Kurcze, jak dawno już nie byłem na tym forum. Zastanawiam się, czy komuś przypadnie do gustu ta historyjka. Jeśli nie, to gdzie tkwi Waszym zdaniem jej defekt? życzę miłej lektury!
Nie jechał głównym traktem. Zbyt łatwo mógł tam wpaść w ręce któregoś z patroli. Nie jechał też kilkoma innymi duktami widocznymi na mapach. Doszedł do wniosku, iż jeśli może w jakikolwiek sposób wydostać się z tego przeklętego kraju, będzie musiał wybrać taką drogę, która wiedzie przez najmniej uczęszczane głusze. Miejsca, na którego widok nawet najodważniejsze huzarskie serce ściśnie strach i niepewność.
Tak oto więc wąska dróżka wiła się teraz przed nim, nie zdradzając najmniejszej ochoty wyjścia z leśnego labiryntu. Niewidzialny zza drzew zachód słońca pogrążył krajobraz w krwawej czerwieni. Nadchodził zmrok i młody hrabia Edmund von Rohna niejednokrotnie musiał zatrzymać konia, by lepiej rozeznać okolicę. ów las nie podobał mu się wcale. Jesienny wiatr jakiś czas temu strząsnął resztę liści z drzew. Zupełnie gołe, poruszały swymi rosochatymi ramionami, jakby w takt dziwnej muzyki. Przejeżdżający pośród nich podróżnik nieraz, zaalarmowany tajemniczymi dźwiękami dobiegającymi z zarośli, sięgał w kierunku olstra z bronią umieszczonego przy siodle. Zawsze po to jedynie, by przekonać się, że tutejsza przyroda płata jego zmysłom figle.
Ale w końcu usłyszał trzask gałęzi. Tym razem gdzieś bardzo blisko. Marco stanął w jednej chwili, jakby ktoś chwycił go za kopyta. Jego pan pośpiesznie zlustrował okolicę. Dalsze partie lasu ginęły w ciemnościach, skryte za złotą fasadą przydrożnych krzewów. Gdzieś w górze reszta ptaków kończyła popołudniowe sonaty. Niby nic, ale młodzieniec zachował czujność. Znowu trzask, tym razem na pewno po prawej, Edmund odwrócił głowę w tamtą stronę. To musiał być dźwięk czyjś kroków przemykających wśród krzewów. Mężczyzna chwycił za broń i zachęcił konia do zrobienia kilku kroków.
– Kto tam, wróg, czy przyjaciel?
Mógł przysiąc, że usłyszał dwa kolejne kroki nieznajomej istoty, tym razem znacznie ostrożniejsze niż poprzednio. Dochodziły zza masywnego drzewa, którego okryte całunem mchu korzenie dosięgały ścieżki może z piętnaście metrów od Edmunda. Mrok coraz bardziej spowijający las niebywale utrudniał obserwację. Jeździec przełknął ślinę i mocniej ścisnął uchwyt pistoletu.
– Wiem gdzie jesteś, widzę cię! – Marco podjechał trochę bliżej drzewa. – Pokaż się, nie zamierzam ci robić krzywdy.
Odpowiedziała mu cisza. Zajechał już na tyle daleko, by móc spojrzeć za drzewo, lecz niestety ktokolwiek tam był, chyba także się przemieścił.
– Jestem tylko prostym przejezdnym, moją jedyną intencją jest spoczynek po długiej podróży. Nie pogardziłbym także usłyszeniem kilku słów w ludzkim języku, nim zasnę pośród tych zimnych liści.
– Jest pan żołnierzem? – Odpowiedział mu nagle głos. Ba! Ale jaki głos – subtelny, niewieści. Młodemu hrabiemu wnet przybyło animuszu.
– Proszę się nie martwić, nie biorę kobiet w kamasze. Wszelako dogodniej byłoby mi się przedstawić, gdybym mógł ucałować pani rączkę! – Zwrócił się do miejsca, skąd usłyszał głos, lecz ona była już za nim.
Zauważył ją dopiero wtedy, gdy podeszła naprawdę blisko, zgniatając butami kupkę zeschłych leżących na drodze. Była bardzo ładna – miała rude włosy i jasną cerę, która zdawała się świecić jasnym połyskiem w ciemnościach. Jej młodocianą sylwetkę spinał mocno już zużyty zielono – brązowy płaszcz. Marco nie protestował, gdy dziewczyna ostrożnym ruchem pogłaskała go po zadzie.
