Dalej brnę w Affably Evil Antivillain Protagonist... chociaż chyba to Affably mi się trochę zmniejsza.
Przysięgam nie dyskutować z opiniami.
Zawiera okazjonalne wulgaryzmy.
I
Krzepka starsza kobieta złapała za ubranie nową pracownicę domu opieki, oprowadzaną właśnie przez przełożonego po zakładzie.
— Błagam panią… Niech mnie pani wypuści… Niech mnie pani stąd weźmie… — zawodziła.
Opiekunka przystanęła.
— A gdzie chce pani pójść? — zapytała, patrząc z zainteresowaniem.
— Do domu… Ja chcę do domu… Weźmie mnie pani do domu…?
— Gdzie jest pani dom?
— Ja chcę do domu…! Do domu! Do Yᵺylynn… Yᵺylynn była taka kochana… Weź mnie do Yᵺylynn…!
— Maͥ! — kierownik gestem nakazał podwładnej dołączenie do niego.
— Idę! — Maͥ sprawnie uwolniła się od uchwytu staruszki.
Pensjonariuszka nie dała za wygraną. Rzuciła się za pracownicą, usiłując jeszcze mocniej złapać ją za ubranie.
— Niech mnie pani weźmie…! Niech mnie pani weźmie! — krzyczała histerycznie.
Maͥ usunęła się subtelnie na bok, wskutek czego staruszka runęła na ziemię. Wówczas opiekunka odwróciła się do staruszki i pomogła jej wstać.
— Yᵺylynn! Weź mnie do Yᵺylynn! — krzyczała wciąż kobieta, kurczowo chwytając się Maͥ.
Pracownica zawahała się chwilę, ale jednak zapytała:
— Gdzie jest Yᵺylynn?
Lecz staruszka dalej tylko powtarzała do samo.
Kierownik powtórnie nakazał podwładnej zostawienie pensjonariuszki. Maͥ znów uwolniła się od staruszki, po czym dołączyła do szefa krokiem już na tyle szybkim, by tamta nie mogła jej dogonić.
— Niech Maͥ nie zwraca uwagi na takie wybuchy — tłumaczył przełożony — sama Maͥ zresztą słyszała, ta kobieta nawet nie wie, gdzie jest jej dom. Gdyby ją wypuścić, zagubiłaby się gdzieś w mieście i teraz leżałaby pewnie gdzieś w rowie, wyziębiona, a my musielibyśmy jej szukać. Zresztą ta jej Yᵺylynn już nie żyje i to od lat.
— Zdaję sobie z tego sprawę. Mówiono mi o tym.
— Nie zaszkodzi powtórzyć. Ogólnie nie jest to praca dla ludzi o zbyt miękkim sercu. Jeśli nie umie Maͥ przeprowadzić tego, co konieczne wbrew współczuciu, to jeszcze ma Maͥ szansę się wycofać.
— Myślę, że dam sobie radę.
— A więc dobrze. Kuchnia jest po prawej…
„Yᵺylynn” — napisała Maͥ palcem po stole, siedząc wieczorem w pokoju sypialnym dla służby. Czy to ta Yᵺylynn, czy nie ta? Tamta staruszka wymaga, by jej się baczniej przyjrzeć. Trzeba będzie przede wszystkim dowiedzieć się, jak ona się nazywa, co na szczęście nie powinno być trudne.
— A wtedy ja powiedziałam: „Ale ty wiesz, że jesteś wredna i zakłamana?” — opowiadała reszcie jedna z koleżanek nowej pracy Maͥ, leżąc już w łóżku. — Naprawdę tak jej powiedziałam! Znaczy ja rozumiem, ona mogła być na mnie zła, no ale tego co ona zrobiła się po prostu nie robi! A ona na to po prostu odwróciła się na pięcie i wyjechała.
— Ej, ale to znaczy, że Zeeͥn jest ciągle twoim chłopakiem, tak? — odpowiedziała inna.
— No… To znaczy prawie. To znaczy ja do niego…
Maͥ poczuła, że czas założyć maskę.
— Zeeͥn? Ten stajenny? Ty z nim chodzisz? Rany, ale on jest słodki! — powiedziała, usiłując wejść w ton głosu i styl wypowiedzi koleżanek.
— Oj, bo się obrażę! — odparła pierwsza — Nie wzbudzaj we mnie zazdrości!
— Lepiej się od niego trzymaj z daleka, dobrze ci radzę! — wtrąciła się ze śmiechem jeszcze inna — Nikt się tu nie tyka kætusiowych chłopaków.
— Jasne, Kætuś, oczywiście że nie będę — wycofała się Maͥ — dobrze wiedzieć, bobym chyba próbowała! Świetny ci się trafił, naprawdę!
— No i jak ci się tu podoba? — zmieniła temat ta trzecia. — Ta Tæͥra, ona to jest ciężka… chyba najgorsza ze wszystkich. Same z nią problemy… A teraz jeszcze nie mamy normalnych nalewek uspokajających.
— Ale ty świetna jesteś! — wtrąciła się Kæt — Jak ci się udało tak szybko uwolnić od tej Tæͥry? Biedna Neverleͥɦ szarpała się z nią chyba z piętnaście minut!
„Czyżbym przesadziła?” — przemknęło Maͥ przez myśl.
Na głos tylko mruknęła:
— Jakoś wyszło… silne babsko, swoją drogą.
— Strasznie! — odparła druga. — I to w tym wieku! Ona chyba była kiedyś jakąś tragarką była, albo co?
„Oj nie, więc jednak to raczej nie ta” — pomyślała Maͥ.
— A wiesz, że ja słyszałam, że to tylko taka plotka — podjęła ta druga — to po prostu jakiś wybryk natury jest i dziewczyny tak to sobie wytłumaczyły.
„Robi się skomplikowanie” — pomyślała Maͥ.
Reszta wieczoru przeszła na taką lekką paplaninę.
II
— Jezu Chryste, ta stara kurwa znowu się zesrała! — Kæt wpadła do kuchni, gdzie Maͥ razem z resztą personelu kończyła śniadanie. — Maͥ! Idź tam, ja tu posprzątam.
— Kto? Gdzie?
— Tæͥra, a kto inny!
Maͥ dopiła duszkiem sok, wepchnęła sobie w usta naraz całą pozostałą porcję chleba i poszła we wskazanym kierunku.
— Biedna Maͥ… Już tak pierwszego dnia na głęboką wodę… — usłyszała za sobą współczujący głos Neverleͥɦ.
— Aaa‼ Wynoś się stąd, wiedźmo‼ — ryknęła Tæͥra, gdy tylko zobaczyła opiekunkę. W całej sali panował niewyobrażalny smród, kawałki kału poprzyklejane były do ściany, podłogi i łóżka. Zużyta pielucha wisiała na oparciu krzesła.
— Jest brudno. Trzeba wyczyścić — powiedziała Maͥ, starając się nadać swemu głosowi ton spokojnej stanowczości.
— Już ja was znam‼ — wrzasnęła Tæͥra, wydłubując sobie z odbytu kawałek kału. — Szeptunka‼ Klątwa się spełnia‼ Zgiń, przepadnij, siło nieczysta‼ — Staruszka rzuciła ekskrementem w kierunku Maͥ, ale opiekunka się uchyliła. — Nie dotykaj mnie‼ Zabieraj stąd te swoje gusła‼ Demon, demon‼ Wszyscy święci i aniołowie, przybywajcie na ratunek‼
Maͥ obrzuciła salę badawczym spojrzeniem. Zauważyła, że do łóżka przymocowane zostały pasy. Była z Tæͥra sama w pokoju: wszystkie inne lokatorki sprowadzono już na śniadanie.
Nowa opiekunka się zawahała, ale w końcu uznała, że nie ma innego wyjścia. Obejrzała się za siebie, by się upewnić, że nikt jej nie widzi. Wprawnym ruchem obezwładniła staruszkę. Zrozumienie zasady działania pasów zajęło jej krótką chwilę, szybko jednak poradziła sobie z tym zadaniem. Tæͥra cały czas wrzeszczała.
Maͥ postanowiła najpierw wyczyścić pokój, potem dopiero przewinąć staruszkę. Dało jej to pretekst do przyjrzenia się naszywce na szlafroku pensjonariuszki, gdzie było jej pełne imię i nazwisko – Tæͥra Vreghæͥb Kieͥb. Opiekunka przeszukała także szafki, zwracając baczną uwagę na znaleziony tam bibelot, figurkę anioła w rycerskiej zbroi, z wymalowanym na tarczy łabędziem wśród kawek, godłem rodu Myrgwyk. Kosztem opóźnienia było to, że Tæͥra oddała mocz do łóżka. W związku z tym Maͥ przestała wycierać ściany, wyjęła natomiast świeżą pieluchę i ruszyła w kierunku lokatorki.
— Maͥ! Maͥ! Gdzie się ta dziewucha podziała! — przedarł się do uszu Maͥ głos z korytarza. — A, tu jesteś! Wszędzie cię szukam! Miałaś teraz zamiatać jadalnię! — Do pomieszczenia wpadła pracownica, której Maͥ jeszcze nie znała z imienia.
— Nie mogę teraz, przewijam Tæͥra.
— Musisz, szef każe.
Maͥ odwróciła się na pięcie i zostawiła koleżankę w pokoju Tæͥra. Nie bez lekkiej satysfakcji dojrzała kątem oka przerażenie na jej twarzy. Wybiegła z tamtego pokoju zaraz po Maͥ.
Wchodząc do jadalni Maͥ odruchowo omiotła wzrokiem całe pomieszczenie i wszystkich w nim się znajdujących. Niemal wszyscy skończyli już posiłek, ostatni właśnie wychodzili. Maͥ poczuła na sobie ledwie uchwytne spojrzenie pewnej staruszki, wywożonej na wózku inwalidzkim. Sama nie wiedziała, dlaczego wywołało to w niej tak niesympatyczne wrażenie.
Maͥ wykorzystała pierwszą okazję, by spojrzeć na grafik i sprawdzić, czyim obowiązkiem było zajmowanie się Tæͥra w czasie, kiedy ona została tam wysłana. Okazało się, że było to zadanie Kæt i fakt ten wcale nie zdziwił Maͥ. Postanowiła na przyszłość zwracać baczniejszą uwagę na podobne sytuacje.
III
Pewnego dnia Maͥ była świadkiem interesującej sceny. Dwie pielęgniarki próbowały nakarmić uporczywie odmawiającą jedzenia Tæͥrę. Opiekunki się zirytowały, krzyczały, szarpały się ze staruszką, ale przymusić jej do spożycia posiłku nie umiały. Same zrejterowały z pokoju, gdy tylko Tæͥra wpadła w złość. Dopiero kilku silnych mężczyzn zdołało unieruchomić staruszkę, przywiązać ją do łóżka pasami i nakarmić.
Maͥ ten fakt wielce zdziwił, nie przypuszczała bowiem, że pracownicy ośrodka okażą się aż tak niekompetentni. Czyżby nikt ich nie uczył najbardziej podstawowych chwytów? Przecież oni wszyscy w zasadzie nie nadają się do swojej pracy. Maͥ była pewna, że z Tæͥrą poradziłaby sobie w pojedynkę i w dużo bardziej elegancki sposób.
Czyżby Maͥ naprawdę popełniła niezwykle poważny błąd, gdy nie udawała bardziej niezgrabnej, niż była w rzeczywistości? Wina jest ewidentnie jej: najwyraźniej nie dość dokładnie przeprowadziła rozpoznanie, skoro dopiero teraz dowiaduje się, czego nie potrafi przeciętny przedstawiciel środowiska, w jakie miała wejść. Powstaje trudne pytanie, jak się z tego problemu wykręcić…
Pierwsza trudność z tym związana pojawiła się już tego wieczoru. Jeden ze staruszków, niejaki Tœpeͥ, nie zszedł do jadalni w porze kolacyjnej. Maͥ wysłano zatem, by dowiedziała się, co się stało i sprowadziła go na dół. Zastała Tœpeͥa nieudolnie próbującego założyć koszulę nocną na ubiór dzienny.
