Dawno obiecałem, Codzienność jednak potrafi spłatać psikusa. Potrafi skubana w rzęsiska.
Bardzo przepraszam Was-proszących. Już się naprawiam. Fragment, niezbyt długi, ale zawsze i przecież. Z konieczności na forum.
Litery z Clover Valley, Lullaby Bay, Monumentów Shorty’ego i ardeńskiej Hushabye Mountain porozsyłam niebawem na indywidualne skrzynie.
Niebawem oznacza za czas lekko jakiś. Tydzień? Może być i tak.
Teraz tylko obiecana Kylie.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
— Wołałeś ją przez sen.
Poczerwieniał lekko, jakby krępowały go jakieś nieprzyzwoite myśli. Wreszcie spytał:
— Kim jest Kylie, Chris?
Wyjaśniam...
NA PIERWSZEJ
Z PLANET ZEWNĘTRZNYCH
Trzydzieści cztery świece i Kylie
Czasami zdarza mi się wracać pamięcią do wydarzeń, o których dawno powinienem zapomnieć. I zwykle mam ku temu konkretny powód. Tak jak na przykład gadkę Joe’ego.
Dlatego teraz opowiem wam o Kylie.
Przy okazji będzie to również opowieść o miłości, o pewnym pustym domu z wielkim łóżkiem, o trzydziestu czterech świecach i o mokrym pudełku zapałek, a z konieczności także o Warrenie Hudsonie, wielkim jak wieża kościoła Metysie, który odebrał marzenia
o kobiecości pewnej ślicznej dziewczynie i o jego psychotycznym rottweilerze, który o mało co nie rozerwał mnie na strzępy.
Najważniejsza będzie jednak Kylie. Pamiętajcie.
Zacznę od tego, że każdy ponoć ma swoją drugą połowę. Istota naszej drugiej połowy sprowadza się głównie do faktu, że nie zdajemy sobie sprawy z jej istnienia aż do momentu, gdy staniemy z nią twarzą w twarz i powiemy, używając do tego celu przepony (faceci) lub robiąc to na zwykłym wydechu (kobiety): „Widziałeś(aś)?... Jest boski(a)!...”, lub coś w tym stylu. Potem, gdy już napatrzymy się na siebie do woli i nawzdychamy, i gdy słowo „boski(a)” zastąpimy słowem „seksowny(a)”, przychodzi pora na hormony. Hormony bawią się nami, co powoduje, że i my zaczynamy bawić się sobą. Nazwę to fazą dotyku, choć niektórzy wolą określenie wchodzenia w dorosłość, a inni zadowolą się po prostu szczeniackim pieprzeniem.
Zanim to jednak nastąpi (a nastąpi niewątpliwie) musi upłynąć trochę czasu. Nie jest to oczywiście regułą, ale tak przynajmniej nakazuje przyzwoitość.
Puk!... Puk!... Czy ktoś jeszcze potrafi przeliterować to słowo?
Chyba wiecie o czym próbuję Wam powiedzieć?
Moja pierwsza druga połowa (w sumie było ich pięć, co nie stanowi chyba żadnego rekordu, ani, jak sądzę, nie jest powodem do samookaleczenia) była cudowną brunetką,
z wielkimi orzechowymi oczami, śniadą cerą i niesamowicie długimi nogami. Przepięknie grała na skrzypcach, pisała wiersze i lubiła truskawkowe lody.
Przechodziłem z nią za rękę całe trzy lata i naturalnie kochałem ją na zabój. Sądzę, że Kylie kochała mnie równie mocno. Gdy ma się naście lat tylko tak się przecież kocha.
Ustaliliśmy, że w przeciwieństwie do wielu naszych koleżanek i kolegów zrobimy TO inaczej. Żaden kocyk i trawka, żadne tylne siedzenie w pożyczonym samochodzie, żaden szybki, poprzedzony domyślnym uśmiechem portiera, numerek w motelu.
Hormony hormonami, ale... „Ma być prawdziwe łóżko, czysta pościel, trochę kwiatów i... świece. Koniecznie. Siedemnaście twoich i siedemnaście moich. Dokładnie trzydzieści cztery. Jeżeli faktycznie dzięki temu mam stać się prawdziwą kobietą, a ty prawdziwym mężczyzną, to musimy to zrobić w taki sposób, żebyśmy przez resztę życia nie musieli unikać luster i innych kobiet i mężczyzn. Po prostu pragnę pięknie zapamiętać ciebie i siebie...”.
Jak widzicie, nie łudziliśmy się, że to co było między nami przetrwa wieki. Mieliśmy co prawda tylko po siedemnaście lat, ale nasza wiedza o życiu podpowiadała nam, że są chwile, kiedy należy twardo stąpać po ziemi. Chcieliśmy TO zrobić i nawet szykowaliśmy się do TEGO, lecz każde z nas zdawało sobie sprawę, że niebawem rozejdziemy się po świecie
w poszukiwaniu nowej Kylie i nowego Chrisa.
Tak miało być. I tak też się stało.
Szkoda tylko, że dotyczyło to tylko i wyłącznie mnie. Dla Kylie wszystko stanęło
w miejscu. Ale o tym wtedy nie mogliśmy jeszcze wiedzieć.
Sądzę, że nie wiedział tego nawet ten wielki mutant Hudson. Być może jedynie
w chorym łbie jego rottweilera, wraz z rosnącą niechęcią do ludzi, pojawiła się raz, czy dwa myśl, że powinniśmy go omijać szerokim łukiem.
Ale, jak sądzę, nawet i to nie jest takie pewne.
