została, sama dziecko jeszcze była. Z chłopami chadzała, pijana wracała, mąż nieboszczyk ją przez łeb, to ona myk z domu, trzy dni jej nie było. To się potem miarkował. A Martusię jak kochał, świata za nią nie widział. Aż Bożena krzyczała, co ty ją tak kochasz, toś mnie nigdy tak nie kochał. A to nieprawda, bo on zawsze dobry ojciec był. Bożena chłopów do domu prowadzała, jak wygonił, to i ona precz poszła. Tak się gryzł, że aż cały żółty się zrobił i umarł. Jak jeszcze żywy leżał, chodzić nie mógł, ledwo dychał, to jeszcze wołał, gdzie Martusia, mój aniołeczek. Dobry chłop był, świeć Panie, nad jego duszą.
- Tak Bożena życia chciała kosztować. Oj, pokosztowała, to jej się zwrócić teraz chce i długo jeszcze zwracać będzie, tym życiem, co jej tak smakowało. Raz kurwa, zawsze kurwa. Ludzie pamiętliwi, nie tak, jak ksiądz na kazaniu mówi, co by przebaczyć. A ona jak z bliźniakami chodziła, od pierwszego miesiąca, to ani na chłopa spojrzała, tylko Piotruś było i Piotruś, wszystko będzie sam miód. On jej tak miód obiecywał, a na piołun wyszło.
Znowu zamilkła. Spuściła głowę. Bał się, że już nic nie powie.
- I wtedy Martusię do komórki zaczął brać, co ją w podwórzu postawił, części tam miał, te kradzione, i różne naprawy robił. Martusię w komórce trzymał, że niby na oku musi mieć, co by za chłopami nie latała, nie kurwiła się, jak matka, tak mówił. I komórkę zamykał, i tam z nią siedział, i bezeceństwa wyprawiał. Pijany wracał do domu, Martusia spała, to ją brał i do komórki nosił, ona w krzyk, to jej buzię ręką zatkał, i tak zabrał. Szarpałam, broniłam, ale co ja stara, patelnię wyrzucił, rady mu dać nie mogłam, raz mnie tak ruszył, że ze schodów w dół poszłam i do rana dychać nie mogłam. A Bożena to jak martwa chodziła, blada taka, bez krwi, nic nie jadła. Już strach mnie brał, że pomrze, trzy sieroty zostawi.
- Ostatni rok to mu Martusia uciekała. Kroki na schodach słyszała, do mnie do kuchni biegła i na garaż wychodziła, co go w ostatni rok przy domu zbudowali. Po rynnie w dół schodziła, leciutka taka, to i rynna trzymała, i na łąki uciekła. Zimą ciężko na łąkach wytrzymać, to ja jej buty na garaż stawiała i Bożeny płaszcz stary, ciepły, to się w płaszcz otuliła i gdzie tam pod murem czekała, aż on zaśnie i cichutko do domu wracała. Ale nie zawsze uciekła, to tak prosiła, nie, tatusiu, nie chcę, tatusiu, tak płakała, to i tak ją do komórki zaciągnął.
Nagle podniosła oczy i wbiła je w Nowickiego. Z piersi wyrwał jej się jakiś jęk.
- Bo jak to można, panie komisarzu, żeby z córką własną takie rzeczy robić? Bez czci, bez sumienia.
Rozszlochała się na dobre. Ukryła twarz w dłoniach i kołysała się w przód i w tył.
- Zmarnował mi wnuczkę, zmarnował Martusię. Niech się smaży w piekle.
Czekał cierpliwie, aż przestanie płakać. Przerwała nagle, podniosła ku niemu oczy.
- Niech pan komisarz go zamknie, niech wróci skąd przyszedł. Bo on już raz w więzieniu za męską kurwę był, niech mu tam robią, co on Martusi zrobił. To przecie grzech ciężki, to i kara być musi. Ja wszystko powiem, jak było, po prawdzie powiem, jak na spowiedzi. Niech zgnije, taki jego zasłużony los.