— No nie mogę, no naprawdę nie mogę… — narzekał Tœpeͥ — Właź wreszcie, cholero… No właź! — jęczał, usiłując włożyć ramię w rękaw. — Świnia… Świnia… Świnia, świnia, świnia, cham, ram tam tam tam tam tam tam.
— Jest czas na kolację. Koszulę nocną włoży pan później. Dlaczego nie schodzi pan na kolację?
— Nie będę jadł kolacji — stwierdził dziadek.
— Dlaczego?
— Mam niestrawność.
— No ale nie może pan nie zjeść nic.
— Możesz mi coś dać do picia, jakieś ziółko, ale na pewno nic do jedzenia.
— Jeśli nic pan nie zje, to będzie panu tylko gorzej.
— Nic ciężkiego, co by leżało na żołądku!
Maͥ zastanowiła się przez chwilę, zebrała myśli. Przypomniała sobie, że staruszek kiedyś perorował, jak to bez zjedzenia śniadania żołądek sam siebie zjada.
— Oczywiście, nic ciężkiego nie może pan dostać, to jest jasne. Ale jeśli nie zje pan nic, to soki żołądkowe zaczną trawić sam żołądek. Panu potrzebne jest specjalne lekarstwo na niestrawność. Fasoli panu nie proponuję…
— Nie no, fasoli to absolutnie nie!
— No właśnie, żadnej fasoli. Ale lekka kaszka jest lekarstwem na tę dolegliwość. I lekką kaszkę pan zje i ja tego nie odpuszczę. — Maͥ starała się nadać swemu głosowi ton łagodnej stanowczości.
— Męczy mnie to, jak, że tak powiem, wszystko mi się odbija i…
— No właśnie, zaraz dostanie pan lekarstwo na to. Kasza wyściela i osłania ścianki żołądka. W tym celu zejdziemy teraz do jadalni.
Staruszek po krótkiej chwili zaczął dreptać w kierunku jadalni.
— Trzeba zdjąć koszulę nocną.
Staruszek zaczął się szarpać z koszulą.
— Pomogę panu — oświadczyła Maͥ i zdjęła mu koszulę.
Następnie nakazała:
— Teraz idziemy do jadalni.
Po czym delikatnie popchnęła go w plecy.
Akurat na kolację podawano właśnie kaszę. A więc się udało – wykonała swoje zadanie i nie musiała użyć siły. Ale ile razy tak będzie?
IV
Podczas dyżuru nocnego Maͥ usłyszała, jak Tæͥra przez sen wykrzykiwała coś o jechaniu „do Kæͥry”. Kazała służbie osiodłać konie itp.
Podejrzenia Maͥ zmieniły się niemal w pewność. Wykorzystała pierwszą okazję, by niezbyt legalnie, po kryjomu przejrzeć księgę zawierającą dane kontaktowe rodzin. Przy nazwisku Tæͥry znalazła adres: Toærɦ Berend Kieͥb, ul. Goerden 63, Maadenburg.
Tego samego wieczoru napisała i wysłała list, pozornie zaadresowany do jej matki i zawierający tylko pytania, jak się mama czuje i opowieści, jak to Maͥ znalazła się w nowym miejscu.
V
Pewnego dnia, podczas szczególnie męczącego dnia pracy, Maͥ wyrwała chwilkę, by posiedzieć trochę w samotności w akurat pustym pokoju socjalnym. Zamknęła oczy. W pewnym momencie, już nie pierwszy raz w tym pomieszczeniu zdało jej się, że słyszy za sobą jakieś kroki. Otworzyła oczy tylko po to, by znów poczuć na sobie ledwie uchwytne spojrzenie staruszki przewożonej właśnie na wózku inwalidzkim korytarzem obok otwartych drzwi do socjalnego. Tej samej staruszki, którą kilka dni temu zauważyła w jadalni.
Wieczorem Maͥ otrzymała polecenie dopilnowania, by Tæͥra zjadła kolację, czego odmawiała. Było to Maͥ bardzo nie na rękę. Tutaj żadne perswazje nie mogły pomóc: musiała albo nakarmić staruszkę przez siłę, znów odsłaniając się ze swymi umiejętnościami, albo udać, że zadanie ją przerasta i sztucznie nie dawać sobie z nim rady, co byłoby chyba jeszcze dziwniejsze po tym, w jaki sposób dotąd sobie z Tæͥrą radziła.
Zadanie przekazała jej Kæt, więc Maͥ dokładnie sprawdziła, czy istotnie Kæt miała do tego prawo. Niestety, odpowiedź była twierdząca: Kæt była nieformalną przywódczynią młodszej części opiekunek, miała więc niejaki wpływ na układanie oficjalnego grafiku.
— Ale dlaczego ja? — jęknęła Maͥ.
— Bo ty sobie z nią tak świetnie radzisz — odparła Kæt. —Merleͥɦ opowiadała, że jak drugiego dnia cię znalazła, to już od razu przywiązałaś ją pasami do łóżka! Nie wiem, jak ci się to udaje, ale nikt inny nie zrobiłby tego lepiej.
Maͥ miała ochotę napluć sobie w brodę. Wina była tylko jej. Cóż, teraz musiała w to brnąć, nic się nie dało zrobić.
Może jakoś to ujdzie. Na szczęście Maͥ nie przypuszczała, by potrzebowała sporo więcej czasu. Była prawie całkowicie przekonana, że to właśnie Tæͥra jest jej celem. Należy tylko dopilnować, by śmierć wyglądała na naturalną, by nie wzbudziła niczyich podejrzeń – Maͥ była dotąd zbyt nieostrożna, by chciała pozwolić sobie na śledztwo. Cóż, Tæͥra zdaje się być zdrowa i silna jak koń, za jedynym wyjątkiem umysłu, ale w tym wieku musi jej coś dolegać? Trzeba będzie po prostu dobrać odpowiednią truciznę. Wszystko będzie zależało od odpowiedzi na list.
Ratunek przed tą niełatwą sytuacją nadbiegł z najmniej spodziewanej strony. Kierownik ją złapał i powiedział, że Zꜵͥa życzy sobie, by to właśnie Maͥ obsłużyła ją do nocy. Maͥ ma więc rzucić wszystkie obecne zajęcia i iść do pokoju Zꜵͥi.
— Nie wiem, czym Maͥ u niej zapunktowała — powiedział szef — przecież chyba Maͥ nie miała jeszcze z nią styczności? No cóż, niech Maͥ robi, co może najlepiej.
Maͥ ze zdumieniem weszła do przestronnego, gustownie urządzonego, jednoosobowego pokoju Zꜵͥi. Nie rozumiała, dlaczego akurat Zꜵͥa cieszyła się takimi luksusami, skoro wszyscy inni pensjonariusze musieli gnieździć się w wielołóżkowych klitkach? Po raz pierwszy Maͥ zwątpiła, czy istotnie słusznie wytypowała Tæͥra.
— Dobry wieczór, kochanie — przywitała ją babcia, już leżąca w łóżku.
— Mam coś dla pani zrobić?
— Tak. Chodź tu proszę, tak tutaj, bliziutko. Siądź sobie. Ja chcę tylko chwilę porozmawiać. Nic się nie bój, ten pokój jest daleko od wszystkich innych, nikt nic nie usłyszy, no chyba że zaczniemy krzyczeć.
Maͥ ze zdziwieniem wykonała polecenie.
— Wiem, kim jesteś i czemu tu jesteś — kontynuowała staruszka. Maͥ nie zwróciła na to uwagi – była już przyzwyczajona do różnych bredni wygłaszanych przez pensjonariuszy. — Ale widzisz, ja się nie muszę ciebie obawiać, bo i tak szybko stąd odejdę nawet i bez twojej pomocy. — Tutaj już Maͥ odczuła strach, ale nie dała tego po sobie poznać. — Ale nie musisz się obwiniać, kochanie. Maskujesz się całkiem dobrze. Co prawda z bezmyślności popełniłaś ten błąd, że pokazałaś swą sprawność fizyczną, ale to jeszcze nie wystarczyłoby do rozszyfrowania ciebie. Zresztą i bez tego myślę, że by mi się udało. Widzisz, ja swoje przeszłam w życiu i mało się przede mną ukryje. Ale nie sądzę, by ktokolwiek inny mógł powziąć podobne podejrzenia.
Maͥ już przestała ukrywać swe emocje. Spojrzała na Zaoię z paskudną mieszaniną zdumienia, niechęci, wściekłości i strachu.
— Ale nie musisz tak na mnie patrzeć, kochanie, jakbym była jakimś nosorożcem w tym pokoju. Gdybym chciała cię zdradzić, już bym to zrobiła. A ja chcę tylko porozmawiać. Więc schowaj ten swój wzrok bazyliszka.
Zrezygnowana Maͥ siadła przy łóżku.
— Powiedz mi, kochanie. Jak sądzisz, kiedy umrzesz i w jaki sposób?
Maͥ wstała z irytacją.
— Jeśli ma mi pani coś istotnego do powiedzenia…
— Siądź zaraz — staruszka zwróciła się do opiekunki jak do krnąbrnej wnuczki — inaczej nic nie usłyszysz, a chyba jednak byś chciała.
Maͥ posłusznie siadła.
— Ściągnęła mnie tu pani tylko po to, by prawić morały?
— Tylko częściowo. Po prostu odpowiedz mi na pytanie. Potem przejdziemy do innych spraw.
Maͥ westchnęła z irytacją.
— Przepraszam za bezpośredniość, ale pani pierwsza przekroczyła wszelkie granice. Uważam, że to jest właśnie piękne w moim zawodzie, że nie dożyję pani wieku i nie umrę we własnym łóżku. Nie chcę, jak pani, być uwięziona we własnym łóżku, uzależniona od skaczących wkoło mnie kwok, nic nie móc zrobić, tylko czekać w bólu, aż umrę skąpana we własnych szczynach i gnoju.
Czy jej się tylko zdawało, czy dostrzegła złośliwy błysk w oku babci? Zniknął tak szybko, jak się pojawił. Już po chwili staruszka kontynuowała poważnie:
— Ja tak samo kiedyś myślałam. A jednak, za każdym razem, gdy mogła mi grozić śmierć, to robiłam wszystko, by jej uniknąć. Parę miesięcy temu zabawiłam się w reporterkę. Wybrałam sobie kilku współtowarzyszy tutejszej niedoli – tych, z którymi jeszcze da się normalnie porozmawiać – i zapytałam ich, czego by najbardziej pragnęli. Niektórzy odpowiedzieli: „Żyć dłużej”. Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi, a powtórzyła się ona nawet ze dwa czy trzy razy. Teraz już mnie nie interesuje, kiedy umrę, ale to nie dlatego, żebym nie chciała żyć dłużej, tylko dlatego, że wiem, że żyć dłużej i tak nie będę.
Maͥ nie wiedziała, co odpowiedzieć. Na końcu języka miała ni to pytanie, ni to stwierdzenie „pani mi grozi”, ale w końcu uznała, że to nic nie da. Uznała, że zaczeka, aż babcia przejdzie do obiecywanych bardziej istotnych spraw.
— Nic na razie nie powiesz. No cóż, wrócimy do tego tematu jeszcze — kontynuowała Zꜵͥa po chwili — Ale czeka nas jedna dość pilna rzecz, zanim będzie za późno. Wiem, kogo szukasz, i domyślam się, że mogłaś zwrócić uwagę na biedną Tæͥrę. Ale to nie Tæͥra. Powinnaś mi podziękować, bo cię właśnie uratowałam od spartaczenia roboty. Ale kto to naprawdę jest, tego ci nie powiem, aż tak bardzo ci ułatwiać zadania nie będę — babcia się uśmiechnęła — To jedno powiedziałam tylko dlatego, że rzeczywiście z twojej perspektywy wszystko wskazuje na Tæͥrę, miałaś pełne prawo popełnić ten błąd.
— Jakoś nie chce mi się wierzyć w tę pani bezinteresowną pomoc.