W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim mieszkałem wraz z matką
w Charlotte, w Północnej Karolinie. Jak przystało na prawdziwą purytankę matka każdej niedzieli biegła do prezbiteriańskiego kościoła, by w świętym miejscu wybłagać u stwórcy dar łaski (a może głównie czystości) dla mojego ojca, który w tym czasie pełnił służbę wojskową w Europie i przygotowywał zaplecze logistyczne pod instalację jakichś tam rakiet (z gazet dowiedziałem się, że chodziło o rakiety średniego zasięgu Pershing 2, które rok później Ronald Reagan ustawił na bezludziu Niemiec Zachodnich). Tego dnia, kiedy należało udać się do kościoła jedliśmy zawsze przygotowane już wcześniej zimne posiłki, czytaliśmy na głos Biblię, śpiewaliśmy psalmy i czasami deklamowaliśmy poezję (to lubiłem najbardziej). Na nic więcej mi nie pozwalano. Toczyło się to tak przez czternaście lat. Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na powiedzenie całej prawdy o moim stosunku do religii. Matka oczywiście popadła w histerię i natychmiast skontaktowała się z ojcem, by on swoim autorytetem wytłumaczył mi, że rezygnując z boga popełniam najcięższy z możliwych grzechów. Następnego dnia mój wspaniały ojciec-żołnierz zadzwonił do mnie, kiedy byłem
w szkole (Sweeney! Ściągaj ochraniacze i na jednej nodze melduj się u pani dyrektor. Dzwoni twój staruszek!...) i cichym głosem poinformował syna, że tym co robię sprawiam swojej matce okropny ból i żebym raz jeszcze przemyślał swoje słowa i czyny. Na koniec dodał, że w zasadzie jestem już dorosły i w związku z tym liczy, że podejmę właściwą decyzję, która nie skrzywdzi matki i nie obrazi jej boga. Słowo „jej” oznaczało, że mój stary ma to w dupie. Powiedziałem, że naturalnie raz jeszcze to sobie przemyślę. Zakończyliśmy rozmowę dwoma szybkimi „No to cześć”. Nikt nie przynudzał. On musiał pewnie wracać do swoich rakiet, a ja na boisko. Prawie się nie znaliśmy.
Właśnie wtedy, gdy moja transoceaniczna rozmowa z ojcem dobiegła końca, do gabinetu dyrektorki weszła Kylie. Był to jej pierwszy dzień w naszej szkole. Wystarczyło, że na nią spojrzałem i nie mogłem już przestać. Istota drugiej połowy. Resztę znacie.
Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi oprócz udaremnienia zamachu na papieża
w Fatimie, ataku Izraela na Liban i argentyńsko-brytyjskiej wojny o Falklandy-Malwiny przyniósł nam również pierwsze płyty kompaktowe i pierwsze dziecko z próbówki.
Bez kompaktów nie wyobrażam sobie już naszego życia. Na francuski wynalazek odpowiedzieliśmy z Kylie natychmiastową wyprawą do pobliskiego marketu, po parę opakowań najdroższych prezerwatyw.
Przy okazji kupiliśmy też trzydzieści cztery świece, trochę ciastek i butelkę taniego szampana co wzbudziło u łysego sprzedawcy lekkie zdziwienie, a w nas nieprzyzwoite poczucie winy.
Gość niechcący obudził demony.
Tydzień później Kylie zadzwoniła do mnie w środku nocy i rozpłakała się. Zanim zdołałem z niej wydusić powód tego płaczu, odłożyła słuchawkę i resztę nocy musiałem spędzić w bezsennej samotności, przestraszony tą sytuacją i przygotowany na najgorsze. Gdy pojawiłem się w drzwiach jej domu wczesnym rankiem wyszła do mnie jeszcze w piżamach, zaspana i zdziwiona. „Jest szósta rano, Chris?...”. A potem załapała i zamykając przezornie drzwi wyjaśniła szeptem, że miała sen o rosnącym brzuchu, o porannych mdłościach
i bolących piersiach. „Przepraszam, za ten telefon. Nie wiem dlaczego to zrobiłam.
A najdziwniejsze, że nawet zaczynało mi się to podobać...”. To mnie chyba uspokoiło, bo pocałowałem ją tylko namiętnie i pobiegłem do mojego kumpla Stiva, by definitywnie obgadać sprawę pożyczenia na sobotni wieczór auta.
Jeżeli Kylie rajcują mdłości i bolące cycki, to jest O.K. Moja wyobraźnia nie potrafiła tego nawet ogarnąć.
Również tego samego dnia po południu poszedłem jeszcze do innego swojego znajomego, Eda, po klucz od leśniczówki. Czekałem na niego blisko trzy godziny. Wrócił mocno wstawiony, więc zastosowałem praktykowaną przez moją matkę technikę przywracania mężczyzny do funkcjonalności za pomocą wanny zimnej wody.
Poskutkowało.
Kiedy facet myśli o seksie ma sposób na wszystko.
Do zjazdu z dwupasmówki było dokładnie dwadzieścia siedem kilometrów. Przejechaliśmy je w dziwnym skupieniu. Ostrożnie naciskałem na gaz i często spoglądałem we wsteczne lusterko, podświadomie oczekując, że pojawią się tam światła policyjnego radiowozu lub — co byłoby po stokroć gorsze — reflektory srebrzystego Lincolna rodziców Kylie.
Było coraz ciemniej, zaczął padać deszcz.
— Ciekawe, czy za kilka godzin wciąż będziemy potrafili ze sobą rozmawiać? — zastanowiła się Kylie.
— Sądzę, że gdybyśmy teraz zawrócili byłoby jeszcze gorzej — powiedziałem, wyobrażając sobie, że mówi to ktoś zupełnie inny. Wyminąłem wielką kałużę, zjeżdżając aż na sąsiedni pas. Dalekie światła miasta wyglądały jak łuna nad płonącym lasem. — Nie myślałem, że aż tak się rozpada. Przemokniemy, zanim uda nam się dojść do chaty — dodałem tylko po to, aby coś jeszcze powiedzieć oprócz tego, co powiedziałem wcześniej.
Wielkie krople zaczęły uderzać o przednią szybę. Włączyłem wycieraczki.
Kylie poprawiła się z wdziękiem na swoim fotelu. Uniosła lewą rękę i czule przesunęła mi palcami po policzku, a potem przez chwilę bawiła się kosmykiem moich długich, specjalnie na tą okazję umytych przeciwłupieżowym szamponem, włosów. Jej skóra pachniała jaśminem.
Na udach i przedramionach pojawiła mi się momentalnie gęsia skórka.
— Opowiadając o mnie swoim kolegom będziesz przynajmniej mógł powiedzieć, że pozwoliłeś zdjąć z siebie ubranie tylko po to, by się osuszyć. Możesz też dodać, że nie wiesz zupełnie co było potem. Ale byłoby fajnie, gdybyś powiedział, że warto jest coś takiego kiedyś jeszcze raz powtórzyć — wolno zabrała dłoń z moich włosów. Jaśmin stracił na intensywności. — Po prostu, pozwól mi wyjść z tego z twarzą — nie patrzyła na mnie. Patrzyła w deszcz za szybą. — Nie chcę by twoi kumple zapamiętali mnie na zawsze, jako kochliwą dziewczynę z deszczu. Chyba, że na to dziś zasłużę. Wtedy tak.
— Nikomu o mnie i o tobie nie powiem — wykrzyknąłem.
Mijał nas jakiś samochód, więc zwolniłem unikając zjechania na śliskie, grząskie pobocze. Zza zakrętu wyłoniły się kolejne światła. Tym razem prawie zatrzymałem się
w miejscu. Miałem problemy ze zmianą biegu.