Zeznanie

4
Tekst jest napisany sprawnie, potoczyście, a historia wciągająca, czytałam więc z zainteresowaniem. Tu i ówdzie, zwłaszcza na początku, przydałyby się drobne skróty, jakieś ciachnięcia opisów nazbyt szczegółowych i niewiele wnoszących, lecz to drobiazg, niewielkie porawki redakcyjne. Mam natomiast parę wątpliwości dotyczących samej fabuły.
Komendant znajduje nad rzeką błąkającą się dziewczynkę. OK. Jest noc, więc zabiera ją na komisariat. W porządku, mała nie potrzebuje interwencji lekarza, sprawą można się zająć dopiero rano. Miasteczko jest małe, ludzie się znają, więc ustalenie tożsamości dziewczynki nie nastręcza kłopotów. Też OK.
I co potem? Nie jestem pedagogiem szkolnym i zawodowo nie mam do czynienia z procedurami prawnymi dotyczącymi nieletnich uciekinierów, ale, o ile mi wiadomo, policjant nie może umieszczać takiego dziecka u dowolnie przez siebie wybranych ludzi, nawet jeśli bardzo ich ceni i szanuje. Jeżeli Marta/Agnieszka zataja swoją tożsamość i najwyraźniej nie chce wracać do domu, wtedy powinna trafić do najbliższego pogotowia opiekuńczego, natomiast jej sprawę komendant musi skierować do sądu rodzinnego, który zadecyduje, co dalej. Bez sądu się nie obejdzie i komendant doskonale o tym wie. To sielankowe umieszczenie dziewczynki w domu lubianej nauczycielki byłoby bardzo sympatyczne, ale, niestety, nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Może, gdyby pogotowie było przepełnione i chwilowo odmówiło przyjęcia dziewczynki, to wtedy - na kilka dni? W każdym razie, komendant powinien głowić się nie nad tym, jak aresztować ojca Marty, tylko - co napisać we wniosku do sądu. I jak najszybciej ten wniosek wysłać. Inaczej dziewczynka musi z powrotem trafić do rodziców, którzy mają przecież pełnię praw rodzicielskich. Nie wiem, czy wymuszanie na nich zgody na pobyt Marty w domu nauczycielki byłoby legalne, bo - na jakiej podstawie? Od zajmowania się małymi uciekinierami jest właśnie pogotowie opiekuńcze, a nie obce osoby prywatne, choćby pełne dobrej woli.
I za dobrze się akcja rozwija. Zbyt gładko. Mamy sprawę niewątpliwie kryminalną, do tego starannie ukrywaną ze względu na tajemnicę rodzinną - że to tajemnica poliszynela, to inna kwestia, ale tak zwykle bywa w małych społecznościach - a tymczasem komendant nie napotyka żadnego oporu, poza milczeniem dziewczynki, które też bardzo szybko zostaje przełamane. Parę godzin, miła nauczycielka i już, cała historia Marty zostaje opisana w obrazkach, chyba łatwych do zinterpretowania, spójnych i logicznych. Plus jeszcze babcia, która przychodzi i sama z siebie opowiada wszystko, co komendant (a wraz z nim czytelnik) chciałby wiedzieć. Tzn. wejście policji do akcji rzeczywiście mogło wyzwolić w starszej pani chęć wyrzucenia z siebie tajemnicy, która mocno musiała jej ciążyć. I chęć ukarania zięcia też byłaby niebagatelną motywacją. Ale: w ten sposób całej akcji brakuje nerwu. Brakuje napięcia. Historia (wydarzenia bieżące, nie opowiadane) toczy się gładko i bez przeszkód: dziewczynka ufa komendantowi, nauczycielka wspiera go (ach, ten podziw, ten pocałunek...), babcia opowiada wszystko, co nam potrzebne do zrozumienia wydarzeń. Kawa na ławę, i po wszystkim. Brak jest rzeczywistego (nie opowiedzianego!) konfliktu, starcia protagonistów, czyli tego, co jest decydujące dla dobrej literatury. A nie tylko wzruszającej.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

Zeznanie

5
Kot Garfield pisze:Najlepsze z jakiej prozy?
W tym dziale był ten tekst. Jest ok, to tylko błąd systemu, moderatorzy już poprawili.