— Tak? No cóż, twój wybór. A teraz, kochanie, posłuchaj mnie chwilę uważnie. Zagrajmy w grę. Zasady są takie. Póki ja żyję, póty ty nikogo tu nie zabijesz. Ani też nie uciekniesz stąd. Jeśli to naruszysz, przegrasz. Gwarantuję ci, że będziesz miała na karku straż, łowców głów i wszystkich innych, którzy mogą chcieć być tobą zainteresowani, a chyba takich się trochę znajdzie. Ale jeśli będziesz grzeczna, nic ci ode mnie nie grozi – jak już mówiłam, gdybym chciała cię zdradzić, już bym to zrobiła. I spokojnie, naprawdę już bardzo niedługo odzyskasz ode mnie wolność. Czy sądzisz, że będziesz w stanie wytrzymać? Tylko tak możesz wygrać.
Maͥ odczuwała ogromną ochotę zabicia Zꜵͥi tu i teraz. Nie uczyniła tego, bo co, jeśli babcia naprawdę zrobiła z siebie żywą pułapkę? Mogła na przykład zostawić gdzieś kopertę z Bóg wie jak zdobytymi dowodami i adnotacją w stylu „otworzyć na wypadek mojej śmierci”.
— Ale tymczasem, skoro już tu, kochanie, jesteś, to czyń swą powinność — mówiła dalej staruszka słodkim głosem. — Nakryj mnie lepiej kołdrą i zobacz, co z tą poduszką, bo mnie uwiera.
Zꜵͥa poczekała, aż Maͥ wykona polecenia, po czym dodała:
— I zrób mi jeszcze kakałko. Tylko dosyp mi tam wystarczająco dużo cukru. Mam wielką ochotę na coś słodkiego.
Maͥ aż gwizdnęła bezgłośnie. Jak babcia może sobie pozwolić na takie drogie, egzotyczne delikatesy? Uwagi natury ekonomicznej zostawiła dla siebie, na głos zwróciła uwagę na co innego.
— Mamy zakaz dawania państwu cukru. Podobno jest niezdrowy.
— Oj tam, oj tam. Mi już nie zdąży zaszkodzić. A nawet gdyby, to dla ciebie to chyba tylko lepiej.
Gdy Maͥ już prawie naciskała klamkę u drzwi, babcia rzuciła jeszcze:
— Tylko niech ci nie wpadnie do głowy dosypywać mi tam czegoś dziwnego! W tobie akurat czytam jak w otwartej książce.
Maͥ stłamsiła w sobie irytację.
Tej nocy Maͥ z pewnym trudem zdołała zasnąć. Przepełniała ją furia i strach. Jednak wiedziała, że denerwując się w nocy nie zwiększy swych szans na wyjście z problemu cało.
VI
Maͥ, przechodząc korytarzem, usłyszała krzyki dochodzące z pokoju Tœpeͥa. Zbliżyła się tam zaciekawiona.
— Wczoraj rano założył pan pończochę nocną pod spodnie dzienne — perorowała jedna z opiekunek podniesionym głosem — i ta pończocha…
— Nie założyłem pończochy nocnej — przerwał jej staruszek — tylko… że tak powiem… nie miałem koszuli i…
— Założył pan i niech mi pan nie przerywa! — zirytowała się opiekunka — Chodzi o to, że tej pończochy nie ma i…
— Nie założyłem! — rozjątrzył się dziadek — Koszula mi, że tak powiem, nie chciała wejść na nogę i…
— Co ma do tego koszula! Co pan zrobił z pończochą! Musiał ją pan gdzieś…
— Zarzuca mi pani kłamstwo! — Tœpeͥ poczerwieniał na twarzy — Mówi pani, że założyłem pończochę, a ja założyłem koszulę! Tu chodzi o to kłamstwo!
— Bo pan kłamie i jeszcze bredzi!
— Nie kłamię‼
— Teraz ja mówię! Gdzie pan schował pończochę‽ Każdego ranka trzeba sprawdzać, co pan ma pod nogawką!
— Nie trzeba sprawdzać, co mam pod nogawką, tylko… że tak powiem… wysłać mi koszulę!
„Idiotka. Na własne życzenie robi z Tœpeͥa kolejną Tæͥra” — pomyślała Maͥ i poszła dalej.
— Czy to nie dziwne, jak starość wpływa na ludzi? — zaczęła Maͥ, gdy wieczorem większość personelu zebrała się przy słabym piwie. Co ważne, był to jeden z tych nieczęstych dni, gdy obecnością zaszczycił ich nawet sam lekarz. — Niektórzy, jak Tæͥra, mają ciało zdrowej czterdziestolatki, ale kompletnie wysiadł im umysł. Z kolei u Zꜵͥi jest dokładnie na odwrót. Sypie jej się ciało, ale ma za to umysł ma nietknięty. Taki Tœpeͥ jest jakoś pośrodku. Wszystko u niego jest pół na pół.
— Tak to już jest, że wszystko się wyczerpuje w swojej kolejności — rzucił lekarz.
Nie zaprzeczył, ale i nie potwierdził. Trzeba będzie dopraszać się potrzebnej informacji agresywniej.
— Chyba najwięcej jest jednak Tœpeͥów? — mruknęła inna pracownica, Jeal.
— Chyba tak… — powiedziała Neverleͥɦ — albo i nie, wielu traci rozum, ale nie w ten sposób. Są tacy spokojni, ale jacyś niemrawi.
— Zapominasz, że poimy ich eliksirami uspokajającymi — wtrąciła się pewna starsza opiekunka, z racji wieku nienależąca do kliki Kæt. — Inaczej połowa z nich byłaby jak Tæͥra. No, może ćwierć.
— A akurat Tœpeͥa przydałoby się wreszcie nafaszerować tymi eliksirami — warknęła opiekunka, ta sama, którą kilka godzin wcześniej wykłócała się z dziadkiem o pończochy. Maͥ cisnęła się na usta jakaś kąśliwa uwaga, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
— A właśnie, kiedy wreszcie dostaniemy eliksiry dla tej cholernej Tæͥry‽ — burknęła Kæt w kierunku lekarza. — Mam już jej powyżej dziurek w nosie.
— Nic nie poradzę — lekarz rozłożył ręce — Na standardowe reaguje jakoś źle. Wiecie dobrze, że aptekarz, który robił według receptury profesora Kerskiego, zwinął interes, bo mu chyba starsi zielarze, którzy dla niego pracowali, pomarli. Dyrektor twierdzi, że szuka innego dostawcy, ale to już nie moja broszka.
— A więc jednak nie taka zdrowa jak koń? — sarknął ktoś.
— Więc niech reaguje źle! Mam to w dupie! Mam jej dość! — krzyknęła Kæt.
— Przykro mi. Nie mogę wziąć odpowiedzialności — stwierdził lekarz.
Rozmowa toczyła się w nadzwyczaj interesującym kierunku. Od razu w głowie Maͥ zaczął się krystalizować plan: wziąć końską dawkę standardowych środków uspokajających, dodać je niepostrzeżenie do jedzenia Tæͥra pierwszego dnia, gdy będzie przywiązania do łóżka pasami, a obowiązek nakarmienia jej przypadnie akurat Kæt… Pewnie Kæt jakoś się wygrzebie z niejasnych podejrzeń na nią padających. Plan ma wady i prawdopodobnie nigdy nie zostanie wprowadzony w życie, tym bardziej teraz, skoro zaszły nieprzewidziane trudności, ale na wszelki wypadek warto o nim pamiętać.
— I to teraz, kiedy Jaśnie Pani Zꜵͥa wzięła sobie każdego wieczora Maͥ na własność! — gorączkowała się dalej Kæt — A akurat Maͥ sobie najlepiej radzi z tą cholerą.
— Żebyś wiedziała! — wyrwało się Maͥ — Z deszczu pod rynnę!
— Oj nie mów. Jaśnie Pani nie może być gorsza od Tæͥry, nie ma opcji — powiedziała Merleͥɦ.
„Jaśnie Pani”? Czy za tym przezwiskiem nie kryje się coś więcej? Trzeba będzie podrążyć temat.
— Zꜵͥa wygląda na tak drobną, słabą i kruchą — Maͥ zwróciła się do lekarza — boję się ją tknąć. Na co powinnam uważać najbardziej?
— To lekka przesada. Oczywiście, szarpać nią nie należy, ale od dotknięcia nic jej się nie stanie.
— Może… — powiedziała Maͥ niepewnie — Na pewno ma pan rację, ale… — zrobiła pauzę, udając, że z sobą walczy — no, bo mnie się zdawało, że ona stoi nad grobem — wyrzuciła wreszcie z siebie.
Lekarz uśmiechnął się pobłażliwie.
— Tak! Stoi nad grobem! Tak samo jak i wszyscy inni tu przebywający. To wbrew pozorom naprawdę nie jest praca dla ludzi o zbyt miękkim sercu. Szybko Maͥ będzie musiała się przyzwyczaić, że jej pacjenci będą odchodzić jeden za drugim. Ale niech się Maͥ pocieszy, Zꜵͥi nie można już w zasadzie ani pomóc, ani zaszkodzić. Umrze niebawem niezależnie od tego, co Maͥ zrobi lub nie.
Dwie bile za jednym uderzeniem kija! Maͥ uczuła przyjemne ciepło satysfakcji. Potwierdziła, że Zꜵͥa jest śmiertelnie chora i jednocześnie, mimo że nawet nie oczekiwała takiego rezultatu, dała sobie łatwą możliwość ucieczki z domu opieki, gdy tylko wykona swą robotę. Już drugi raz ktoś zwraca uwagę na jej „miękkie serce”… Trzeba będzie po prostu dalej grać przewrażliwioną, aż się załamać po pierwszej śmierci w ośrodku i zwolnić się, bo praca opiekunki starszych jednak ją przerasta. Byle tylko nie przedobrzyć, nie byłoby wskazane nazbyt histeryzować.
Gdyby tylko Zꜵͥa nie trzymała jej za gardło… Ten jeden nieznośny fakt czarnym cieniem kładł się na całokształt sytuacji. Sprawiał wrażenie niemal schizofreniczne: z każdej innej strony Maͥ miała wrażenie, że wygrywa, że jeszcze tylko dwa kroczki dzielą ją od tryumfu, ale jedna Zꜵͥa przekreślała to wszystko i groziła klęską, burząc spokój i wstrzykując w Maͥ zatruwający umysł strach.
Po pogaduchach Maͥ sądziła, że pójdzie spać, ale znów otrzymała wezwanie do Zꜵͥi.
— Ma pani dla mnie jakieś kolejne mądrości? — zaczęła Maͥ od samych drzwi.
— Tsk, tsk. Sądzisz, kochanie, że uda ci się przejąć inicjatywę w ten sposób. Ale to jednak ja kontroluję sytuację, nie ty — odparła babcia z łóżka.
— Co mam robić?
Staruszka dłuższą chwilę leżała z zamkniętymi oczami, aż Maͥ zwątpiła, czy babcia aby nie zasnęła. W końcu jednak otworzyła oczy i zaczęła powoli mówić:
— Powiedz mi, jak to jest, że niektórzy umierają w pokoju, w poczuciu spełnionego życia, a inni nie? Wielu panicznie boi się śmierci, chciałoby za wszelką cenę żyć dłużej. Inni są rozgoryczeni, sprawiają wrażenie, jakby nie lubili życia, czasem nawet się zdarza, że jawnie mówią, że czekają na śmierć. Ale jednych i drugich łączy to, że gdy już śmierć im naprawdę zajrzy w oczy, to są niespokojni. Są źli, że życie im się kończy i że nic już nie będą mogli w nim zrobić. Jakby wcale nie byli zadowoleni z tego, jak je przeżyli, dlatego się irytują, że doszli już do jego ostatecznego końca. Wreszcie jeszcze inni naprawdę pragną śmierci, ale tacy bardzo szybko popełniają samobójstwa. Bardzo dziwna nienawiść do własnego życia.
Nastała dłuższa cisza. Maͥ nie mogła wyjść ze zdumienia: czy babcia ściągnęła ją po to, by się przed nią spowiadać? To nonsens.