Gdy później gliniarze próbowali odtworzyć wydarzenia tego wieczoru i nocy okazało się, że widziała nas cała masa ludzi. Zapamiętał nas facet z dostawczej furgonetki, starsze małżeństwo wracające do miasta z krajoznawczej wycieczki (Jak to młodzi... No wiedzą panowie po co przyjeżdża się nocą do lasu... Przechodziliśmy to kiedyś my, teraz pora na nich...), a nawet Harry Grann, właściciel firmy budowlanej umiejscowionej jakieś trzysta metrów od mojego domu (Myślałem, że mają jakieś kłopoty z samochodem. Zamierzałem nawet stanąć, ale... Tak. Z całą pewnością. Widzę go prawie każdego dnia. Dziewczyny niestety nie kojarzę.).
We współczesnym świecie nikt nie jest anonimowy.
I nikt nie może czuć się bezpiecznym. Prawda, Kylie?...
— Powiesz — powiedziała bardzo smutno. — Ja zresztą też pewnie wygadam się przed Amy. Zrobimy to, a później będziemy żałowali. Właśnie tak będzie.
Wreszcie udało mi się odblokować skrzynię i wrzucić bieg. Znów ruszyliśmy.
Do dziś dnia nie wiem, czy miała na myśli nasze długie języki czy raczej to, po co jechaliśmy w tę noc i deszcz. Zaraz jak to było?... Aha, już mam — szczeniackie pieprzenie.
Gdybym tylko mógł, zapytałbym ją o to nawet teraz.
Tablica była ogromna.
Na zwykłym kawałku dykty ktoś starannie wykaligrafował napis: „TEREN PRYWATNY. OSOBOM OBCYM WSTĘP WZBRONIONY.” W paru miejscach dykta została ukruszona czasem i niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi, ale litery były czytelne i nie budziły żadnej wątpliwości, co do intencji osoby, która je napisała.
Tablica została przybita do pnia masywnego klonu, metr od drogi dojazdowej, dokładnie tam, gdzie należało ją przybić. Tylko ślepy mógł jej nie zauważyć. Zignorować tablicę mógł za to dosłownie każdy. Nie powinien, ale mógł.
Zaparkowałem w krzakach tuż za tablicą, między dwoma skarłowaciałymi drzewkami owocowymi, tak jak wcześniej ustaliłem to z Edem.
Dalej mieliśmy iść już pieszo.
Rozpadało się na dobre.
Gdy zgasiłem reflektory i wyłączyłem silnik deszcz rozpoczął kanonadę, waląc głośno po szybach i karoserii. Po niebie sunęły niskie, ciemne chmury co nie zwiastowało, że rychło nastąpi poprawa pogody. Nie zamierzaliśmy zresztą czekać aż tak długo. Dla ludzi, którzy przejechali kilkadziesiąt kilometrów po to, by wylądować w łóżku liczy się dosłownie każda sekunda.
Podobnie było z nami.
Zarzuciliśmy po prostu na ramiona nasze plecaki, w których mieliśmy wszystkie rekwizyty potrzebne do stworzenia odpowiedniego nastroju, chwyciliśmy w dłoń śpiwory
i wyszliśmy na zewnątrz.
Początkowo zimne krople aż piekły przy zetknięciu ze skórą twarzy.
Stanęliśmy blisko siebie i zapaliłem latarkę. Tkwiliśmy tak przez parę sekund, ciasno objęci i chyba zaskoczeni skąd bierze się w nas aż taka determinacja.
Dla dodania sobie i jej otuchy pocałowałem Kylie w policzek. Zrewanżowała się pocałunkiem prosto w usta i teraz już biegliśmy. Początkowo wolno i ostrożnie, później coraz szybciej, nie zważając na tryskające nam spod stóp błoto i bijące nas po twarzach gałęzie.
Gdy dobiegliśmy do drewnianego ogrodzenia oboje nie byliśmy w stanie złapać oddechu.
Kylie przystanęła.
— O nie!... — jęknęła pochylając się mocno w przód i łapiąc nerwowo za bok. — Tylko nie teraz!
— Co się stało? — wolną ręką przytrzymałem jej plecak, który najwyraźniej miał ochotę wylądować w błocie.
— Kolka! — zarechotała, wciąż nie mogąc się wyprostować. — Pieprzona kolka, dasz wiarę?... Na gimnastyce ten debil Starsky gania nas kilometrami i nic, a tu wystarczyło, że przebiegłam troszeczkę i już klapa. Kochany, chyba będziesz zmuszony ponieść swojego skarba na barana... Daleko jeszcze?
— Sto, może sto pięćdziesiąt metrów. Prawie już ją widać — uniosłem latarkę kierując snop światła w ciemność i deszcz przed nami.
Oprócz strug ulewy i przyczajonej wokół niej czerni nie dostrzegliśmy nic więcej. Światło latarki urywało się kilkanaście metrów dalej, zupełnie jakby ktoś ucinał je ostrym nożem.
— Dasz radę. Za chwilę zapomnisz już o kolce, błocie i deszczu.
Pociągnąłem ją za rękę i Kylie niechętnie ruszyła do przodu. Wciąż jednak poruszała się w głębokim skłonie. Ból widocznie nie miał zamiaru ustąpić. Zwolniłem i teraz posuwaliśmy się do przodu idąc, a nie biegnąc. Uznałem, że lepsze to niż stanie na deszczu
i wyczekiwanie na ustąpienie kolki.
Kiedy dotarliśmy do pierwszego drewnianego stopnia werandy nie dość, że byliśmy przemoczeni do suchej nitki i ubabrani po kolana w błocie, to jeszcze przechodziliśmy niekontrolowany atak śmiechu. Dopiero, gdy śmiech nas zmęczył, Kylie z gracją wykręciła sobie wodę z włosów, ustawiła się do mnie prowokacyjnie bokiem i unosząc mokry materiał sukienki wysoko na uda, powiedziała:
— Kochliwa dziewczyna z deszczu czeka na klapsa.
Całowaliśmy się długo i namiętnie. Mokrzy, brudni, ale za to bardzo szczęśliwi. Trwało to może z pięć minut. Później, gdy moje dłonie zaczęły robić dziwne rzeczy, Kylie odsunęła mnie po prostu od siebie i pogroziła palcem.
— Najpierw kąpiel, potem świece, szampan i dopiero łóżko. Najlepsze na deser — przypomniała.
Ustąpiłem. Każdy by ustąpił.
To ona ustalała warunki.