Łapanki Ci nie zrobię. Za to masz rzeczową wizytę Szefowej, ukłon:)

Zeznanie

6
Kochana Rubio
Dziękuję za post, który jest ciekawy i napisany bardzo sprawnie, z żywym zainteresowaniem i znajomością tematu. Wyczuwam zawodowego krytyka literackiego, a jeżeli jeszcze nim nie jesteś, to zastanów się, czy nie chciałabyś nim być.
W Twojej krytyce masz rację i jej nie masz. Przede wszystkim "Zeznanie" jest fikcją literacką, a nie Sprawą dla Reportera. Nie musimy się zastanawiać, czy to, co napisałem, mogłoby się wydarzyć naprawdę. Natomiast możemy i powinniśmy pomyśleć, czy chcielibyśmy, żeby tak było. Różnica jest subtelna, niemniej bardzo istotna.
Nie będę kontynuował naszej dyskusji, bo jest już po północy, a ja padam na nos. Mam nadzieję, że wrócimy do niej wkrótce.
Dobranoc

Zeznanie

7
No to teraz coś z perspektywy zwykłego czytacza.
Wybacz, ale ja uwielbiam się czepiać :) i trochę się tego nazbierało.
(A cytaty zrobiłam w cudzysłowach, tak łatwiej skopiować z Worda)

„ W dyżurce sierżant Ziobro wypełniał pracowicie jakiś formularz. Nowicki westchnął . Papierów z roku na rok było więcej, a personelu mniej.
Nowicki wyszedł z komisariatu. U podnóża schodów zrobił kilka głębokich wdechów. Majowy wieczór był chłodny, choć w dzień mocno przygrzewało słońce. Pachniało wiosną.
Księżyc wisiał nad rzeką niczym wielki chiński lampion. Nowicki zatrzymał się
- za dużo tego

„Srebrzyste mgły zwabiły go na brzeg, z dala od ścieżki, którą zwykł był chodzić przez nadrzeczne łąki.”
- aha, jakiś fantasta, najpierw nie chciało mu się wychodzić z przytulnego komisariatu, teraz wabią go mgły…

„Plama biegła, chociaż nie widział nóg, w stronę mgły.”
- Sorry, ale tu się uśmiechłam. Plama z nogami :D

„Nagie ciało zaczęło się trząść, a spod rozrzuconych w nieładzie włosów wydobył się stłumiony szloch. Nowicki patrzył na pergaminową, bladą skórę, chude ramiona i pośladki. Tylko długie włosy wskazywały, że ciało było płci żeńskiej.”
- to mi trochę zgrzytnęło. Po pierwsze powtórzenie – ciało. I właśnie, mamy ciało, potem wyszczególnienie na części tego ciała, i znów z powrotem? I w ogóle, opis jak z protokołu autopsji, co zresztą nie musi być złe, tak może myśleć oficer policji, ale mi nie pasuje. Może: Tylko długie włosy wskazywały, że to mogła być dziewczynka?

„Nowickiemu robiło się coraz bardziej głupio”.
- no, mogę zrozumieć, dziecko płci żeńskiej i do tego nagie, ale przecież nie w tej sytuacji. Jest noc, dziecko same, raczej powinien być wstrząśnięty. I poza tym, to ma być oficer policji???

"Dziecko nie powinno być o tej porze samo nad rzeką. Jestem policjantem i muszę interweniować", przypomniał mu głos obowiązku.”
- no właśnie, co to mówi o Nowickim? Że dopiero głos obowiązku przypomina mu że powinien coś zrobić? To ma być oficer policji???

„Była lekka jak piórko.
Sierżant Ziobro poskładał rozrzucone”
- tu trochę za duży przeskok. Ale ja też się czepiam. Jednak może: tym czasem na komendzie…

„Ziobro wpadł w panikę, gdy usłyszał za drzwiami głos Nowickiego. Zaczął miotać się rozpaczliwie w małym przedsionku. Musiał przecież otworzyć drzwi komendantowi. No i na pewno musiał uprzątnąć i ukryć przygotowane przed chwilą legowisko.”
- tu też się trochę poprzyczepiam. Dopiero co mieliśmy małą nagą dziewczynkę znalezioną w środku nocy w zaroślach, a teraz Ziobro się miota?? A obchodzi mnie to? To jest zupełnie inna historia, mi to trochę przeszkadza. Ja chcę wiedzieć co z dzieckiem!

„Na jej gołych nogach dyndała smętnie jakaś ubłocona szmata .
- Co się gapisz?! - warknął Nowicki, przepychając się do przodu.
Szmata weszła w krótki kontakt z rękami i klatką piersiową sierżanta, pozostawiając mu na mundurze błotniste smugi.”
- znowu niepotrzebne powtórzenie, i szmata weszła w kontakt? To ona człowiek jest?