– Mówi pan jak jakiś galant.
– Zbytni komplement z takich pięknych ust.
Dziewczyna cofnęła się nagle, gdy zauważyła, że jej rozmówca przechyla się w jej stronę. Nie zważając na to Edmund płynnym ruchem przełożył lewą nogę przez grzbiet konia i zeskoczył na dół. Zbytnia śmiałość chyba spłoszyła dziewczynę, znów zrobiła kilka kroków do tyłu, lecz młodzieniec nie wyczytał z jej twarzy strachu, lecz jedynie zalotną ciekawość. W końcu dała mu się złapać za dłoń. Wtedy, zdjąwszy trójgraniasty kapelusz z pióropuszem, Edmund zamiótł nim leśne poszycie, po czy rzekł uroczyście:
– Niezmiernie miło mi panią spotkać. Nazywam się Edmund von Rotha, hrabia Hubertswaldu, kawalergard i zarazem wierny poddany jego wysokości Augusta III, króla Polski i księcia elektora Saksonii. Do usług – na zakończenie położył na dłoni nieznajomej pojedynczy niezobowiązujący pocałunek.
Nie zdążył nawet zmarszczyć nozdrzy porażonych zapachem ściółki i brudnych szyszek, dziewczyna czym prędzej cofnęła rękę.
– To żart, prawda? – Poszła w kierunku drzewa. Oparła się o nie i, jakby tracąc z pola widoku swego rozmówcę zwróciła wzrok w kierunku ciemniejącego nieba. Edmund wciąż ją widział, głównie dzięki bieli niewieściej twarzy. – Kłamie pan, żebym nabrała fałszywego mniemania o pańskim stanie.
– Ależ, gdzie tam! – Odparł z zapałem. – Dlaczego miałbym?
Zbliżył się, tym razem ostrożnie. W końcu oparł prawą dłoń o pień drzewa, tuż nad jej czerwoną głową.
– Mało jest mężczyzn, którzy pod gładkim słowami skrywają kły wilka?
Spojrzała mu w oczy i Edmund złapał się na tym, iż mała coraz bardziej go pociąga. Postanowił przyjąć wyzwanie.
– Zapewniam, że pod tym płaszczem mam jedynie kota, łagodnego i lubiącego wygody. A jednak gotowego do najdzikszej walki, gdy do tego przymuszony.
Wymknęła mu się, szybko i zwinnie niczym kotka. Nim mógł ją powstrzymać, znikła w gąszczu za sobą. Gdy spróbował pójść jej tropem, wnet utknął w krzewach, które stanowiły ścianę niemal nie do przebycia. Doprawdy przedziwne, jak ta młódka mogła się poruszać w tych warunkach bezszelestnie, skoro Edmund przy każdym kroku swych jeździeckich butów, wydawał tyle hałasów, trzaskania i jęków, że mógłby, zdawałoby się, obudzić całą puszczę. W końcu wydostał się na jakąś polanę. Okolicę spowijał mrok. Przerwy pomiędzy drzewami w oddali poprzetykała cienka warstwa mgły.
A w powietrzu nic, nawet dźwięki ptaków ucichły. Obawa ścisnęła Edmundowi serce, gdy nagle usłyszał gdzieś blisko jej głos:
– Nie poruszasz się jak kot, ale z drugiej strony i koty mają różne natury – młodzieniec rozglądał się usilnie, lecz nie mógł zlokalizować źródła tych słów. – Oprócz zwykłego dachowca, są też i rysie, i lwy.
– Masz rację, moja droga. Gdy przychodzi mi traktować z niewiastą, zwłaszcza tak piękną, miauczę łagodnie. Ryczę jednakże niczym lew, kiedy przychodzi do obrony jej czci, lecz proszę – znów rozejrzał się bezradnie pośród ciemności – powiedz mi chociaż, jak się nazywasz. Jakie imię mam sławić po wieczne czasy?
Wtem poczuł, jak kapelusz spada mu na oczy. Niewieści chichot zza jego pleców wypełnił wnet ciszę polany.
– A cóż waćpan pocznie z taką wiedzą? Doprawdy, nic dobrego nie przychodzi mi do głowy – uśmiechając się dobrotliwie, Edmund znów spróbował ją złapać i tym razem bezskutecznie.