Odnalazłem w kieszeni spodni klucz, który poprzedniego tygodnia dał mi Ed
i przyświecając sobie latarką wetknąłem go do zamka. Klucz wszedł do połowy i utknął. (Zamek czasami lubi się zacinać. Nie zniechęcaj się. Próbuj do skutku. W końcu zaskoczy.) Nerwowo wyjąłem klucz, otarłem go cholera wie czemu o nogawkę i ponowiłem próbę uporania się z mechanizmem.
Kylie obserwowała mnie z uwagą i spokojem. Chyba tego ostatniego zazdrościłem jej najbardziej.
Tym razem klucz wszedł odrobinę dalej, ale w żaden sposób nie dawał się przekręcić.
Zakląłem.
A potem jeszcze raz. I...
— Pozwolisz? — poczułem palce Kylie na swoim ramieniu. Znów powietrze między nami wypełnił aromat jaśminu. — Może do otworzenia tego sezamu bardziej nadaje się kobieca rączka?
— Mówił, że to cholerstwo ma tendencję do zacinania, ale sądziłem, że przesadza!... — ze zdenerwowania zaczęły mi drżeć dłonie.
Dokończyłem więc trzecie przekleństwo i uroczyście przekazałem klucz swojej dziewczynie.
— Proszę. Nasz los jest w twoich pięknych, kobiecych rączkach — ukłoniłem się głęboko w pas.
— Dziękuję — odebrała go równie uroczyście i nagle straciła ochotę na te gierki, bo po prostu objęła mnie ramionami i znów zabrała się za całowanie.
— Nie sądziłam, że taki z ciebie złośnik, głuptasie — całowała mnie i całowała, a gdy zacząłem odpowiadać na jej pocałunki, odsunęła się natychmiast i tym razem pogroziła mi kluczem.
— Attatione!... — Zbliżyła klucz do zamka i popchnęła go do przodu, mrużąc oczy.
A potem przekręciła.
Normalnie. Najnormalniej w świecie.
Rozległ się metaliczny trzask i pisk zawiasów, gdy nacisnęła wielką, mosiężną klamkę.
— Voilà le soleil, monsieur! — zatańczyła na piętach jak baletnica. — Sezam stoi przed panem otworem. Chyba, że w międzyczasie stracił pan ochotę na moje klejnoty.
Nie straciłem. Przeciwnie, gdy weszliśmy do leśniczówki moja męskość wyraźnie zademonstrowała swoją gotowość, strosząc się krępująco pod mokrym materiałem spodni.
Starałem się to jakoś ukryć, ale Kylie była bardzo spostrzegawcza.
— Chris, jeżeli faktycznie...
— Nie! — nie pozwoliłem jej dokończyć. — Będzie dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy. Żadnych zmian. To tylko biologia. Po to w końcu mamy rozum, by panować nad czymś takim.
Pokiwała głową i dyskretnie starała się omijać wzrokiem wszystko to, co działo się poniżej mojego pasa. Właśnie za takie pierdoły mogłem kochać ją do końca świata.
I byłoby tak, gdyby nie przylazł ten przeklęty Warren Hudson i jego pieprznięty kundel. Przyszli i wszystko zepsuli. Przyszli i odebrali mi Kylie.
Przerwę na chwilę. Tak bardzo chce mi się płakać...
— Chris!!!... On tu idzie!... Chriiis!!!
Pamiętacie jeszcze, kto w mojej opowieści jest najważniejszy?... To dobrze. Nic się nie zmieniło. Dlatego do Niej wracam.
Wracam do Kylie...
Stałem w ciemnościach i starałem się zapomnieć o bólu podbrzusza. Nie było to proste. Gdybym wcześniej nie czytał o takich sprawach w kolorowych czasopismach dla mężczyzn, mógłbym nabrać podejrzeń, że ktoś włożył mi tam specjalnie rozpalony do czerwoności gruby pręt. Życzliwych nie brakuje. Prawda?
Kylie stała tuż obok mnie. Najpiękniejsza dziewczyna na świecie, moja słodka tabliczka czekolady, fantazja jaśminu. Gdybyście wtedy mogli ją zobaczyć!...
Albo nie. Tęsknilibyście potem za tym widokiem, podobnie jak ja tęsknię...
W pustym, drewnianym domu unosił się nieprzyjemny zapach starości. Pachniało tak, jak w pokoju osiemdziesięcioletniej babki mojego kumpla, skąd w dzieciństwie podkradaliśmy chrupkie ciasteczka i czasami trochę drobnych na fajki, a nawet chyba gorzej. Tworzyła go zawiesina próchna, korników, starej skóry i piżma.
Cuchnęło czymś jeszcze, ale nie potrafiłem tego dokładniej zdefiniować. Może taką woń wydaje po prostu samotność i opuszczenie.
Nie tak to sobie wyobrażałem.
Miałem nawet ochotę powiedzieć o tym Kylie, ale moja piękna dziewczyna położyła mi palec na usta i uśmiechnęła się.
— Po prostu otworzymy okna i trochę tu przewietrzymy. Będzie dobrze, Chris.
Jak widzicie, rozumieliśmy się jak stare, dobre małżeństwo, które przywykło do częstych przeprowadzek.
— Nie traćmy zatem czasu — powiedziałem.
Kylie znów się uśmiechnęła. Chyba doskonale zdawała sobie sprawę przez jakie przechodzę męczarnie. Stare, dobre małżeństwa posiadają także dar szybkiego czytania swoich pragnień.
Otworzyliśmy wszystkie okna na parterze i trzymając się za ręce weszliśmy na trzeszczące schody wiodące na piętro. Z instrukcji Eda wiedziałem, że właśnie tam znajdę najważniejszy mebel w tym domu. I faktycznie, stało idealnie tak, jak na schemacie nagryzmolonym na kawałku pomiętej kartki, którą razem z kluczem dał mi Ed. Wielkie, masywne, z rzeźbionymi nogami i lustrzanym zagłówkiem. Łoże naszych marzeń. Miejsce,
w którym pewien chłopak i jego śliczna dziewczyna przeistoczą się w pięknego mężczyznę
i piękną kobietę.
Spojrzałem na cień stojącej obok mnie Kylie, a ona w odpowiedzi uścisnęła mi tylko mocno dłoń. Niektóre dziewczyny wiedzą jak ważny jest dla nas ich dotyk — Kylie widziała. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, że zna mnie chyba lepiej, niż ja sam.
I wiecie co — było mi z tym dobrze!