— Myślę sobie, kochanie, że śmierć to jest bardzo dobry test, egzamin, podczas którego samemu sobie jest się i zdającym, i oceniającym — mówiła dalej Zꜵͥa. — Tutaj już trudno dalej oszukiwać siebie samego. Człowiek może wierzyć, że jego życie mu odpowiada, póki nie nadejdzie jego koniec. Jest w tym pewien paradoks. Im bardziej człowiek jest naprawdę zadowolony z życia, z tym większym spokojem przyjmuje jego kres. Za to jeśli nie jest zadowolony, nieważne, czy w rozgoryczeniu otwarcie o tym mówi, czy też jako utracjusz udaje przed sobą i innymi, że się cieszy, to łapczywie, koniecznie chce mieć go jeszcze więcej. Dopiero gdy naprawdę go nienawidzi, wtedy nie chce go ani na chwilę dłużej. Zrób mi kakałko, jak poprzednio.
Maͥ poszła do kuchni wykonać polecenie.
— To trochę jak z jedzeniem — kontynuowała babcia, upiwszy łyk przesłodzonego napoju. — Jak zjesz prosty, dobry, pożywny posiłek, z ziemniaków, warzyw, trochę mięsa, to długo będziesz syta i nie będziesz miała ochoty na nic więcej. Z drugiej strony, jak się czymś naprawdę strujesz, to zwymiotujesz i nie będziesz już mogła nawet patrzeć na choćby najlepsze jedzenie. Niby możesz przeżyć tylko na chlebie i wodzie przez dłuższy czas, ale w końcu najdzie cię ochota na coś więcej. Ale jest jeszcze blichtr. Nie wiem, czy tego akurat doświadczyłaś, ale można żywić się samymi delikatesami. Pomarańcze, ciasta, kawiory, trufle, inne takie, wszystko bardzo drogie. Zjesz to, za chwilę dalej jesteś głodna. Oszukujesz się, że to dobre, ale niesmak w ustach pozostaje. Zajadasz go kolejnym słodkim ciastem. — Spojrzała na niedopite kakao z odrazą. — Idź już. Pogadamy jutro wieczorem, jak zawsze.
Maͥ posłusznie wstała i skierowała się do drzwi. W ostatniej chwili staruszka ją zawróciła, by jeszcze powiedzieć:
— Albo pijacy. Tych musiałaś widzieć. Żłopią piwsko, wódę, wińsko, rzygają, przewracają się, boli ich brzuch, boli ich głowa, rujnują sobie życie, i dalej żłopią. Więcej i więcej. I jeszcze więcej. Ciągle nienasyceni. Im bardziej coś komuś nie służy, tym więcej tego chce. Naprawdę już idź.
Maͥ poszła.
Leżąc w łóżku przed zaśnięciem Maͥ próbowała sobie zasugerować podejście po części fatalistyczne. Co ma być, będzie; jeśli już przegrała, trudno. Postara się zrobić, co może, by wyjść z tego cało, ale jeśli się nie uda, no to nic. Chodziło jej przede wszystkim o to, że jeśliby zaczęła reagować wyraźnie nerwowo na każdą okoliczność typu przejście straży pod oknem, to ryzyko zdemaskowania wzrosłoby wielokrotnie.
VII
Nadeszła odpowiedź na list. Pozornie mama cieszyła się, że córeczka znalazła źródło utrzymania, wyrażała nadzieję, że jakoś sobie tam ułoży życie i opowiadała, że u niej w domu wszyscy zdrowi, tylko ciotkę boli noga. Ale Maͥ przeczytała zupełnie inną treść:
„»ul. Goerden 63, Maadenburg« to opuszczony dom. Żaden »Toærɦ Berend Kieͥb« tam nigdy nie mieszkał. Ktoś jednak sprawdza co jakiś czas pocztę. Zadaje sobie sporo trudu, by się ukryć – pracujemy nad tym. »Tæͥra Vreghæͥb Kieͥb« to postać z autorskich opowieści minstrela na dworze Myrgwyk sprzed ich ucieczki; Gyrhynn Myrgwyk uwielbiała ich słuchać za swego dzieciństwa. Kæͥra to rezydencja letnia Myrgwyków sprzed wojny.”
A zatem, jakby wszystko się potwierdzało. Ta tak zwana „Tæͥra” to tak naprawdę cel Maͥ. Dziwne było tylko to, jak zdemenciała staruszka mogła występować pod przybraną tożsamością; ale z drugiej strony ona może być nie tyle zdemenciała, co po prostu szalona – może ma rozdwojenie jaźni, a może wśród swych urojeń wbiła sobie do głowy, że musi się ukrywać, więc konsekwentnie tak czyni? Zresztą ona chyba jest na pół szalona, a na pół zdemenciała, bo przecież co i rusz się ujawnia z elementami swej prawdziwej tożsamości.
Gdyby tylko nie ta Zꜵͥa, Maͥ uderzałaby natychmiast i już. Ale nie może. I to nie tylko dlatego, że Zꜵͥa ją zdemaskowała, ale także dlatego, że niektóre okoliczności zdają się wskazywać, że to właśnie Zꜵͥa może być jej celem…
Pod pozorem zabawy na mieście Maͥ wzięła wychodne na cały następny dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Pozwolono jej na to, gdyż w poprzednim tygodniu nie wykorzystała przysługującego jej jednego dnia wolnego.
W rzeczywistości Maͥ włamała się w nocy do biura. Bezchmurna, księżycowa noc w połączeniu ze złodziejskim kagankiem, umożliwiającym skierowanie większości światła na jeden punkt umożliwiła przeszukanie i przeczytanie papierów pod kątem Zꜵͥi. Niestarannie prowadzona księgowość utrudniła zadanie, ale i tak Maͥ zdołała ustalić, że opłata wnoszona za pobyt Zꜵͥi w ośrodku była wielokrotnie większa, niż w przypadku pozostałych pensjonariuszy, z czego też wynikały jej luksusy. Co więcej, adres kontaktowy Zꜵͥi był dokładnie ten sam, co Tæͥra: „Toærɦ Berend Kieͥb, ul. Goerden 63, Maadenburg”. Co ciekawe, dostępna pośledniemu personelowi księga, w której jakiś czas temu znalazła adres kontaktowy Tæͥra, nic nie mówiła na temat Zꜵͥi – te dane Maͥ musiała wyciągnąć dopiero z sejfu.
Zbliżał się świt i początek pracy, sprzątaczka albo dyrektor mogli wejść tam w każdej chwili. Maͥ pospiesznie uprzątnęła papiery i opuściła budynek.
Nie była pewna, co dalej robić. Opcje były w zasadzie dwie: czekać i węszyć, może uda się ustalić, co tak naprawdę Zꜵͥa przeciw niej ma, albo uderzać i uciekać przy pierwszej sposobności, godząc się niestety na śledztwo, pościg, obławę i listy gończe, czym groziła staruszka. Maͥ przypuszczała, że zdoła się wymknąć, niemniej nieuniknione było sporządzenie jej portretu pamięciowego przez przesłuchiwany personel domu opieki, a to stanowiłoby problem na przyszłość. Za czekaniem przemawiał fakt, że babcia sporo gadała, może więc powie kiedyś o słowo za dużo… jednak ostatnie ustalenia wskazywały, że dowody, o ile istnieją, będą prawdopodobnie bardzo dobrze ukryte, raczej nie uda się do nich dotrzeć w rozsądnym czasie. Cóż, lepszy wróbel w garści, niż jastrząb na dachu: trzeba zagryźć zęby z tłumionej wściekłości i uderzać prędko.
Swoją drogą, zachowanie tej Zꜵͥi było dziwne. Zadawała sobie sporo trudu, by się ukryć pod fałszywym adresem, a nie pomyślała o tym, by rozdzielić adres swój i Tæͥra? Jakoś rozszyfrowała Maͥ, a potem się z tym odsłoniła? Trudno, nie zdąży się już do tego dojść. Dalsze zwlekanie będzie zbyt niebezpieczne.
Gdy wieczorem Maͥ wróciła do ośrodka, natychmiast otrzymała informację, że oczekuje jej Zꜵͥa.
— Czy rozwiązałaś już tajemnicę pokoju socjalnego? — zapytała od razu babcia.
Maͥ westchnęła.
— Jest rura w tylnej ścianie tego pokoju łącząca go z korytarzem w zachodnim skrzydle budynku — odpowiedziała. — Ona przenosi dźwięki. Dlatego czasami, gdy się siedzi patrząc w stronę drzwi, ma się wrażenie, że ktoś zachodzi od tyłu, co jest nonsensem, skoro za plecami ma się tylko mur.
— Bardzo dobrze, moja droga. Zgadujesz tylko, czy to sprawdziłaś?
— Najpierw zgadłam, potem sprawdziłam.
— No cóż, kochanie, dobrze, że nikt nie zobaczył cię chodzącą na czworakach i myszkującą po dziurach. Oryginalnie ten pokój był pomyślany jako kolejna sala dla pacjentów, ale szybko przerobiono go na socjalny dla was. Na szczęście ktoś mądry pomyślał, by wyciszyć te kanały watą, no ale w tamtym przypadku się o to nie kłopotano.
Przez te rury były poprowadzone sznurki, z jednej strony zwisające nad łóżkami pensjonariuszy, a z drugiej strony połączone z dzwonkami w dyżurce. Dzięki temu, przynajmniej w teorii, każdy pacjent mógł natychmiast wezwać pomoc.
— Tak tylko żeby ci głupie myśli nie chodziły po głowie — mówiła dalej Zꜵͥa. — Zawsze, kiedy tu jesteś, trzymam w ręku sznurek. Niewiele zdążę zrobić, ale pociągnąć chyba zdążę.
Po chwili milczenia babcia zmieniła temat.
— Miałaś pracowitą noc, prawda? Pewnie bardzo ci się chce spać — powiedziała z troskliwym uśmiechem. — Dzisiaj cię już męczyć nie będę, odpocznij sobie. Pogadamy dalej jutro.
Czyżby chciała kupić sobie czas, płacąc za niego mieleniem językiem? Trzeba przestać grać w jej grę. Rano Maͥ coś wymyśli.
Zanim Maͥ zdążyła pójść spać, otrzymała nerwowe polecenie, by poszła do jeszcze innej staruszki, zwanej Maagen, która nie chciała uleżeć w łóżku.
— Nie mogę! Przecież mówiłam, że mnie uwiera! Odleżyn dostanę! Już mnie boli, zaraz zacznie ropieć! — przywitało Maͥ narzekanie.
Maͥ posłała ponownie łóżko. Upewniła się, że nie ma żadnych fałd.
— Jest dobrze.
— Mam nadzieję. Nie wątpię, kochana, że starałaś się jak umiesz najlepiej, ale widzisz, ja mam tak słabą skórę… — Babcia zaczęła się powoli układać do snu. — No nie, ciągle coś mnie uwiera, może to ta koszula nocna, aua, nie wytrzymam, naprawdę nie mogę! — Staruszka znowu stanęła na podłodze.
Maͥ obejrzała skórę na plecach staruszki, gdzie rzekomo miała pojawiać się odleżyna.
— Nic tam nie ma. Wszystko jest w porządku.
— Ja nie chcę nic mówić, bo ja się nie lubię skarżyć, ale ty nie wiesz, jak mnie boli każdy ruch! — odparła babcia, kładąc wielki nacisk na ostatnie trzy słowa. Co gorsza, zaczęła się intensywnie drapać w tamtym miejscu.
— Niech pani się nie drapie, bo… — zaczęła Maͥ, przytrzymując pensjonariuszce rękę.
— Ale mnie swędzi, nie rozumiesz tego? Ja wiem, to nie jest zbyt dobre, zbyt zdrowe dla skóry, ale ja już naprawdę nie mogę wytrzymać i… — Babcia, jęcząc, jęła się drapać drugą ręką.
Maͥ otworzyła usta, ale w ostatniej chwili się powstrzymała, by nie krzyknąć. Wyszła z pomieszczenia i stanęła na korytarzu plecami do ściany. Wzięła głęboki oddech, zamknęła na chwilę oczy, próbując się uspokoić.