– Daleko panu do zręczności kota. A jeśli to prawda i rzeczywiście jest pan Sasem, władze na pewno wyznaczyły już nagrodę za pana schwytanie.
Edmund uniósł kapelusz. Była przed nim, ale w bezpiecznej odległości. Jej bujne rude włosy nie zmyły się z reszta otoczenia i połyskiwały w świetle gwiazd niczym słaby ognik pośród resztek spopielonego ogniska.
– A cóż zrobiłem złego? – Zapytał. – Po prostu jadę pomóc memu władcy w potrzebie. Sama oceń, czy to kary godny postępek?
Okrążyła go, przyglądając się badawczo każdemu szczegółowi jego ubioru, wreszcie młodzieńczej twarzy i brązowym włosom, związanym z tyłu głowy w kitkę. Edmund bez protestu poddał się tym oględzinom. Czuł, że nawiązał z nią jakąś nić porozumienia, więcej, zdał pierwszy egzamin, za którym zaczną się rzeczy wspaniałe. Z chęcią poszedłby dalej, oddał się magii podobnej chwili, lecz jednak...
Nagle, wycie wilków w oddali wyrwało obydwoje z tej intymnej chwili. Zwłaszcza Edmund odwrócił się, ze strachem w oczach wspominając pewne zamierzchłe chwile. Wyczuł coś strasznego w tym dźwięku, jakiś żal domagający się natychmiast powetowania.
– Lepiej wróć po swojego wierzchowca – rzekła dziewczyna chwytając poły swojego płaszcza, najwyraźniej zbierając się do odejścia. – Moja wioska jest o dwie wiorsty wzdłuż drogi. Zawiadomię, kogo trzeba, że jedziesz. Bywaj.
Znów znikła, nie pozostawiając młodzieńcowi żadnej nadziei na pościg.
– Poczekaj! – Szepnął za nią głośno. – Na kogo mam się powołać, jak już tam będę?
Nic nie usłyszał w odpowiedzi, oprócz świstu wichru, który nagle wstrząsnął lasem, jakby za karę, że ktoś zakłóca jego spokój podnoszeniem głosu. Edmund otulił się szczelnie przed ziąbem, po czym rozpoczął odwrót. Miał tylko nadzieję, że nie zabłądził na tyle, by nie móc odnaleźć z powrotem Marco.
Rozalia nie mogła zasnąć tej nocy. Budziła się kilkakrotnie, za każdym razem jeszcze bardziej zmęczona. A wszystko przez ten sen, sen który zawsze wracał, nieważne ile razy spróbowała go przepędzić. W końcu zsunęła koc i usiadła na brzegu posłania. Jej wzrok błądził przez chwilę, lecz w końcu wylądował na zatrzaśniętej okiennicy po lewej, w odległości dziesięciu metrów od łóżka. Dziewczyna otarła drżącą dłonią twarz z potu. Ktoś tam był, za otworem okiennym, wiedziała o tym. Ale i tak musiała tam zajrzeć. A nuż wreszcie się to wszystko skończy, pewnej nocy, ot tak sobie.
Wstała. Kiedy zrobiła pierwszy krok na błotnistej podłodze, poczuła lekkie mrowienie na lewej stopie, na którą przeniósł się mały szereg mrówek. Szara okiennica wabiła ją swym zbutwiałym okiem. Kiedy Rozalia była już po środku obszernej izby, zerknęła w stronę drzwi. Wydobywał się stamtąd rytmiczny chropowaty oddech ojca.
– Niech śpi – pomyślała dziewczyna i podeszła pod samo okno.
Lekkim ruchem podniosła żelazny haczyk, który spajał okiennice razem. Będą tam, jak zwykle po północy zaczną snuć się po wiosce bez bliżej określonego celu. Odsunęła drzwiczki, których jęk wydał się teraz niemal wrzaskiem chórów piekielnych. Do wnętrza pomieszczenia dostał się nagle blask księżyca, a wraz z nim coś jeszcze.
Cień, straszliwy cień padł nagle na twarz młodej Rozalii. Była w stanie wydać z siebie jedynie cichy pisk, gdy zobaczyła, że po drugiej stronie otworu okiennego patrzy na nią czarna osmolona twarz upiora.