Postaliśmy tak w milczeniu minutę, dwie, trzy, wciąż trzymając się za ręce i gapiąc się na łóżko, a potem wróciliśmy do rzeczywistości, bo smród na pięterku był jeszcze większy niż na dole. Prawie jednocześnie ruszyliśmy w stronę niewielkiego, prostokątnego okna i gdy otworzyliśmy je na całą szerokość, na wyścigi zaciągnęliśmy się chłodnym, przesyconym wonią deszczu i nocy, leśnym powietrzem.
— Chryste panie! — wydyszałem.
— Boże drogi! — dopowiedziała Kylie.
Jest coś niepokojącego, a jednocześnie fascynującego w tym, jak rozmawia z nami nocą las. Dla mieszczucha są to tylko miliony uderzeń wielkich kropli o liście, miliardy szelestów i otarć trawy i gałęzi, tryliony szumów wiatru; dla kogoś, kto zna to od urodzenia, las nocą jest wielką, skrytą za czarną kotarą filharmonią. Wiem, że to bez sensu, ale tak właśnie to czułem. Nagle, po raz pierwszy od lat zatęskniłem za naszymi rodzinnymi, pokościelnymi czytaniami biblii i poezji. Kylie pewnie myślała o Stradivarim i o jego cudownych skrzypcach, bo czułem delikatny ruch jej palców, tak jakby nieświadomie szukała odpowiedniego nacisku na struny, próbując wyczarować smyczkiem gadanie nocy.
— Biegnij po plecaki, bo teraz mnie wzięło — powiedziała nie otwierając oczu.
Zbiegłem więc po stromych schodach, o mało co przy okazji nie skręcając sobie karku, i dopiero tam, na dole, gdy trzymałem już w obu dłoniach nasze przemoczone rzeczy dotarło do mnie, że mogę temu wszystkiemu nie sprostać, że będę inny niż trzeba i że pozbawię ją marzeń.
Poczułem strach.
Nie chciałem tego pomyśleć, ale pomyślałem — pomyślałem sobie, że zepsuję Kylie. Ułamię jakiś trybik lub zerwę sprężynę, a ona po prostu stanie, jak zepsuta zabawka lub zegar.
I dotarło do mnie, że to cholernie poważna sprawa zepsuć coś w człowieku na zawsze.
O podłączeniu starej chaty — którą tylko największy optymista mógł jeszcze nazwać leśniczówką — do trakcji elektrycznej oczywiście nikt nie pomyślał.
Zresztą w czasach największej świetności tej kupy drewnianych bali elektryczność była luksusem i nawet jeśli komuś rzeczywiście zaświtała kiedyś taka myśl, to z całą pewnością kłóciło się to z zasadami ekonomii lub miało (co bardziej prawdopodobne) bezpośredni związek z zasobnością portfela poprzednich lokatorów. Portfel ten rzeczywiście musiał być skromny, bo oprócz elektryczności
w chacie brakowało bieżącej wody i naturalnie łazienki.
Na szczęście Ed uczulił mnie zawczasu na ten problem i na swoim niechlujnym szkicu zaznaczył również miejsce, gdzie stała stara, niklowana balia i równie stare wiadro do noszenia wody — To na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy zakosztować kąpieli... (Chyba nie dał się nabrać na moje bajeczki.) —, a także namazał krzyżyk, który oznaczał ręcznie obsługiwaną pompę. — Trochę się pewnie namachasz, ale woda jest. Przynajmniej była jeszcze na wiosnę, gdy oblewaliśmy tam z chłopakami zwycięstwo nad tymi dupkami
z okręgu. Lampy stoją na stole przy kominku. Używaj je jednak z wyczuciem. W bańce zostało niewiele nafty. Drewno jest w składziku. Aha... I klucz. Przywieź mi go zaraz po zakończeniu imprezy. Mój stryj czasami lubi sprawić mi psikusa i wpaść z nieoczekiwaną wizytą. Sam rozumiesz...
Rozumiałem.
Pompowałem prawie dwadzieścia minut. Woda była zimna, ale czysta. Pachniała lekko korzeniami, ściółką i lasem. Gdy napełniłem nią pięćdziesięciolitrowy kocioł zawieszony nad paleniskiem, Kylie ogarnęła już bałagan na piętrze, otrzepała łóżko z kurzu
i przygotowała nam czyste posłanie.
Zrobiła nawet dużo więcej.
Gdy zeszła do mnie, usiłowałem właśnie bez skutku wykrzesać ogień pod kotłem, wyglądała na szczęśliwą.
— Śpiwory trochę przemokły, ale idzie wytrzymać. Połączyłam je ze sobą. Chyba nie masz nic przeciwko temu?
Dotknąłem dłonią jej łydki i pozwoliłem swym palcom na delikatną pieszczotę. Gładki aksamit skóry szybko nabrał szorstkości.
Wydepilowała się dla ciebie, stary!
Poczułem ulgę, że wciąż tak na nią działam.
— Zrobiłbym dokładnie tak samo — powiedziałem głosem, który nie należał już do mnie.
— Mokre? — patrzyła jak marnuję kolejną zapałkę.
Miękka siarka rozmazywała się tylko na krzesiwie, dymiąc kwaśno i nie dając płomienia.
— Cholerny deszcz — poskarżyłem się ze złością. — Powinienem to przewidzieć, ale nie przewidziałem.
— Na szczęście, mój chłopcze z mokrymi zapałkami, jest tu jeszcze Kylie — znów zrobiła ten śmieszny półobrót na koniuszkach palców i triumfalnie zamachała mi przed nosem zapalniczką.
— Tatam!...
Była cudowna. Bez dwóch zdań. Najcudowniejsza na świecie.
Dwie godziny później siedzieliśmy już w balii, zanurzeni po pas w letniej wodzie, a ja całowałem jej ciepłą szyję, gdy swoimi delikatnymi dłońmi zmywała mi z twarzy deszcz.
Nie ćwiczyliśmy tego wcześniej.
Uważaliśmy, że takie rzeczy nie wymagają przećwiczenia. Zapalić świecę potrafi każdy.
Trochę inaczej to wygląda, gdy do zapalenia ma się kilkadziesiąt świec (Dokładnie trzydzieści cztery. Pamiętacie?... Siedemnaście plus siedemnaście. Magia liczb Kylie.) i gdy trzeba to jeszcze zrobić zupełnie nago, w obecności drugiej zupełnie nagiej osoby.
Może faktycznie każde z nas powinno przeprowadzić indywidualną próbę generalną przed tym wszystkim?...