W razie konieczności Maͥ potrafiła niemal całkowicie oddzielić się od swych emocji. W chwilach autorefleksji, z pewną dozą autoironii porównywała się do zepsutego młyna: woły pędzą w kieracie jak szalone, poganiane biczami, ale żarna nie mielą, bo ktoś zniszczył przekładnię. Mimo to czasami iskierki napięcia wydzielały się z jej wnętrza. Tak było i teraz: panika i furia wywołane sytuacją, zmęczenie wywołane brakiem snu i irytacja wywołana trudną pacjentką wszystkie naraz przekroczyły niemal granicę jej odporności i prawie doprowadziły do wybuchu, który nic by nie dał.
— Czemu Maͥ stoi? Czy Maagen wreszcie leży? Czemu Maͥ nic nie robi? Wychodne się już skończyło! — przedarło się do świadomości Maͥ podenerwowane gderanie szefa, nerwowo przechodzącego korytarzem.
— Zaraz — odparła ostro i skierowała się ku spiżarni.
Zdziwiony kierownik poszedł dalej.
W tej chwili Maͥ zrozumiała także swoje koleżanki z pracy. Jeśli ona sama potrafiła przy staruszkach zachować zimną krew, to pewnie tylko dlatego, że wciąż nie pracowała tam aż tak długo. Dzień za dniem czegoś takiego na ciągłym niedoczasie zajdzie w końcu za skórę nawet aniołowi cierpliwości. Kierownik też musiał być przemęczony, bo zazwyczaj nie zachowywał się w ten sposób.
Maͥ wzięła kawałeczek smalcu i wróciła z nim do pokoju Maagen.
— To jest specjalna maść na odleżyny — powiedziała łagodnie. — Doktor ją polecił, specjalnie dla pani.
— Ale czy na pewno pomoże? Widzisz, kochana, ja już byłam u tylu lekarzy… — staruszka zawiesiła głos efektownie.
— No cudów nie ma — Maͥ rozłożyła ręce — nie zlikwiduje problemu od razu, ale powinno choć trochę pomóc. Jeśli to nie pomoże, to ja już nie wiem, co.
— Dzięki ci kochana, nie wiem, co ja bym bez ciebie zrobiła — rozpływała się babcia, gdy Maͥ smarowała jej plecy. — Co prawda, nie łudzę się, jak mówisz, że od razu będzie dobrze, ale… Jeśli chociaż tę trochę ulgi to przyniesie, to już będzie wiele…
— Teraz naprawdę powinna się pani już położyć — rzekła Maͥ po skończonym zabiegu. — Oczywiście, musi pani na siebie bardzo uważać — dodała pospiesznie, widząc grymas na twarzy Maagen — ale wie pani, nowe odkrycia wskazują, że brak snu bardzo źle działa na gojenie się skóry. Mówią tak zarówno lekarze, jak i znachorzy. Jutro zajmie się panią doktor i kompetentnie przebada.
Napominając się, by nie zapomnieć jak najszybciej powiedzieć lekarzowi, że dała placebo, Maͥ poszła wreszcie spać.
VIII
Okazja do działania nadarzyła się już następnego dnia rano. Inna opiekunka miała zanieść Zꜵͥi śniadanie do jej pokoju, Maͥ dodała więc doń ukradkiem truciznę. Sama zaś poszła do pokoju Tæͥry. Uznawszy, że niezależnie od tego, co zrobi, i tak nie uniknie pościgu, planowała zabić staruszkę gołymi rękoma, następnie wyskoczyć przez okno i jak najszybciej opuścić miasto wcześniej opracowaną drogą ucieczki.
Na miejscu zastała Neverleͥɦ karmiącą Tæͥra. Staruszka, wbrew swym dotychczasowym zwyczajom, poddawała się opiekunce bez oporu, tylko patrzyła tępo przed siebie.
— Niech pani otworzy jeszcze raz usta… — mówiła łagodnie Neverleͥɦ, podnosząc kanapkę ku babci.
Tæͥra posłusznie otworzyła usta, obrzuciwszy Neverleͥɦ błędnym wzrokiem.
— Niech pani pogryzie i przełknie…
Staruszka powoli i niemrawo przeżuła kęs.
Najwyraźniej dom opieki zdobył nareszcie te alternatywne środki uspokajające. Maͥ pierwszy raz w całym swym pobycie odczuła coś w rodzaju żalu. Tæͥra była nieznośna, ale zmienić gorejące ognisko w lejącą się ciapę… to degrengolada.
Niemniej otwierało to inne, lepsze możliwości wykonania pracy. Maͥ zyskałaby kilkadziesiąt cennych minut przewagi do swej ucieczki, gdyby udało jej się zatruć wypity w połowie kubek wody będący częścią śniadania Tæͥra tak, by Neverleͥɦ tego nie zauważyła. Nie powinno być to trudne, Nev nie wydawała się być zbyt spostrzegawczą osobą. Trzeba znaleźć moment, kiedy Nev, wciskając staruszce kolejny kęs chleba, będzie patrzyła tylko na nią…
W tym momencie do pokoju wpadła Kæt.
— Maͥ! Jednak tu jesteś! Ja nie wiem, Jaśnie Pani ma chyba jakiś dar jasnowidzenia, czy coś! Wyobraź sobie, odesłała swoje śniadanie i kazała natychmiast biec po ciebie, bo tylko od ciebie będzie odtąd przyjmować jedzenie! Powiedziała, że pewnie będziesz u tej cholery Tæͥry, no i proszę, jesteś! I ciągle powtarzała, żeby się spieszyć! Idź już prędzej, bo Jaśnie Pani gotowa zrobić aferę na cały ośrodek!
Maͥ z najwyższym trudem zachowała panowanie nad sobą. Połknięcie i stłumienie emocji wymagało całej jej siły woli. Miała ochotę uderzyć pięścią w ścianę i zacząć wrzeszczeć.
W korytarzu przejęła od innej opiekunki tacę ze śniadaniem Zꜵͥi. Udała niezgrabność, niby przypadkiem wywróciła i stłukła szklankę z sokiem pomarańczowym, którą wcześniej zatruła. Natychmiast poleciała po ścierkę i bardzo przepraszając dokładnie sprzątnęła podłogę.
— I oczywiście kątem oka musiałaś sprawdzić, czy nic się nie kryje za drzwiami — powitała ją Zꜵͥa. — Ja rozumiem, skąd się takie odruchy biorą, ale naprawdę powinnaś nauczyć się nad tym panować, jeśli chcesz osiągnąć prawdziwe mistrzostwo. To cię zdradza, przynajmniej dla tych, którzy umieją patrzeć.
— Pani się mną bawi — stwierdziła Maͥ.
— Tak, kochanie. Rzeczywiście się tobą tak trochę podbawiam. Należy mi się ta przyjemność, w ostatnich tygodniach życia. To nawet zabawne, jak mysz potrafi się bawić z kotem tak, jak to zwykle powinien robić kot z myszą.
„Ona blefowała, nic na mnie nie ma” — dotarło nagle do Maͥ. Staruszka się zdradziła: nazywając się myszą wyznała, że uważa siebie samą za cel Maͥ. Z jakiś powodów przypuszczała, że będzie na nią zlecenie i tylko dlatego rozszyfrowała Maͥ, bo na nią czekała.
To brzmi aż za dobrze, by było prawdziwe. Nie wolno bezmyślnie rzucać się na ten promyk nadziei, trzeba go zweryfikować.
— Nawet nie wiesz, jak wielką wolność daje pewność nadchodzącej niebawem śmierci. Mogę sobie pozwolić na rzeczy, na które w innych okolicznościach nigdy bym nie mogła się odważyć. Nie muszę zachowywać się rozsądnie, nie muszę się już z kimkolwiek liczyć… — ględziła dalej babcia, ale Maͥ już prawie nie słuchała.
— Twierdzi pani, że nie ma już nic do stracenia i dlatego nie musi się czegokolwiek obawiać. Ale mnie stawia pani w dokładnie tej samej sytuacji. Domyślam się po pani słowach, że gdzieś ukryła pani kopertę z Bóg wie jak zdobytymi dowodami i adnotacją „proszę otworzyć po mojej śmierci”. Twierdzi pani, że niebawem i tak umrze. Zatem cokolwiek zrobię i tak czeka mnie pościg. Czemu mam wykonywać pani polecenia? — Maͥ starała się, jak mogła, by w najmniejszym stopniu nie okazać nadziei, radości ani satysfakcji; staruszka musi sądzić, że duszę Maͥ przepełnia nadal tylko strach, złość i desperacja. Zazwyczaj babcia czytała w Maͥ jak w otwartej księdze, ale ten jeden, jedyny raz to Maͥ musi się udać ją oszukać. Jak ktoś zaczął popełniać błędy, to ma spore szanse popełniać je dalej. Nie wolno dopuścić, by Zꜵͥa się zorientowała, że się wygadała.
— Nie, kochanie. Ja gram z tobą fair. Jak poczuję śmierć, to w ostatniej chwili każę im spalić kopertę na moich i twoich oczach. Chyba, że będę wiedziała, że się do niej przyczyniłaś. Mnie nie oszukasz, dlatego właśnie bezpieczniej się czuję z tobą przy boku. Od teraz to zawsze ty będziesz mi przynosiła wszystkie posiłki.
Maͥ nie wiedziała, jak to interpretować. Można było na dwa sposoby. Albo udało się jej podpuścić babcię i właśnie potwierdziła, że jest bezpieczna, albo to babcia ją znowu przejrzała i dalej się nią bawi. Cóż, jeśli jest chociaż szansa, że dowodów nie ma, to skrajną głupotą byłoby jej nawet nie spróbować wyzyskać. Uznała, że wybierze rozwiązanie kompromisowe pomiędzy dwiema skrajnościami: wykorzysta pierwszą okazję, by zabić Zaoię, ale spróbuje zrobić to tak, by ta się nie zorientowała.
Tymczasem postanowiła skierować rozmowę na inne tory, by zminimalizować ryzyko, że znowu jakoś się zdradzi mimiką.
— Robi mi pani niezłą reklamę — powiedziała z przekąsem. — Tylko Maͥ to, tylko Maͥ tamto, bo Maͥ taka wspaniała.
— Zasłużenie — odparła babcia. — Twoje charakterystyczne podejście do ludzi, na pół asertywne, na pół manipulacyjne, na pół twarde, jeśli uznasz to za konieczne, się w tym wypadku jakoś sprawdza. Sama się dziwię, ale jesteś w tej pracy naprawdę dobra. Tak właśnie trzeba postępować ze staruszkami balansującymi na granicy demencji. I twoje umiejętności, hm, fizyczne, też mogą być tu nieocenione, przynajmniej o ile potrafisz się ograniczyć do unieruchomienia kogoś, nakarmienia go przez siłę, uwolnienia się od jego uchwytu czy uchylenia się od lecącego gówna, a zapomnieć o tych bardziej, hm, ostatecznych chwytach. Gdyby ci nie wyszło w twoim głównym zawodzie, zawsze wiesz, do czego możesz wrócić — dodała z uśmiechem.
— Niańczenie żywych trupów nie jest szczytem moich ambicji i marzeń.
— No cóż, ty wybierasz. Ale teraz myślę, że tak trochę przemawia przez ciebie złość. Zupełnie dziecinnie przekładasz ją na pogardę. Tymczasem, jeśli będziesz uczciwa wobec siebie, to zrozumiesz, że uczę cię właśnie obu tych zawodów. Powinnaś mi być bardziej wdzięczna, niż komukolwiek innemu. Właśnie ci daję najwięcej spośród wszystkich ludzi — zachichotała złośliwie.
Wychodząc od babci Maͥ miała mętlik w głowie. Postanowiła, że nie podejmie żadnych działań, póki się z tym nie prześpi i nie przemyśli wszystkiego na spokojnie.
— Taki soczysty zielony, że po prostu Nevuś, no! — dobiegł ją głos zza drzwi, gdy przechodziła korytarzem obok socjalnego.
Obejrzała się. Kilka opiekunek siedziało obok siebie i zachwycało się cieniem do powiek.
Maͥ z przyjemnością powitała możliwość zmiany punktu skupienia uwagi. Utrzymywanie maski było zajęciem w miarę odmóżdżającym, ale wymagającym pewnej koncentracji, pewnego wysiłku; mogło więc pozwolić uciec od gonitwy myśli.