Edmunda obudziła wąziutka stróżka światła zza okna, które w całości niemal pokrywał kurz i plamy jakiegoś innego paskudztwa. Młodzieniec przewrócił się z ociąganiem na drugą stronę. Ziewnął. Nagle poczuł, że coś dobiera mu się do języka. Pełen obrzydzenia wypluł na ziemię pod sobą przebierającego odnóżami, pomarańczowego pająka. Bez wątpienia świtało.
Izba, w której go umieszczono, była ciasna i w dodatku jeszcze niepomiernie zagracona resztkami starych sprzętów i mebli. Po ubitej, stanowiącej podłogę ziemi maszerowały kolumnami karaluchy i inne insekty. W powietrzu unosił się mdły zapach żywicy i gotowanego mięsa. Choć młodzieniec doceniał to, iż ugoszczono go tej nocy świeżą, zapewne od dawna nie używana pierzyną, wielokroć bardziej wolałby, aby rozgrzewała go owa ruda piękność, którą wczoraj spotkał.
Niestety, otrzymał nocleg od niejakiej frau Hoflig. Kiedy wszedł do centralnego pomieszczenia budynku uderzył go potworny zaduch gotującej się zupy cebulowej. Słysząc jęk otwieranych drzwi, gospodyni oderwała uwagę od wrzącego płynu w wywarze i posłała gościowi uprzejmy, bezzębny uśmiech. Edmund nawet nie chciał dociekać, jak stara była ta kobieta. W każdym bądź razie na tyle stara, by jej mąż podszedł pod wiek poborowy i dostąpił zaszczytu ginięcia pod pruskimi sztandarami. Możliwe, że trafił na mniejsze zło.
– Dzień dobry – Edmund przestąpił próg.
– Dzień dobry jaśnie panu.
Wiążąc sobie kołnierz u koszuli, młodzieniec postąpił w kierunku rozwartych lekko drzwi.
– Postanowiłam zrobić panu cebulankę. Proszę jeszcze chwile poczekać. Będzie palce lizać!
Drzwi chaty wychodziły dokładnie na centrum wioski. Była to zaledwie zbieranina lichych chatek ustawionych wokół pojedynczej studni. Rosnące dookoła drzewa zdawały się osłaniać to marne osiedle ze wszystkich stron , niczym szaro – złoty kokon. Nie jednak świat zewnętrzny, ale właśnie ta stara głusza wydała się w tej chwili Edmundowi jedynym potencjalnym zagrożeniem.
– Cudownie, dobrodziejko – rzucił za siebie. – Lecz najpierw pragnąłbym o coś zapytać...
Nieopodal wioski, na niewielkiej polanie przystającej do cmentarza, stał samotnie budynek kościoła. Jego szara sylwetka nosiła na sobie wiele śladów niszczenia i wieloletnich zaniedbań. Deski drewnianego dachu zgniły już w wielu miejscach i poodpadały. W pełnych gruzu załomach, wydrążonych zwłaszcza na pojedynczej strzelistej wieży, liczne ptactwo znajdowało na co dzień schronienie, głośnym skrzekiem oznajmiając swoją obecność. Wnętrze budynku nie wyglądało wiele lepiej. Tylko połowa ław nadawała się do siedzenia, te właśnie były zajęte co do jednego miejsca. Przez rozbity witraż po prawej wpadały do środka jasne promienie słońca.
Rozalia siedziała w drugim rzędzie, średnio zainteresowana tym, co miał do powiedzenia z odrapanej ambony pastor. Jej ojciec, nieco przygłuchawy, starszy pan, od czasu do czasu jęczał coś po nosem, na sobie jedynie znany temat.
Modlitewnik dziewczyny od początku mszy znajdował się otwarty wciąż na tej samej stronie. Widniała na niej litania Do Najświętszej Maryi Panny, lecz nie modły do niej były Rozalii w głowie, lecz bezeceństwa, myśli ze wszech miar grzeszne. Myśli te wciąż to skakały, to galopowały z ogromną prędkością, ale dość było powiedzieć, że ich jądrem był przybysz zeszłej nocy. Był czymś nowym, nieuchwytnym, jak wiatr, który wpada do wnętrza domu tylko raz i ucieka niepostrzeżenie oknem.