Wracając jednak do tematu:
Do siedemnastego roku życia nago widziały mnie trzy, najwyżej cztery kobiety. Wliczam w to niestety zezowatą panią Carrish, która robiła za akuszerkę, gdy mojej matce nagle odeszły wody płodowe i za późno było już na dojazd do szpitala. Drugą kobietą, która doznała tego zaszczytu widzenia nago Chrisa Sweeney’a była zapewne bezimienna pielęgniarka z dziecięcej przychodni — ważenie, mierzenie, aplikowanie szczepionek,
a trzecią, oczywiście, kochająca mamusia.
— A, fe!... Ale z ciebie brudasek. Wskakujemy szybciutko do wanienki na małe szuru buru!
Przeczucie podpowiadało mi, że na tej liście powinienem jeszcze umieścić moją kuzynkę Suzan, ale akurat w tym przypadku opieram się jedynie na domysłach. Mogła coś tam zobaczyć.
Chociaż wcale nie musiała.
Gdy siedzieliśmy z Kylie w niklowanej balii i ochlapywaliśmy się letnią wodą
z pompy było jeszcze jako tako. Ciemność chroniła nas jak grube ręczniki.
Najgorsze przyszło, gdy zapłonęła pierwsza świeca.
— Chris, bardzo cię proszę...
W jej migotliwym świetle mogliśmy dostrzec każdy centymetr naszych ciał.
— Oszukujesz Kylie! Jezu, ty naprawdę to robisz!...
Kiedy zapłonęły wszystkie trzydzieści cztery świece czym prędzej czmychnęliśmy pod zbawczą zasłonę śpiwora. Leżeliśmy owinięci wilgotnym materiałem aż po samą szyję, drżeliśmy z zimna i chichotaliśmy, jak szaleni.
— Wiedziałam, że tak będzie — szepnęła mi prosto w ucho, przywierając jednocześnie do mojego boku całym ciałem.
— Wiedziałaś, że jak będzie? — spytałem, choć chyba rozumiałem, co próbowała mi powiedzieć.
— Wiedziałam, że jak raz wskoczymy do łóżka to żadne z nas nie wróci już po szampana i kieliszki. No cóż, mój piękny, chyba będziemy musieli zrobić to na trzeźwo.
Czułem na sobie jej twarde piersi i delikatne biodra, które przywierały do mnie coraz mocniej i mocniej, czułem jak przesuwa się po moim ciele, a potem jak wychodzi z niej to najcichsze z westchnień. Pocałowałem ją więc w to pełne drżeń miejsce na szyi i pomyślałem, że prawdziwy ze mnie szczęściarz. Pomyślałem sobie też...
Nie. Nie mogę wam powiedzieć co wtedy myślałem, bo gdybym to uczynił to
w pewnym sensie pozbawiłbym was najciekawszej formy zabawy autora z czytelnikiem.
Wiem, ludzie czasami bujają na temat czegoś, o czym nie mają zielonego pojęcia. Jeżeli kochaliście, lub jeszcze lepiej wciąż kochacie, zrozumiecie do czego zmierzam. Pisanie o sobie zawsze jest pisaniem o kimś innym. Poszukajcie moich myśli między wierszami, ponoć tak robią wytrawni krytycy, a czasami nawet przyjaciele.
Powiem wam tylko, że Kylie z bliska była jeszcze piękniejsza.
I na tym zakończmy.
Warren Hudson był dopiero w połowie drogi do grubej, jak noga dorosłego mężczyzny, gałęzi kasztanowca, która zwisała pół metra nad spróchniałym gankiem i stykała się na końcu z oświetlonym trzydziestoma czterema świecami oknem starej leśniczówki. Jego przeciwdeszczowa peleryna, pies i strzelba zostały na dole. Wróci po nie jeżeli będzie trzeba. Hudson klął cicho, śliska kora brudziła mu ręce i kolana, ale wdrapywał się coraz wyżej i wyżej. Ciekawego człowieka stać na cuda. A Warren był ciekawy. I ostrożny. Chciał wiedzieć z kim ma do czynienia, zanim kopniakiem wyważy drzwi leśniczówki i raz na zawsze zrobi z tym porządek.
— Mieszczuchom i gówniarzom przewraca się ostatnio w głowach — powiedział później w sądzie. — Chciałem im tylko pokazać, gdzie jest ich miejsce. Reszta to niefortunny zbieg okoliczności.
Tę regułkę z całą pewnością sprzedał mu adwokat, bo gdy ją wyklepywał z pamięci, jego złe oczy mówiły zupełnie coś innego.
— Chris, chyba ktoś jest za oknem — posłyszałem jej szept, a zaraz potem swoją odpowiedź:
— Zostań w łóżku. Może to tylko wiatr.
Stałem jeszcze jakiś czas bez ruchu, łapiąc oddech, po czym ruszyłem w stronę okna
i wyjrzałem w noc. Wielki mężczyzna wisiał na gałęzi najwyżej trzy metry ode mnie. Jedna noga zwisała mu bezradnie w dół, ratował się drugą i ramionami, obejmując śliski konar ze wszystkich sił.
Spojrzeliśmy na siebie prawie jednocześnie i posłyszałem:
— O, ja pierdolę! — gdyby mógł zabić mnie tymi trzema słowami, to już bym nie żył.
Zatrzasnąłem okiennice i zabezpieczyłem je metalowym ryglem.
— I tak cię dorwę, skurwielu! — wisiał dobre pięć metrów nad ziemią, a w głowie miał tylko jedno. — A gdy już będziesz ciepły i gotowy pokażę twojej laluni, jak robi to prawdziwy facet! Jeżeli będziesz jeszcze żył, to może posłyszysz, jak błaga mnie na kolanach, żebym kontynuował i nie przerywał. Słyszysz, frajerze! Napełnię ją dobrym nasieniem aż po czubek głowy!... Po sam czubeczek!
— Muszę pozamykać okna i drzwi, zanim zejdzie z drzewa — wytłumaczyłem Kylie. — Jest wysoko, więc powinno się udać. Zostań tutaj i za nic w świecie nie schodź na dół.
Powiedziałbym więcej, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Nie miałem pojęcia, jakiej pomocy potrzebuję i jak bez tej pomocy sobie poradzę. Przerażały mnie nie tyle same słowa, co raczej ton, jakim je wypowiedziałem. Mówiłem to głosem człowieka, którego panika zasysa w wielki, nie mający końca wir. Kiedy człowiek ma siedemnaście lat byle podmuch może go zwalić z nóg.
Kylie patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, po czym przesunęła mi dłonią po policzku i odwróciła głowę. Ukląkłem, objąłem ją ramieniem, ale mnie odepchnęła.
