


*********
Tego mroźnego, jasnego poranka, na przedpolu drewnianego fortu wojskowego, szalały istne hordy kruków. Czarne ptaki latały wokół jakiegoś nieruchomego, rozległego celu, co chwilę opadając w dół. Przedmiot ich zainteresowania krył się pośród nawianych niedawno, oślepiających odbitym światłem zasp śnieżnych. Dwaj jadący od południa jeźdźcy od razu zauważyli to zjawisko. Nie musieli się nawet długo zastanawiać co zaszło. Zrozumieli po chwili. W górach trwała wojna.
— Widzisz to co ja, Hared? – zapytał mężczyzna jadący po prawej stronie. Zarówno jego wystające spod burzy rudych włosów uszy, jak i przewieszona przez plecy, zdobiona szabla, świadczyły o przynależności do prastarej i niezwykle dumnej rasy elfów. Miał on na imię Seablon. Przybył w góry Itzerskie jako eskorta Hareda Rowen – młodego emisariusza, szlacheckiego pochodzenia. Mimo, że jechali z misją dyplomatyczną, to zaliczyli już dwie napaści ze strony miejscowych wojowników. Spiczasto uchy był niespokojny.
— Te kruki? Oczywiście. Musiała być niezła bitwa, sporo krwi i zabitych. Miejscowi nie oszczędzają naszych. Oj nie. – szpieg pokręcił głową ze smutkiem.
— Jak sądzisz, czy to aby bezpiecznie pchać się teraz do tych barbarzyńskich wojowników?
— Nigdy to nie było bezpieczne. Wszakże sam wiesz. – Hared przybrał zdziwioną minę.
— Oczywiście, jednak pewnie wielu miejscowych poległo w tej potyczce. Mogą zechcieć ich pomścić, zamiast podpisać rozejm. Rozumiesz, dyplomato? Poczekajmy...
— Tak, tak.
— To gdzie przenocujemy?
— Pewnie w tym forcie naprzeciw. – Hared wskazał na wyłaniającą się zza wzgórz drewnianą palisadę.
— Powiedziałeś, że poczekamy!
— Powiedziałem, że rozumiem. – twarz dyplomaty nie wyrażała żadnych emocji.
* * *
Barbarzyński fort okazał się być mniejszy niż przypuszczali. Właściwie składał się on tylko z kilku krytych strzechą chat i drewnianej wieży. Przybysze zostali, wbrew obawą, przyjęci godnie i całkiem sympatycznie. Tymczasowo zamieszkali u pewnego druida, lekko szalonego, zdziwaczałego dziadka. Staruszek opowiadał cały czas o jakiś umarlakach z okolicznych grobów. Ani szpieg, ani elf ni w ząb nie rozumieli o co mu chodzi. Tak też w błogiej nieświadomości udali się do wodza, by pertraktować. Mieszkaniem przywódcy tego górskiego plemienia była niewielka wieża po środku zabudowań fortu. Przed ciężkimi, okutymi kawałami grubej blachy wrotami stało dwóch strażników. Mężczyźni ci mieli, jak chyba wszyscy miejscowi, wielkie zaplecione w warkocze blond brody. Sami do małych nie również należeli. Ten efekt potęgi zwiększały dodatkowo wielkie topory w ich rękach oraz całe kilogramy futer i skór z których składał się pancerz gwardzistów. Wrota powoli otworzyły się... Hared i Seablon weszli przed oblicze wodza jednego z plemion północy. Warto dodać, że niewielu stamtąd wychodziło. Szczególnie w okresie wojny.
* * *
Był wieczór, siedzieli w chacie druida. Magik miał na imię Gehomyrr i najprawdopodobniej umiał czarować, choć jego goście byli skłonni w to wątpić. Hared właśnie leżał przykryty skórami, studiując ciężką, spisaną odręcznie księgę. Na okładce miała wypisany tytuł „Puste groby”. Prawiła jakieś straszne bzdury o umarlakach i czarownikach zwanych nekromantami, straszne bzdury. Seablon, który akurat moczył przemarznięte nogi, usilnie próbował zagadać szpiega i druida. Ten drugi był jak głuchy i w ogóle nie reagował, o pierwszym nie można było tego powiedzieć.
— Możesz wreszcie przestać paplać, elfie?!
— Ależ Hared, ja tylko chce ci powiedzieć o...
— Tak, tak, tak. Już słyszałem. Mówiłeś, że rozmowa była dziwna? A była... potwierdzam. Wystarczy?
— Nie, szpiegu, nie o tym mówiłem. Czy zauważyłeś, że ona była smutna?