Dołączyła do swych koleżanek z pracy i razem z nimi zaczęła zachwycać się nad soczystym zielonym.
IX
Wózek! Wózek!
Olśnienie dopadło Maͥ w środku nocy, gdy nagle się obudziła.
Jak zabić tą diablicę Zꜵͥę? Starucha ma rację: jeśli zobaczy Maͥ po czynie, prawdopodobnie się zorientuje po mimice. Jej oczy przewiercają człowieka na wylot, zaglądają w najgłębsze zakamarki duszy.
Ale! Jest sposób! Na wózek inwalidzki ciągle wsadza Zꜵͥę ktoś inny. Czy można zatruć wózek?
Oczywiście tak. Tylko, że Maͥ będzie do tego zadania potrzebowała dostać się do swoich narzędzi, które ukryła w sobie tylko znanym miejscu na mieście. Nic prostszego, zgłosi się na ochotniczkę do jakiegokolwiek wyjścia w sprawunkach.
Nakazała sobie spokój, stłumiła ekscytację, przymusiła się do snu.
— Siądź, kochanie, bo to trochę potrwa — zaczęła Zꜵͥa, gdy Maͥ przyniosła jej śniadanie. — Powiedz mi proszę, czy kojarzysz wojnę berherteńską?
— Tylko w ogólnym zarysie.
— Więc pewnie wiesz, że jednym z jej skutków był prawdziwy eksodus wszystkich rodów szlacheckich, które stanęły po tej niewłaściwej stronie. Naprawdę nie wiem, co zaćmiło umysł starego hrabiego Myrgwyk, że nie tylko poparł przegranych, ale jeszcze dał się zabić w bitwie. Więc stara hrabina uciekała sama wraz córką, córki ukochaną pokojówką, córki ukochanym minstrelem i wszystkimi bogactwami, jakie zdołała spieniężyć.
Babcia zamknęła oczy, potrwała chwilę w ciszy i skupieniu. Wyglądało, jakby toczyła walkę sama z sobą.
— Naprawdę nie wiem, po co ci to mówię — kontynuowała w końcu. — Czuję, że po prostu muszę zdążyć komuś to powiedzieć. I nie mam komu. Kæt? Wolne żarty. Neverleͥɦ? Mimo najlepszych chęci nic nie zrozumie. Ksiądz? To zależy który. Proboszcz mnie odfajkuje, byle prędzej. Wikary każe żałować i pokutować. A ja chcę, by ktoś mnie po prostu wysłuchał i zrozumiał. Tylko tyle i aż tyle. Paradoksalnie chyba tylko ty to potrafisz.
Rzeczywiście, Maͥ słuchała i to bardzo uważnie.
— Mało kto widział młodą Myrgwyk na oczy. Rodzina ją ukrywała, bo ona nie była do końca normalna. Niestety, było to jedyne dziecko hrabiostwa. Rozpaczano, że koniec rodu, ale nic nie dało się zrobić. I tak się złożyło, że podczas podróży hrabianka spadła z konia i uderzyła głową w drzewo. Wtedy zwariowała jeszcze bardziej. Zaczęła mieć rozdwojenie jaźni, czy jak to tam się nazywa, nie wiem, nie znam się na tym, dość, że nie do końca pamiętała, kim jest. Zaczęła twierdzić, że jest Tæͥra Vreghæͥb Kieͥb, a to była bohaterka pieśni tamtego minstrela. No i przypomniało mi się, jak kiedyś przypadkiem podsłuchałam, jak to hrabia mówił do żony, że szkoda, że to Yᵺylynn nie jest dziedzicem rodu; Yᵺylynn też kobieta, więc ród i tak by wymarł, ale z dwojga złego Yᵺylynn lepsza, bo chociaż ma głowę na karku. Więc wpadł mi pomysł, czy może nie dałoby się zamienić z Gyrhynn miejscami? W zasadzie nie, to niezbyt uczciwe z mojej strony, nie pamiętam, czy pomysł był mój, czy Deadryka. Ah przepraszam, chyba zbyt chaotycznie opowiadam. No więc Deadryk to był ten minstrel. A ja to tak naprawdę… — babcia zrobiła pauzę, najwyraźniej walcząc z sobą, by to wypluć — no… Yᵺylynn. Ta pokojówka. No więc wpadliśmy razem Deadrykiem na pomysł, że ja zostanę Gyrhynn, a potem wezmę Deadryka za męża. No bo jego współpraca była konieczna, a gdyby sam nie dostał owoców, no to miałby haka na mnie. We dwójkę mogliśmy wywrzeć stosowną presję na hrabinę. Nawet przekonanie jej nie było aż tak trudne, jak tylko uciekliśmy się do argumentu, że to jedyny ratunek dla rodu. Ale w jednym punkcie hrabina była nieugięta: mamy zapewnić, że prawdziwa Gyrhynn będzie żyła sobie dalej w spokoju. Gdziekolwiek, jako ktokolwiek, ale włos ma jej z głowy nie spaść. Eh… no i napoiliśmy ją jakimiś środkami rozstrajającymi jeszcze bardziej umysł. Mieliśmy nadzieję, że dzięki temu uda się w nią wmówić, co konieczne. Nawet… zdarzało nam się… no, trochę ją skaleczyć… w tych rzadkich przebłyskach świadomości… gdy przypominało jej się, kim naprawdę jest. No, mówiąc wprost… torturowaliśmy ją. Tak, by matka nie widziała. Chociaż obawiam się, że matka widziała, tylko się nas już bała. A zresztą wiedziała, że ma to służyć bezpiecznemu wysłaniu córki w świat. Powtarzaliśmy jej, że jest Tæͥra, a jak o tym zapominała, to zadawaliśmy jej ból. Zawsze była dziwnie wyrośnięta i silna, ale oszołomiona paskudnymi ziołami stawała się na tyle potulna, że mogliśmy robić z nią, co chcieliśmy. Tak sobie myślę, że to pewnie dlatego teraz jakoś źle reaguje na normalne nalewki uspokajające i zdarza jej się widzieć wkoło siebie wrogów. Chyba moje postępowanie odbiło się rykoszetem na was, bo co wy pielęgniarki z tą Tæͥrą macie… Chyba jestem wam winna przeprosiny. Ale na czym to ja stanęłam…? Aha, no właśnie. Wreszcie uznaliśmy, że Tæͥra jest gotowa i zostawiliśmy ją w jakimś miasteczku. Stwierdziliśmy, że nawet, jeśli coś zacznie jej prześwitywać, to nikt nie uwierzy na wpół zwariowanej kobiecie… więc powinniśmy być bezpieczni. O aniołka z herbem mnie nie pytaj, nie wiem, skąd Tæͥra ma tę figurkę, chyba matka jej dała po kryjomu. Ale hrabina suszyła nam głowę, że mieliśmy przecież zapewnić córce przyszłość, groziła wyłamaniem się ze spisku i stawiała sprawę na ostrzu noża… a i my baliśmy się, że Tæͥrę trzeba jednak kontrolować… Więc czasami sprawdzaliśmy, co się z nią działo. Wszystko było w porządku, Tæͥra zdaje się znalazła pracę jako tragarka, nie mówiła tego, czego nie powinna, miejscowi jakoś nauczyli się z nią obchodzić, stała się lokalną sławą jako wiejski głupek… A, bo zapomniałam dodać, rzeczywiście wyszłam za Deadryka. Był teatr, jaki to mezalians, ale trudno. Z pomocą hrabiny matki nakupiliśmy tutaj w Daii trochę dóbr i szybko mieliśmy już status arystokratów. Trochę patrzano na nas z góry, bo uciekinierzy, ale jednak. Zresztą hrabina nie cieszyła się z tego. Nigdy nie wybaczyła sobie, że zdradziła własną córkę. Umarła ze zgryzoty… a przynajmniej taka była oficjalna wersja. Eh… prawda jest taka… że pomogliśmy jej w tym. Ona była zbyt niepewna. Mogła wyłamać się ze spisku w każdej chwili.
Zꜵͥa znowu zamknęła oczy i popadła w długie milczenie. Na jej twarzy malowało się napięcie. Maͥ czekała cierpliwie.
— Myślałam, że spełnił się mój sen. Oto życie w bogactwie, wszystko miałam pod ręką, nikt nie mógł mi zagrozić. Byłam księżniczką. Bzdura, bzdura, bzdura, co za bzdura. Wszystkie te luksusy nosem mi wychodziły, chociaż z trudem przyznawałam się do tego sama przed sobą. Ile można leżeć na pierzu, jeść pomarańcze, tańczyć na balach? Co prawda nie tylko to było. Wcale nie miałam łatwego życia, jak sobie wyobrażałam. Co chwila ktoś próbował, rozmaitymi sposobami, przejąć majątek. Trzeba było ciągle mieć się na baczności. A i zarządzanie dobrami było niełatwe. Musiałam się sporo nauczyć, jak władać majątkiem, by rządcy mnie nie okradli, jak inwestować pieniądze, by ich nie stracić. Chyba stałam się w to całkiem dobra, ale było to męczące. Nie wiem, czemu nie rozwiązaliśmy problemu Tæͥry, tak by już nigdy nie musieć się nim zajmować. Was w sumie mogliśmy byli wynająć. Ja myślę, że tak w głębi siebie samej, wcale mi się moje życie nie podobało. To głupie i nieracjonalne, ale ja chyba czekałam na to, aż Tæͥra zacznie mówić i ktoś jej zacznie wierzyć… Byłoby to zarówno na zbawienie, jak i sprawiedliwa kara. Deadryk nic tu nie mógł wskórać, bo on jakoś szybko zachorował i zmarł… i z tym akurat nie mam nic wspólnego. Ale Deadryk miał brata, no i ten brat miał syna. On, zdaje się, po mnie dziedziczy. Znam ja go, jak zły szeląg. Wiem dobrze, że nie mógł się już doczekać, aż stara ciotka wreszcie zemrze. Byłby w stanie wynająć Gildię, żeby to przyspieszyć. No ale cóż, ja akurat nie mam prawa mieć do niego o to żalu. No więc pomyślałam sobie, że jeśli on Gildii nie wynajmie, to w nagrodę go wydziedziczę i przekażę wszystko temu domowi opieki. Ale jeśli on Gildię wynajmie, to za karę dam mu wszystko. Jak widać wynajął, niech więc się moimi pieniędzmi zatchnie. Ale na czym to ja znowu stanęłam… Aha. W każdym razie w końcu stałam się na tyle stara, że nie mogłam się dalej nawet oszukiwać, że korzystam z życia. Pomyślałam, że dla odmiany spędzę resztę dni jak normalny człowiek, w domu opieki. Więc ukryłam tożsamość, zapewniłam sobie pomoc zaufanego prawnika, który miał odbierać korespondencję, gdyby coś mi się stało, i jego ludzie zapisali mnie tutaj.
— Ale nawet nie mogłam wypełnić własnego postanowienia w całości — mówiła dalej babcia, z wyraźną pogardą i niechęcią wobec siebie samej w głosie. — Jak się mówi „A”, to trzeba umieć powiedzieć i „Be”. A ja nie. Musiałam zrobić z siebie VIP-a. Zapłaciłam kilkakrotnie więcej, byle tylko mieć względnie lepsze warunki. Bo co? Bo bałam się leżeć w jednej sali z innymi tetrykami? Bo nie mogłam zrezygnować z kakałka? Żałosne. W każdym razie to moje ukrywanie się dało przynajmniej tyle, że musieliście się trochę natrudzić, by mnie wykryć. Jakbym tu była jako Pani Myrgwyk, to chyba byście po prostu przez okno wpadli, nie? A tak, kochanie, musiałaś się tu zatrudnić jako opiekunka. Czekałam na was, dlatego uważnie patrzyłam na każdą nową twarz wokół mnie. Tylko dlatego cię rozszyfrowałam. Domyślam się, że mój kochany powinowaty musiał sporo wam zapłacić. Takie zlecenia pewnie są dużo droższe niż takie, które sprowadzają się tylko do dorwania kogoś na ulicy, mam rację?