Właśnie taką pamiętam ją do dziś. Sądzę, że pierwsza zrozumiała, że nikt z nas nie jest już nieśmiertelny.
Chciałem zbiec po schodach, przekręcić klucz w zamku, zatrzasnąć okna
i natychmiast wrócić do Kylie, ale on już tam był.
Stał na najniższym stopniu i szczerzył kły. Ruszył na mnie, gdy tylko zetknęliśmy się wzrokiem. Miał ciemnobrązowe, wredne ślepia i cholernie mocną szczękę, wypełnioną straszliwie ostrymi zębami, które wpiły mi się w udo, zanim zdążyłem zrobić jakiś ruch lub przynajmniej krzyknąć.
Czarny podpalany rottweiler momentalnie powalił mnie na nieheblowane deski
i pociągnął za sobą aż na sam dół. Tylko na sekundę odzyskałem wolność. Gdy zdołałem unieść się na centymetr pies znów zaatakował. Zdołałem zasłonić twarz i szyję, ale to nie wystarczyło. Stalowe imadło o sile prawie 165 kilogramów wczepiło się w moje lewe kolano i zmiażdżyło je na wieki. Pękające kości strzelały jak suche polana w ognisku.
W chwili, gdy rottweiler Warrena Hudsona robił ze mnie kalekę, jego właściciel wykazał się iście akrobatycznymi umiejętnościami, lądując po prawie dwumetrowym locie na dachu ganku, skąd wystarczyło mu jedynie sięgnąć ramieniem i był już przy oknie, za którym czekała struchlała ze strachu Kylie.
— Chris!!!... On tu idzie!... Chriiis!!!
Z pyska psa sączyła się różowa piana. Gdy ciągnął mnie po podłodze róż coraz bardziej nabierał czerwieni.
Nie pamiętam z tego wiele, ale chyba zwymiotowałem zanim deski brudziła już sama krew.
— Chriiis!!!
— Jeżeli moja dziewczyna zapłacze przez ciebie to przysięgam, że pożałujesz tego, frajerze — ostrzegłem.
A jednak byliśmy nieśmiertelni.
Kylie przeżyła upadek z wysokości pięciu metrów na kupę twardych pni, a mi udało się wyswobodzić z pyska chorego na nienawiść do ludzi rottweilera. Oba te wydarzenia biegli sądowi uznali za cuda, ale sądzę, że nie ma żadnej potrzeby, aby wplątywać w to wszystko jeszcze Boga. Po prostu mieliśmy szczęście. Przynajmniej tak twierdził ten młody adwokacina, który podjął się niełatwego zadania obrony Warrena Hudsona. Facet widział jak uporczywie wlepiam oczy w Metysa za każdym razem, kiedy mijamy się na sali sądowej lub na korytarzu, i przypuszczalnie wziął łzy cieknące mi po policzkach, za przejaw nienawiści lub żalu do tego człowieka. Właśnie przy tej okazji strzelił gadkę o szczęściu, farcie
i niesamowitym splocie wydarzeń, które z mojej pięknej Kylie zrobiły roślinę, a mnie kosztowały sześć operacji i metalowe kości.
— Mogło się to przecież znacznie gorzej zakończyć — powiedział ze smutkiem, unikając spojrzenia w kierunku mojej matki
i podtrzymującego ją sztywno za ramię mojego ojca-żołnierza, który postanowił, że sprawy rodzinne są chwilowo ważniejsze niż służba ojczyźnie.
— Pewnie, że mogło — przytaknąłem. — Mogłem na przykład zapomnieć o założeniu prezerwatywy, a Kylie mogła zapomnieć o sprawdzeniu, czy rzeczywiście może już bezpiecznie rozłożyć nogi i pozwolić bym uczynił z niej siedemnastoletnią kobietę. Rankiem wyszlibyśmy z tej chaty trzymając się radośnie za ręce, by równo po dziewięciu miesiącach licytować się z nienawiścią, kto ponosi za to większą odpowiedzialność; ja lekceważąc siłę kondoma, czy raczej ona lekceważąc przestrogi swojej matki. Nasi rodzice uznaliby to oficjalnie za zwykły wypadek przy pracy, po co gorszyć rodzinę i sąsiadów, ale przepłakaliby potem niejedną noc, że młody ojciec i młoda matka nie potrafią ułożyć sobie życia. Mogło być również tak, że po upojnej nocy — tym razem już z założoną tam, gdzie trzeba prezerwatywą i wszystkimi tego rodzaju pierdołami — po szalonej zabawie przy palących się złotawo trzydziestu czterech świecach, ja i Kylie nie moglibyśmy już na siebie patrzeć. Po prostu. Było fajnie, ale przecież na świecie są jeszcze inni chłopcy i inne dziewczęta. Ta zabawa teoretycznie nie ma końca. Ale tego nie może wiedzieć ani pan, ani ja.
Usłyszałem jak w moim głosie pobrzmiewa niebezpiecznie żałosna nuta.
Odchrząknąłem, by coś z tym zrobić.
— Równie dobrze mogłoby nam się to spodobać jak cholera i zostalibyśmy ze sobą aż do starości, odnajdując w naszych ciałach tyle tajemnic, że odkrywanie ich zajęłoby nam całe lata — prawie roześmiałem mu się w nos, bo tak bardzo spodobało mi się to, co mówię.
— Idąc dalej tym tropem: teoretycznie mogło być również
i tak, że pana klient zamiast włóczyć się ze strzelbą i psem po lesie, tego popołudnia wypiłby po prostu z kumplami parę piw i wrócił do swojego łóżka ze świadomością, że czeka go najwyżej ciężka, okupiona bólem głowy niedziela. Nasze drogi wcale nie musiały się ze sobą skrzyżować. Nawet nie wiedzielibyśmy o swoim istnieniu. Minęlibyśmy się w tej czasoprzestrzeni, jak dwa odrzutowce, którym kontrola radarowa wyznaczyła dwa, nie kolidujące ze sobą, korytarze powietrzne. A jeżeli faktycznie Warren Hudson musiał już zobaczyć światło w opuszczonej chacie i poczuwał się do obowiązku, by sprawdzić kogo tam licho przyniosło po nocy, to czy rzeczywiście nie mógł po prostu przywiązać do jakiegoś drzewa swego agresywnego psiaka, walnąć parę razy pięścią w drzwi i wyperswadować nam słownie zabawę w seks?
Zatrzymałem się na moment. Koniecznie musiałem się czegoś napić.