„Ziobro postanowił niczemu się nie dziwić.
- Nie było zgłoszenia, że zaginęło dziecko?”
- ponieważ w pierwszym zdaniu mamy Ziobro, to spodziewam się, że wypowiedź też jego

„Ja też się teraz wykąpię, po niej, i pójdę do domu. Wrócę koło pół do siódmej, po drodze kupię coś do jedzenia, zrobię śniadanie.”
- zbędna i zbyt szczegółowa informacja. Komendant się spowiada podwładnemu z każdej czynności? - Ja teraz pójdę do domu. Wrócę koło pół do siódmej a po drodze kupię coś do jedzenia.

„- Kto by go nie znał? - Wiewiór rozwoził mleko,
- myślnik po wypowiedzi sugeruje, że Wiewiór jest osobą, która odpowiada

„- Piętnaście po szóstej – kontynuował Nowicki”
- będzie liczył z zegarkiem w ręku. Chyba, że koniecznie chcesz pokazać Nowickiego jako strasznego pedanta.

„Przeszedł do trójki, gdzie już czekała na niego Kulikowa i dwie herbaty, które w międzyczasie zdążył przygotować Tomczyk. Usiedli.”
- to tylko taki mały przykład nadmiaru informacji. Czy naprawdę czytelnik musi być informowany, że w pokoju były dwie herbaty i że przygotował je akurat Tomczyk i do tego w międzyczasie? Jeśli taki twój styl – Ok, ale jak dla mnie - zamula.

„- Czy obecna tutaj nieletnia nazywa się Marta Cichoń? - zdecydowany i lekko podniesiony głos komendanta przerwał tyradę pani dyrektor”.
- jakoś tej „tyrady” nie zauważyłam

„skończył się ciążą, poronieniem i poszarpaniem”
- to trochę zgrzyta, przynajmniej mi, poronienie i poszarpanie, brzydkie skojarzenie.

"Większość molestowanych seksualnie dzieci cierpi na aleksytymię.
Nie zrozumiał. Nigdy nie słyszał takiego słowa.
- Co to znaczy?
- To niemożność wyrażenia uczuć w słowach."
- oj, łopatologia. I pani psycholog nie mówi po „ludzkiemu?” Do tego uwielbiam być pouczana jakby niechcący :roll:

„– dodała i zamiast pochylić czoło, pocałowała go delikatnie w usta.”
- a to mnie z nagła piorun strzelił :shock:

A potem to już zwykłe streszczenie tego co i tak już wiemy, w formie protokołu policyjnego – kto gdzie kiedy i dlaczego. I płaczliwa spowiedź babci. Odpadam

Początek: mgły, księżyce, widma, potem „o raju, co tu zrobić z dziewczynką”, i na koniec policyjny protokół. Nie klei się. I gdzieś w tym wszystkim pęta się, jakby zagubiony, Nowicki. Takie odniosłam wrażenie. To on ma być główną postacią?
Kot Garfield pisze:Przede wszystkim "Zeznanie" jest fikcją literacką, a nie Sprawą dla Reportera. Nie musimy się zastanawiać, czy to, co napisałem, mogłoby się wydarzyć naprawdę.
Ok, ale. Ja jako czytelnik nieobyty, nie sprawdzam szczegółowo realiów więc te „nieścisłości” nie bardzo mi przeszkadzają, ale, jeśli budujesz jakąś wizję alternatywną, to może warto by było ją co nieco podbudować, urealnić? Bo tu widzę Nowackiego który się miota i nie bardzo wie (przynajmniej czytelnik nie wie) co ma jeszcze zrobić. Na policji powinny być jakieś procedury. Jak ja to rozumiem, chciałeś pokazać nam „prawie” zwykłego człowieka który przejmuje się losem dziewczynki. Ale tego też zbyt wyraźnie nie widać. Czegoś tu brakuje

To co do procedur. Ale prawda psychologiczna jest nie do obronienia, tu zgadzam się w pełni z Rubią.