Maͥ nie odpowiedziała. Nie mówi się o zleceniach, nigdy i nikomu. Ale, oczywiście, babcia miała rację: za konieczność przeprowadzenia śledztwa spadkobierca rodu Myrgwyk musiał głęboko sięgnąć do kieszeni.
— Już kończę, kochanie, jeszcze tylko chwila cierpliwości. Jak się tu wybierałam, to doszły mnie słuchy, że Tæͥrze się wyraźnie pogorszyło. Zaczęła być tak zwariowana, że już przestała być w stanie sama się utrzymać. A zresztą nawet przy jej końskim zdrowiu prędzej czy później musi popaść w niesprawność. Więc poprosiłam tego prawnika, by i ją tu umieścił.
— Jeśli mogę — przerwała Maͥ — tego właśnie nie rozumiem. Zadała sobie pani trud, by się ukryć, a jednocześnie niezbyt dokładnie zatuszowała pani swe powiązania z Tæͥra. Dlaczego?
— I jeszcze Tæͥra zaczęła mieć na starość jakieś przebłyski, może dlatego, że mnie zobaczyła. Jej krzyki zwiodły nawet ciebie, kochanie, myślałaś, że ona jest mną. Wiem, wiem, nieroztropne, niebezpieczne. Po prostu mnie to nie obchodzi. Gdyby wskutek tego ktoś wykrył, jaka jest prawda, to nawet byłoby to interesujące w pewien ironiczny sposób, jakby na ostatnie tygodnie przed śmiercią wtrącono mnie do lochu. Zamiast tego przypadło mi spędzenie reszty życia z własną morderczynią. To tak samo interesujące.
— Ale nasza umowa obowiązuje dalej — babcia wróciła do typowego dla siebie, ironiczno-troskliwego tonu. — Musisz się powstrzymać aż do mojej naturalnej śmierci. Inaczej wiesz, co cię czeka.
Maͥ wstała i wyszła. Zrozumiała, że audiencja skończona.
X
Okazja, na którą czekała Maͥ, zdarzyła się jeszcze tego samego dnia. Jeden z pacjentów zemdlał i trzeba było natychmiast pędzić po lekarza.
— Nie wiem, co ja mam teraz zrobić! — histeryzowała Kæt. — Nie mam kogo wysłać! Wszyscy zajęci! Nic nie pomoże, to musi być Neverleͥɦ! Maͥ! Idź po Nev, ona musi zaraz…
— A może ja pójdę po lekarza? Chętnie bym się przewietrzyła.
Problem Kæt polegał na tym, że bez Neverleͥɦ to ona musiałaby zająć się nielubianą przez siebie Tæͥra.
— Ty? Czekaj… Jaśnie Pani dostała już śniadanie? Zdążysz przed obiadem? No dobrze, mogę cię zastąpić przy Tœpeͥu… Ale słuchaj, Maͥ… — Kæt zmrużyła oczy i uśmiechnęła się przebiegle — Jest skrót… Szybciej dobiegniesz do lekarza, gdy przy piekarni skręcisz w lewo, nie w prawo… Wiesz, obok drogerii… Ah, mają tam ten nowy cień, „Marcowy Trawnik”… Ale, oczywiście, nie ma teraz czasu tam wchodzić.
Nieprawda: przejście obok drogerii wymagało nadłożenia drogi.
— Będę pamiętała, przebiegnę tamtędy.
Gdyby się nie zgodziła, Kæt prawdopodobnie uznałaby, że Neverleͥɦ jednak szybciej pobiegnie.
Jednak Kæt tym razem nie dostanie swojego kosmetyku. „Wizyta w drogerii” stanowiła dobre wyjaśnienie, czemu Maͥ droga zajmie więcej, niż powinna, ale zarówno po cień, jak i po swe narzędzia pójść już naprawdę nie zdąży.
Maͥ skręciła w rzadko uczęszczane, mroczne zaułki miasta, upewniła się, że nikt za nią nie idzie, otworzyła tylko sobie znane przejście i dotarła do schowka, którego zawartości nikt inny nie miał prawa znać.
Odrzuciła na bok sztylet, tobołek ze strojem maskującym, przybory do charakteryzacji i makijażu oraz kilka rzadziej używanych wytrychów. Wreszcie jest! „Komar”, czyli specjalna pinezka, z cieniutką rurką wydrążoną w ostrzu i malutkim zbiorniczkiem w łebku. Można było ją nasączyć trucizną. Finezyjnie ukryty mechanizm sprężynowy wystrzykiwał zawartość przy nacisku. Obok znajdowała się szafka z kolekcją specyfików. Maͥ wybrała akurat ten, którego działanie względnie mocno przypominało śmierć w wyniku długiej i ciężkiej choroby. Podobno Zꜵͥa żyje w ciągłym bólu, więc może nie poczuć ukłucia, ale na wszelki wypadek Maͥ wymieszała truciznę ze środkiem przeciwbólowym. Oprócz tego zabrała jeszcze dwa flakoniki mniej skoncentrowanych mikstur na inne plany.
Ukryła to wszystko po wewnętrznych kieszeniach swego ubrania, wyszła z tajnego przejścia do opuszczonego budynku, stamtąd na ciemną uliczkę i pobiegła po lekarza.
— Wykupione! Nic nie poradzę! Pytałam subiektów, przeszukiwali skład, ale nic z tego! — szepnęła po powrocie Maͥ do ucha Kæt.
Następnego dnia rano, po zaniesieniu Zꜵͥi śniadania, Maͥ wbiła ukradkiem „komara” w siedzenie wózka inwalidzkiego, na który najczęściej sadzano babcię, po czym wycofała się do zwyczajnych swych prac. Szybko jednak złapała ją Kæt i kazała biec do sklepu po serwetki. Czyżby jednak się zaparła na ten cień? Maͥ to nawet ucieszyło; sądziła, że powinna się ze wszystkim wyrobić, a nawet wolała uniknąć ryzyka przedwczesnego spotkania ze staruszką.
Soczystozielony cień kupiła najpierw, nie będzie przecież objuczona kręcić się po drogerii.
— To chyba nie…? — usłyszała nagle Maͥ głos Tœpeͥa w kolejnym sklepie.
Odwróciła się zdziwiona. Ujrzała staruszka w towarzystwie siostry zakonnej, która czasem zaglądała do ośrodka jako wolontariuszka. Stał przy półce z wacikami, wziął jedno opakowanie i przyglądał mu się uważnie.
— To nie są serwetki, proszę pana — przemówiła siostra łagodnie. — To są przybory do malowania, dla kobiet.
— Aha — mruknął dziadek i odłożył waciki na półkę.
Pokuśtykał o lasce trochę dalej i zainteresował się tamponami.
— To są przybory higieny intymnej kobiet — objaśniła siostra. — To ciągle nie tu. Jeżeli chce pan kupić serwetki…
— No właśnie! — powiedział staruszek. — Serwetki, właśnie. Bo, że tak powiem, wnuczce chcę… że tak powiem… no, to co się podrzuca, jak ktoś obchodzi…
— Prezent chce pan dać?
— A właśnie, prezent, tak. Bo wnuczka ma za dwa tygodnie… no… że tak powiem… rocznicę…
— Ma pan na myśli urodziny?
— Tak, tak, urodziny, i chyba myślę, że by się jej przydały. Bo, że tak powiem, pewnie będzie jakiś, tych, no, gości spraszać, i pewnie coś, no, na stół musi położyć. Pod te wszystkie talerze.
— Serwetki są trzy półki dalej. Musimy skręcić w lewo…
Maͥ z zaciekawieniem obserwowała tę scenę, jednak zatrzymanie się dziadka na dłużej w tej samej okolicy sklepu, w której sama miała sprawunki mogłoby jej mocno przeszkodzić, przyspieszyła więc kroku i podeszła do subiekta. Powiedziała, że jest z domu opieki i potrzebuje hurtowo tysiąca cienkich, białych serwetek.
Już wychodziła objuczona torbami, gdy jej uwagę znów zwrócił staruszek w towarzystwie siostry. Jeszcze nie dotarli do serwetek, gdyż dziadek błąkał się właśnie wśród pasków.
— Pamiętam, jak mój dziadunio, co miał taki mały mająteczek, chodził z takim właśnie pasem — opowiadał ze wzruszeniem. — I chodził tak przepasany doić krowy, i doić świnie… Nie, Boże drogi, co się ze mną dzieje, nie doić świnie… Ah tak, karmić je, obierkami… Aha, bo on hodował truskawki, i te truskawki później obierał, i obierki szły dla świń, a porzeczki na sok… A nie chciałaby siostra takiego pasa? Może by się siostrze przydał? Dokładnie taki, jak mojego dziadka…
— A ile on kosztuje? — zapytała siostra.
— Zaraz, dobre pytanie… — staruszek przyjrzał się napisowi. — Jeden srebrny, dziesięć brązowych… To nawet nam starczy! Bierzemy!
— Niestety nie — powiedziała siostra z troską w głosie. — To jest jedenaście srebrnych. Bardzo drogo, jak na pasek.
— Jedenaście srebrnych‽ Aż tyle‽
— Widzi pan, to jest ta bardziej ekskluzywna część sklepu. Dla bogaczy. Nie starczy nam na pasek i na serwetki naraz. Niestety. Ale jeśli chciał pan kupić serwetki…
Maͥ się nawet zrobiło ciepło na sercu. Podziwiała cierpliwość i łagodność siostry. Szybko się jednak usunęła; jeśli miała nadzieję na najlepsze dla siebie rozwiązanie, to musiała się spieszyć. Musiała być obecna przy samej śmierci, by zorientować się, czy wszystko jest w porządku, czy też musi uciekać.
W ośrodku zastała poruszenie: Zꜵͥa umierała. Maͥ została natychmiast wezwana, bo babcia chciała ją jeszcze zdążyć zobaczyć.
Stanęła tuż przy oknie. Kalkulowała, że przy pierwszym sygnale mogącym świadczyć o zbliżającym się aresztowaniu wyskoczy przez szybę, zsunie się po rynnie i dalej opuści miasto uprzednio obmyślaną drogą ucieczki. Jednocześnie napominała się, by nie zdradzić się mimiką. Ze wszystkich sił starała się przybrać poważny wyraz tłumionej zgryzoty. Od ostatnich słów babci mogła zależeć cała jej przyszłość.
Zꜵͥa, dysząc ciężko, mrugnęła do Maͥ jednym okiem i nawet zdobyła się na uśmiech. Maͥ nie wiedziała, jak to interpretować. Babcia dalej zaczęła dawać znaki, że chce mówić. Kilka osób się zbliżyło; Maͥ została na miejscu, starając się jednak jak najuważniej słuchać.
— Przynieście… Kopertę… — wydyszała babcia z trudem.
Maͥ przygotowała się mentalnie na skok i wysiłek fizyczny.
— Dajcie… Ją… Maͥ… Niech… Otworzy…
Nic jeszcze nie wiadomo – to mógł być szyfr, wcześniej ustalony. To, co powiedziała babcia, mogło równie dobrze znaczyć „przekażcie dowody władzom, każcie tajniakom wyskoczyć z kryjówki i aresztować Maͥ”. Paranoja i tłumiona panika stały się trudne do wytrzymania.
Ale jednak – rzeczywiście przyniesiono kopertę i rzeczywiście przekazano ją Maͥ. Otworzyła. W środku był liścik: „Moja droga, wybacz mi, że tak cię męczyłam tak długi czas. Widzisz, jak arogancko twierdziłaś, że nie boisz się śmierci, że wręcz chcesz umrzeć młodo, to nie mogłam się powstrzymać, by tego nie sprawdzić. Sama wiesz najlepiej, czy rzeczywiście jest tak, jak mówiłaś. Bardzo interesująco było patrzeć, gdy szarpałaś się, jak muszka w pajęczynie, ale – choć nie bez naprowadzania! – jednak dochodziłaś po nitce do kłębka. Jednak, choć to dziwne, to muszę przyznać, że jest mi cię tak po ludzku żal. Wyprawiłam ci piekło, należy ci się dla odmiany chwila przyjemności. Podejdź do sejfu, kod to 4-1-6-9-8-2. Czeka tam na ciebie prezent.”