— Takich pytań stawiam sobie setki, tysiące. Na żadne niestety nie znajduję odpowiedzi. Pan też jej nie znajdzie, bo obaj wiemy jak było naprawdę. A było, mój panie, tak... — Spojrzałem gdzieś w przestrzeń tuż obok jego głowy, aż zdziwiony zmusił się by nie zrobić tego samego.
Był sztywniakiem, a sztywniacy nigdy nie oglądają się za siebie.
— Warren jedzie sobie z psiakiem na przejażdżkę leśnym duktem i nagle widzi zaparkowany w krzakach samochód. Samochód jest oczywiście nasz. Ja i Kylie przyjechaliśmy tu w konkretnym celu. Powiedziałem to sędziemu, powiem i panu — przyjechaliśmy się pieprzyć. Miało to być nasze pierwsze pieprzenie w życiu, dlatego uciekliśmy z dala od ludzi do tej chaty, dlatego zapaliliśmy świece i właśnie dlatego wskoczyliśmy do śpiwora. Co w tym czasie robi pan Hudson? Ano postanawia zrobić porządek z intruzami, którzy ośmielili się naruszyć ustanowione przez niego samego prawo własności. Bierze broń z auta i z cholernie agresywnym psem u nogi kieruje się w stronę starej leśniczówki. Nie musi się głowić, gdzie jesteśmy. Światła zapalonych przez nas świec widać z daleka — prawie to widziałem.
Opowiadając to temu sztywniakowi, poczułem się nagle tak, jakbym szedł tuż za skradającym się Hudsonem.
— Ma broń i psa, ale przecież nie wie ile osób jest w środku, więc postanawia najpierw to sprawdzić, a dopiero potem pokazać mieszczuchom, kto tu naprawdę rządzi. Pada deszcz, mimo to wdrapuje się na rosnące tuż przy ścianie chaty drzewo i właśnie z tego miejsca dostrzega, że niepotrzebnie zadał sobie aż tyle trudu, bo w środku jest jedynie dwójka przygotowujących się do seksu dzieciaków. Nie mogło być lepiej. Sądzi, że czeka go niezła zabawa, ale przez własne gapiostwo — a może jest zbyt podekscytowany, tym co zobaczył
i tym, na co liczy, że jeszcze zobaczy — traci równowagę na śliskim konarze i o mało co nie spada. Ratuje się w ostatniej chwili, z tym, że robi przy tym sporo hałasu.
Znów postanowiłem, że chwilę odpocznę. Naprawdę potrzebowałem szklanki zimnej wody. Przełknąłem parę razy gęstą ślinę i postanowiłem, że nie dam mu tej satysfakcji. Skończę, a gdy to się stanie mogą mnie nawet reanimować.
— Jeżeli uprawiał pan kiedykolwiek seks, obojętnie — z żoną, kochanką lub koleżanką — uderzyłem go po ambicji, aż drgnął
wyraźnie zaskoczony — to powinien pan doskonale wiedzieć, że człowiek w takich momentach ma sto par uszu. Ważny jest każdy oddech, każde westchnienie, szept lub jęk. Kiedy robi się to pierwszy raz w życiu te oddechy, westchnienia, szepty i jęki nabierają jeszcze większego znaczenia. Każdy, inny niż by się oczekiwało dźwięk, budzi natychmiastową reakcję. Dotyczy to również obcych dźwięków, obcych — czyli dźwięków, które nie są dźwiękami miłości. Kylie usłyszała Warrena natychmiast, jak tylko osunęła mu się stopa i walnął jajami o konar. Chwilę później byłem już przy oknie. Wisiał na jednej nodze i rękach, jak nadgryziona przez robaki gruszka. Miotał się przy tym i klął, jak szalony. Zamknąłem okiennice i uznałem, że zanim zejdzie z tego wysokiego drzewa, uda mi się jeszcze zamknąć wejściowe drzwi i okna na parterze chaty. Chciałem zrobić wszystko byśmy mogli odgrodzić się od tego świra. Nie wiedziałem, że Warren przyszedł tam z psem — mówiąc to znów poczułem smród mokrej psiej sierści.
— A zresztą, gdybym nawet wiedział, pewnie próbowałbym zrobić to samo. Bezpieczeństwo Kylie było w tym momencie najważniejsze. Rottweiler zaatakował mnie bez ostrzeżenia. Chwycił mnie za nogę i ściągnął ze schodów. Byłem bez szans. W tym czasie Warren zdołał jakoś zeskoczyć z gałęzi na dach ganku, wybił szybę i wszedł do pokoju na piętrze. Słyszałem, jak Kylie krzyczy, że Warren wchodzi, ale pies był coraz agresywniejszy. Ciągał mnie po podłodze, jak kukłę. Nie wiem co się wydarzyło w tamtym pokoju na górze, ale czy zna pan jakąś siedemnastolatkę, która bez powodu wyskakuje przez okno, wprost na twarde, dębowe pniaki?
Zamrugał dziwnie powiekami i udał, że ma jakiś problem ze sznurowadłem.
Patrzył tylko na swoją lewą stopę. Na więcej nie starczyło mu odwagi.
Był nie tylko sztywniakiem, ale i tchórzem
— Słyszałem jego pogróżki, jak wisiał jeszcze na drzewie i powiem panu tylko jedno — nie wierzę w to, co powiedział panu, sędziemu i przysięgłym, że nie rozpiął nawet rozporka. Gdyby go faktycznie nie rozpiął, Kylie być może nie jeździłaby teraz na inwalidzkim wózku, a ja każdego wieczora przed zaśnięciem nie musiałbym obmyślać coraz to nowszych sposobów, jak ukatrupić tego skurwysyna — przez chwilę zabrakło mi sił
i oddechu.
Odczekałem kilkanaście sekund i dokończyłem.
— Tak, możecie o mnie i o Kylie mówić i pisać, że jesteśmy nieśmiertelni, ale przy okazji nie zapomnijcie dodać, że żadne z nas nie wie, jak uda nam się przeżyć kolejny dzień bez siebie.
Musiało upłynąć trochę czasu — całe dwanaście lat — zanim w damskiej toalecie na lotnisku w Charlotte zrozumiałem, że to nie ja, tylko Warren Hudson za mocno nakręcił tę sprężynę i wyłamał delikatny trybik.
To on zepsuł Kylie. A przy okazji i mnie.
Dlatego strzeliłem mu prosto w serce.
(Widzę, że pozmieniało mi lekko zapisane, ale... Nie mam czasu na zabawy z poprawianiem. Przepraszam. Czyli pykam i znikam. Pozdrawiam)
Kylie - fragment
1Wiem, że oni nigdy tego nie zrozumieją, ale pod moją maską sarkazmu wspomnienia żyją.