I żeby nie było, ogólnie jest nieźle, zrobiłeś niezłą zupę jarzynową (że sobie pozwolę na takie kulinarne skojarzenie ;) ), teraz tylko pytanie, czy może nie za dużo groszku i jak ją dobrze przyprawić.
Dream dancer

Zeznanie

8
1) "Nie miał ochoty na powrót do domu. Nikt tam na niego nie czekał, rzecz normalna w starokawalerstwie. Przyzwyczaił się. Najlepiej czuł się tutaj, w komisariacie, w swoim gabinecie".
UWAGA:
A) Czy kończąc pracę, mówisz kolegom z biura, że WRACASZ do domu, czy mówisz im, że IDZIESZ do domu?
B) Do czego przyzwyczaił się bohater? Czy przyzwyczaił się do tego, że nikt na niego nie czeka w domu? I właśnie dlatego, że się przyzwyczaił, to nie ma ochoty iść do domu? Czy można z tego wnosić, że gdyby nie był oswojony z tym, że na niego nikt w domu nie czeka, to wtedy miałby ochotę iść do domu?
C) Skoro bohater najlepiej czuł się "tutaj", to czy mam rozumieć, że narrator zainstalował się razem z nim w komisariacie i już z niego nie wyjdzie?
DOBRA NOWINA: Niebyt - nie istnieje!

Zeznanie

10
Wg mnie bardzo dobry tekst i wciągająca opowieść, ale oczywiście nie ustrzegłeś się błędów językowych (co jest normalne). Większość została już przedstawiona, mnie jednak uderzył tekst "Z teczki wyjął niewielką poduszkę" :) Wszelkie błędy językowe i niedociągnięcia są do poprawienia, najważniejsze, że fabuła ciekawa. Powodzenia

Zeznanie

11
Kot Garfield pisze: Przede wszystkim "Zeznanie" jest fikcją literacką, a nie Sprawą dla Reportera. Nie musimy się zastanawiać, czy to, co napisałem, mogłoby się wydarzyć naprawdę. Natomiast możemy i powinniśmy pomyśleć, czy chcielibyśmy, żeby tak było. Różnica jest subtelna, niemniej bardzo istotna.
Tu się zgodzę. Rzeczywiście istnieje spora różnica między tekstami stanowiącymi lek na bolączki realnego świata, terapię dla piszącego, kojącymi nerwy, a tekstami, do których podcnodzi się nieco poważniej.

Oczywiście istnieje cała gałąź przemysłu rozrywkowego poświęcona czemuś, co nazywa się "feel good movie" albo "feel good book", ale w takich dziełach już na wstępie dostajemy jakiś znak, że twórca chce nas zabrać w idyllę i jako odbiorcy od pierwszej sekundy/linijki nie spodziewamy się niczego poza kolorami, latem, łąką i szczeniaczkami.

Tutaj chyba tego zabrakło. Zaczynasz od naszej zwykłej, szarej rzeczywistości a samotny, bezemocjonalny policjant szlajający się nocą po mokradłach kieruje nas nawet w stronę estetyki noir, potem zaś bez ostrzeżenia przeskakujesz w serię nieprawdopodobnych zdarzeń prowadzących do szczęśliwego zakończenia.

Nie wiem, jak rozumieć ten tekst. Czy to jakaś próba załatania dziury w sercu (w prawdziwym świecie te sprawy się tak nie rozwiązują, więc pozmieniam rzeczywistość, zignoruję wiarygodność i całkowicie oleję realia, by dopisać sobie dobre zakończenie)? Czy to jakaś próba analizy problemu molestowania dzieci od strony sprawcy (bo sporo uwagi poświęcasz życiorysowi Piotra i jego mizoginii oraz traumom, tylko że znów ten wątek jest kompletnie niedowarzony i nic z niego nie wynika)? Czy on miał być trudny i poważny, czy bajkowy i feel-goodowy? Jaki jest sens opowiadania historii, która nie mogłaby się wydarzyć naprawdę w naszej rzeczywistości i osadzania jej właśnie w naszej rzeczywistości? Po co te zmiany: babciowe deus ex machina, ultra-wyrozumiała matka, współpracująca szkoła, psycholog znajdująca "dowody" w postaci rysunków, współpracownicy nie widzący nic dziwnego w przetrzymywaniu gołego dziecka na komisariacie, brak jakichkolwiek procedur?

Na poziomie formy tekst rzeczywiście niezły, dialogi żywe, wiarygodne, narracja nie przesłania treści i nie męczy, czyta się płynnie, ogólnie całość napisana bardzo zgrabnie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”