Maͥ wykonała instrukcje; w sejfie był tylko szkic jakiegoś miejsca głęboko w puszczy.
Złożyła oba dokumenty i wsadziła je do wewnętrznej kieszeni.
Babcia już nie żyła.
— Co tym tam masz‽ — wrzasnęła Kæt na korytarzu za pokojem. — Pokaż mi ten list!
— Daj spokój — odparła Maͥ, walcząc z sobą, by nie okazać irytacji.
— Diablica! Żmija! — krzyczała Kæt, aż Maͥ poważnie się przeraziła w środku, czy jej sekret jednak nie stał się wiadomością publiczną. — Taka niby dobra opiekunka, tak się przejmujesz, taka o miękkim sercu, a ja już wiem, co ty tam robiłaś! Omotałaś biedną staruszkę tym swoim wężowym językiem! Myślisz, że ja nic nie wiem‽ Nic nie rozumiem‽ To się zdarza ciągle, notorycznie, nagminnie! Zrobiła cię spadkobierczynią jej fortuny! Wszystko odziedziczyłaś!
Maͥ całą siłą woli powstrzymała się, by nie ukręcić Kæt głowy tak, jak stała. Jednocześnie musiała stłumić cisnący się na usta pusty śmiech. Zachowanie pożądanej mimiki i tonu głosu przychodziło z coraz większym trudem.
— Kæt, błagam. Nie prosiłam się o opiekę nad nią.
— Dała ci spadek, czy nie‽
— Oczywiście, że nie — odparła Maͥ głucho.
— Akurat! Pokaż list!
— Nie.
Kæt rzuciła się na Maͥ, chcąc siłą dostać się do wewnętrznych kieszeni jej ubrania. Lecz Maͥ chwyciła ją silnie za nadgarstki i odtrąciła od siebie. I to tak, by trochę bolało.
— Precz — powiedziała twardo. W jej głosie było coś tak dziwnego i groźnego, że Kæt struchlała i wycofała się potulnie.
To był błąd. Maͥ nie powinna była pozwolić sobie na to. Tak opiekunki staruszków nie postępują. Nie mogła dopuścić, by Kæt ją przeszukała, ale należało to załatwić inaczej – trzeba było się z nią trochę poszarpać, pokrzyczeć, pohisteryzować. Jednak wytrzymałość psychiczna Maͥ była już naprawdę na wyczerpaniu.
Spać poszła Maͥ w wyjątkowo dobrym nastroju. Nic się dotąd nie stało – czyżby jednak wygrała? Jeśli dotąd nikt nie próbował jej aresztować, to chyba już nie będzie próbował. Ciągle jednak musiała tłumić rozpierającą ją satysfakcję, radość, ulgę.
W środku nocy obudził ją szmer. Uchyliła oczy. To Kæt próbowała dostać się do jej torby. Na szczęście Maͥ, zapobiegliwie, nigdy nie trzymała tam żadnych drażliwych rzeczy.
„O nie Kæt, teraz mnie nie zmusisz do błędu. Już nie teraz” — pomyślała Maͥ z pewnym rozbawieniem.
Obróciła się na drugi bok i spała dalej.
Następnego dnia Maͥ poprosiła o zwolnienie z pracy.
— Mieli państwo rację — tłumaczyła się, usiłując wyglądać na przybitą. — To chyba nie jest praca dla mnie. Wiem, że nie powinnam, ale chyba jednak się do Zꜵͥi przywiązałam. A tu się stało to, co stać się od dawna musiało. Nie wyobrażam sobie, bym mogła to samo znosić, w kółko i w kółko, bez przerwy.
— W sumie dobrze to o Maͥ świadczy — powiedział szef. — Ale, moim zdaniem, zbyt szybko Maͥ rezygnuje. Za którymś razem człowiek przestaje zwracać na takie rzeczy uwagę.
— No niby wiem, ale…
— Jednak sądzę, że się Maͥ zdoła przyzwyczaić. Niech to Maͥ potraktuje po prostu jako lekcję na przyszłość. Są poważne powody, dla których profesjonalizm wymaga, by nie wchodzić w osobistą relację z pacjentami. Zdaję sobie sprawę, że Zꜵͥa utrudniała to zadanie, ale Maͥ ma się nie dać na takie wybiegi jej podopiecznych — mądrzył się szef. — Z czasem, sądzę, że zacznie Maͥ to przychodzić bez trudu.
Maͥ spuściła wzrok, udając, że bada siebie i się zastanawia.
— Dziękuję za dobre słowo — odpowiedziała w końcu. — Ale chyba jednak nie spróbuję.
— No cóż, twój wybór. Pamiętaj, że zawsze możesz do nas wrócić, gdybyś zmieniła zdanie. — Szef dziwnie przeszedł nagle na bardziej poufały ton.
— Dziękuję, będę pamiętała. — Czyżby jednak Zꜵͥa miała rację, że Maͥ tak dobrze pracowała?
— Muszę zadać jedno pytanie — zatrzymał ją szef, gdy już prawie stała w drzwiach. — Przepraszam za nie, wiem, że to brzmi… żenująco… ale muszę je zadać. Czy to prawda, jak niektórzy plotkują, że Zꜵͥa obdarowała Maͥ spadkiem?
— Absolutnie nie — odparła Maͥ z goryczą, tym razem nawet nie do końca udawaną.
W głębi serca zaczynała jednak czuć rozbawienie. Tak właśnie należało radzić sobie z podobnymi trudnościami. Irytowanie się nie miało sensu: trzeba je omijać jak przeszkody w biegu, bawiąc się przy tym tak, jak przy każdym zgrabnym rozwiązaniu trikowego zadania.
Przed ostatecznym opuszczeniem domu opieki Maͥ zrobiła jeszcze jedną rzecz. Poszła do apteczki, gdzie były odłożone specjalne środki uspokajające dla Tæͥra. Zamieniła zawartość trzeciej fiolki od końca na na mieszaninę mikstury z lulka czarnego i grzybków halucynogennych – tę samą, jakiej używali berserkerzy, barbarzyńscy wojownicy krajów dalekiej Północy. Mimo swego końskiego zdrowia, w tym wieku Tæͥra nie powinna wytrzymać wpadnięcia w szał bojowy, niemniej dla pewności Maͥ dodała jeszcze środka osłabiającego serce.
Zazwyczaj takie postępowanie byłoby skrajnie nieprofesjonalne. Należało zabić osobę, na którą było zlecenie i tylko osobę, na którą było zlecenie. Ale tym razem, jeśli wierzyć Zꜵͥi, to trudno było tak to zrealizować: obie przecież były Gyrhynn. Jeśli zaś Zꜵͥi nie dowierzać albo jeśli chcieć się przezornie zabezpieczyć na ewentualność, że tajemnica Zꜵͥi zostanie wykryta, to i tak likwidacja Tæͥra była konieczna. Chodziło przecież o to, by bratanek męża pani Myrgwyk dostał spadek; tylko w ten sposób Maͥ mogła zrealizować zlecenie zgodnie z jego duchem.
Przestała się nazywać Maͥ, gdy ostatecznie opuściła dom opieki. Tożsamość Maͥ – opiekunki starszych – zostawiła za plecami. Kim się teraz stała, sama nie do końca wiedziała. W Gildii była znana jako Fiað, ale rozmawiając z innymi poda imię zależnie od okoliczności.
XI
Pędząc koniem z ogniem w oczach po leśnych ścieżkach, daleko od miasta, Fiað pozwoliła sobie już na pełny kontakt z własnymi emocjami. Zdążyła już się nauczyć, że oddzielać się od nich może tylko wtedy, gdy to konieczne, ale zaraz potem musi do nich powrócić, inaczej źle z nią będzie. Dlatego teraz pozwoliła się zalać całej swej furii, całej swej panice, całej swej satysfakcji, radości i tryumfowi, jakie zgromadziły się w niej podczas ostatniej misji. Chociaż czy miała podstawy akurat do satysfakcji i tryumfu, tego nie była pewna.
Pędziła do swego ukochanego lasu. Dzicz była od dawna jej ucieczką, jej przystanią. Tam zawsze czuła się bezpiecznie, niczym zwierzątko w norze. Był to jeden z jej dwóch sposobów na kojenie nadwerężonych nerwów.
Z czystej pasji zajeździła konia na śmierć. Wrzuciła jego truchło do rzeki, po czym sama poszła dalej. Już w puszczy miała ochotę zacząć wrzeszczeć, ale powstrzymała się od tego. Byłoby to zbyt dziecinne.
Po kilku dniach wędrówki zaczął jej chodzić po głowie pomysł, by skręcić ku porozrzucanym tu i ówdzie wioskom i zapolować na ludzi, tylko po to, by spuścić furii. Powstrzymała się jednak od tego. Uznała, że nic by jej to nie dało. Gdyby raz zeszła na poziom ordynarnego zbójczyka, to już na zawsze takim by została. Trzeba umieć nad sobą panować.
Zresztą to dyshonor. Przecież ona i jej organizacja była o kilka oczek wyżej w hierarchii ponad leśnymi zbójami. Żadna banda z lasu nie ośmieliłaby się zadrzeć z Gildią, przeciwnie, to Gildia niekiedy polowała na bandy z lasu, jeśli była za to nagroda.
Ale potrzebowała urlopu. Stwierdziła, że zanim zrobi cokolwiek innego, pójdzie w miejsce wskazane mapką otrzymaną od starej Zꜵͥi. Było to w innej puszczy; tym lepiej, droga zajmie więcej czasu, szczególnie, że Fiað zamierzała na razie jeszcze unikać ludzi.
Oglądając szkic zorientowała się, że ciągle ma przy sobie soczystozielony cień, który kupiła dla Kæt. Nałożyła go na powieki, mimo że nikt jej nie mógł widzieć.
Po wielu dniach wędrówki dotarła wreszcie do wskazanego miejsca. Celem okazała się być drewniana chatka w samym środku wielkiego, dziewiczego lasu. Fiað przeszukała ją dokładnie. Znalazła siekierę, kilka rondelków, łopatę, pręty do gotowania lub pieczenia na ognisku, kozik i… kolejną kartkę. Głosiła ona:
„Jeżeli znalazłeś ten dom przypadkowo, to choć popsułeś mi szyki, proszę bardzo, możesz tu zamieszkać. Ale wystrzegaj się osoby, dla której to naprawdę zostało przygotowane, bo bywa nieco gwałtowna. Jeśli zaprowadziła cię tu moja mapka, to właśnie dla ciebie to przygotowałam. Zapraszam cię, by był to twój dom, chociaż ty pewnie i tak nie skorzystasz, bo musisz się bać!”
Fiað zacisnęła pięści. Ta diablica Zꜵͥa zadrwiła sobie z niej nawet zza grobu! Niestety, liścik pisał prawdę: Fiað nie mogła tu zostać, bo nie było żadnej gwarancji, czy jacyś zbrojni nie otrzymali polecenia, by na przykład za rok tu wpaść i zlikwidować każdego, kogo znajdą. Fiað nie sądziła, by tak istotnie było, ale z Zꜵͥą nie mogła być niczego pewna.
W pierwszym odruchu miała ochotę spalić całą chatynkę, ale uznała ten pomysł za zbyt dziecinny. Zatarła ślady swej obecności i poszła dalej.
Być może babcia miała rację. Być może rzeczywiście Fiað kiedyś stwierdzi, że ma wszystkiego dość i postanowi spędzić resztę swych dni jako pustelniczka. Ale nawet, jeśli tak, to zrobi to gdzie indziej.
Tymczasem uznała, że ostrożnie wróci do cywilizacji i sprawdzi, czy całe Imperium Daii jest już porozwieszane listami gończymi z jej podobizną. Jeśli nie, to naprawdę stwierdzi, że pewnie żadnych więcej pułapek staruszka już nie pozostawiała i Fiað pozwoli sobie na powrót do Gildii. Nie wiedziała, co innego mogłaby robić w życiu.
Z całego zajścia wyniosła przynajmniej tyle, że nabrała odtąd zwyczaju uważnego patrzenia, którzy ludzie wokół niej są szczęśliwi w życiu, a którzy nie.