— Jak to smutna? Przecie dostaliśmy chyba po litrze piwa na głowę, dobrego piwa. Sam wódz też na smutnego nie wyglądał. I ponadto podpisał rozejm. Myślę, że nie ma nad czym myśleć. Jutro jeszcze wykonamy tą przysługę dla niego i mamy spokój. Wreszcie będziemy mogli wrócić do domu.
— No tak, dostaliśmy bardzo błahe zadanie. Ale przecież smutne. Mamy po prostu pójść na cmentarzysko na polanie i pomóc grzebać poległych kilka dni temu.
— Wiesz czemu mamy to zrobić?
— Nie. I o to mi chodzi!
— A ja się domyślam. Wódz chce nam udowodnić, że mówił prawdę.
— Myślisz o tej bajeczce, że to niby nie ich berserkerzy, a jakieś wpółżywe stwory zdziesiątkowały naszych.?
— Dokładnie... a tak wracając do tematu wiesz co było najsmutniejsze w całej tej rozmowie z wodzem?
— No co?
— Czas. – Hared uśmiechnął się złośliwie.
* * *
Słońce powoli zachodziło. Dwóch jeźdźców jechało na południe. Za nimi, pomiędzy licznymi, ośnieżonymi szczytami górskimi, pozostawał drewniany fort z wierzą. Mieszkał w niej wódz jednego z dzielnych plemion północy, z którym jeźdźcy niedawno podpisali pakt o nieagresji. Jeden z nich, elf, był szczelnie otulony wełnianym płaszczem zielonej barwy, przy plecach miał, zawsze gotową do użycia, szablę. Drugi był szlacheckiego pochodzenia dyplomantom. Mężczyźni rozmawiali, mimo mrozu byli niezwykle radośni.
— A jednak, kłopot z głowy. Obyło się bez walki. – mówił elf.
— Tak. Barbarzyńcy chyba zaczynają się obawiać. Szkoda tylko, że wyjeżdżamy tak późno. Te pogrzeby zajęły nam cały dzień.
— Ale swoją drogą ładnie zaimprowizowali ciosy szponów. Ale i tak nie wierzę, że tych żołnierzy zabiło coś innego niż cios topora.
— Czy ktoś w to wierzy? Przecie to bzdury wymyślone przez tego wodza.
— Widać zaczął się czegoś bać.
— A tym czymś jest armia Lotharnu. – Hared roześmiał się szczerze. Nagle ściągnął wodze. Naprzeciw, po środku drogi leżał jakiś nierozpoznawalny w półmroku kształt. Elf postąpił zgodnie z procedurami. Bez słowa zeskoczył z siodła i zgrabnie wyciągnął szablę. W kilku skokach podbiegł do przeszkody. Był to trup mężczyzny ubranego w kupiecką tunikę. Dookoła było mnóstwo krwi, twarz tak okrutnie okaleczona, że nie do rozpoznania.
— Musiał być kupcem. – powiedział elf przetrząsając sakwę nieboszczyka. – Konie uciekły zaraz po zdarzeniu. To było niedawno. Podejdź dyplomato.
— Poczekaj. – Hared zbladł, gdy zobaczył zwłoki. – Widziałem już ten rodzaj ran. Dzisiaj na cmentarzysku.
— Czyli... – Elf poruszył się niespokojnie, mocniej ściskając rękojeść szabli. – to by znaczyło, że barbarzyńcy mówili prawdę. Nie, to nonsens. Jedziemy dalej. – mówiąc to ruszył w stronę konia. Nie doszedł. Nagle z krzaków wyszły cztery stwory. Wyglądały jak zwłoki, z tą małą różnicą, że się poruszały. Na ich lekko przegniłych ciałach wyraźnie widoczne były dawne rany. Mieli puste, budzące grozę oczy. Hared jęcząc, cofnął się w kierunku konia, zamykając oczy. Seablon cały dygotał, jednak dzielnie wystąpił w kierunku przeciwników. Z krzykiem ruszył do ataku. Prostym cięciem przez kark uszkodził jednego, nieskutecznie. Oberwał łapą. Stwory były niespodziewanie silne. Elf zadał jeszcze kilka ciosów po czym padł. Przeciwnicy powoli ruszyli w kierunku przerażonego dyplomaty. Ten nie był w stanie uciekać. Tylko stał patrząc się na nieumarłych przeciwników. W tej ostatniej chwili życia przypomniał sobie jeden akapit z przeczytanej u druida księgi:
„ Umarlaka takowego nie da się zranić ni nijak uszkodzić przy użyciu zwyczajnej, z żelaza wykutej broni. Jest to stwór raz już nieżyw, więc i odporny na większość czynników, które mogły go zabić. Na truposzczaka musim zastosować magii, srebra, wody święconej czy ognia. Inaczej szans nijakich z bestyją nie mamy.”