Wzrok dziewczyny coraz częściej lądował z niecierpliwością na kościelnych wrotach. Była nawet w stanie przysiąc, że przez moment kogoś tam widziała. Rozluźnione dłonie Rozalii tymczasem zgubiły przenajświętsza litanię. Szeleszczące kartki modlitewnika wynurzyły wtedy ze swego wnętrza niewielka pomarańczową karteczkę, wydartą najprawdopodobniej z jakiejś innej księgi. Ktoś nabazgrał na skrawku papieru krótkie zdanie: „ Rozalia mieć liszaja”. Adresatka powiodła wzrokiem po obecnych. Zamyślone twarze starych kobiet i spracowanych matek nie wyrażały wielu emocji. Gdzieniegdzie wychwyciła za to dziecięce uśmieszki.
Edmund stał przez ten cały czas kawałek dalej, na przeciw kościoła, ukryty bezpiecznie pod małą brzozą. Na dźwięk otwieranych wrót zerwał się pośpiesznie, lecz przezornie nie opuszczał swego schronienia. I bez tego był przekonany, że ogniskuje wszystkie spojrzenia wychodzących. Starze kobiety uraczył jedynie uprzejmym skinieniem, młodszym posłał kilka uśmiechów, na dzieci zaś starał się nie zwracać uwagi. Wtem ujrzał wyłaniający się z wnętrza świątyni czerwony punkt, który momentalnie skupił całą jego uwagę.
Rozalia prowadziła pod rękę jakiegoś starszego pana, który mógł nieświadomie utrudnić zadanie. Dziewczyna miała na sobie gustowną, choć nieco już znoszoną czarną suknię.
Edmund czym prędzej pośpieszył ku nim.
– Dzień dobry panu, dzień dobry pani – uchylił kapelusza.
– Ależ, pan Edmund – odparła dziewczyna grzecznie.
– Któż to taki, hę, złotko? – Zapytał starzec i łypnął na nieznajomego. W jego spojrzeniu podejrzliwość mieszała się ze zwykłą starczą demencją.
– To Edmund...
– Von Marcell, członek Bawarskiej Akademii Nauk. Poddany jego wysokości księcia elektora Maksymiliana III.
– Bawarczyk? – Ojciec Rozalii potrząsnął z niedowierzaniem głową. – I to jeszcze w dodatku jakiś pismak. co on tutaj robi?
Córka najwyraźniej nie była w stanie staruszka oświecić, spojrzała jedynie na Edmunda znacząco. Ten jednak nie zmieszał się wcale.
– Zostałem wysłany z wielce znaczącą misją, wojna nie może stać na przekór nauki.
– że co? – dziadziuś podrapał się po łysej głowie.
Rozalia spojrzała w górę ze zniecierpliwieniem. Dom obojga musiał być już blisko. Zatrzymali się jeszcze na chwilę, by przepuścić stadko dzieci, z krzykiem uganiającym się za przerażoną gęsią.
– Doprawdy, nie rozumiem, co wy, gryzipiórki, robicie, jeżdżąc tu i węsząc na około. Jeden regiment waszego księcia wystarczyłby, aby pogrążyć tego starego Fryca!
– Nie rozumiem – odparł Edmund z uprzejmym uśmiechem. – Tak przyjąłby pan pomoc wiernego papieżowi monarchy?
Na te słowa starzec jakby ożywił się i zapamiętaniem zaczął machać swoją laseczką.
– Nie obchodzi mnie, w jakiego Boga wierzy! Popatrz pan, co ten koronowany szatan z nami zrobił. Zabił mojego syna, wyludnił całą wieś, a do tego wciąż zwycięża, walczy z całą Europą, a mimo to wciąż wygrywa!
– Nie unoś się tak tatusiu – Rozalia uścisnęła mocniej jego ramię – To nie wina pana Edmunda. Poza tym zaraz będziemy w domu, wyśpisz się.
– Przepraszam, przepraszam. Widzi pan ile goryczy we mnie. Wszystkie łzy już wypłakałem, co do jednej.
Edmund czekał cierpliwie przed wejściem do chaty. Nie sprawiała wrażenia bardziej okazałej niż pozostałe, choć pani Hoflig twierdziła, że, prawem starszeństwa, ojciec Rozalii jest wójtem tej wioski. Po porannej rozmowie czuł jeszcze ślady w żołądku, który pulsował niemiłosiernie pod wpływem ciężkiej niemieckiej strawy. W końcu Rozalia wyszła z domu i delikatnie, nie robiąc hałasu, zaryglowała drzwi.
– Wysoce przyjemny w obejściu staruszek – stwierdził krótko.
– I bardzo, bardzo nieszczęśliwy. Niepotrzebnie go pan prowokuje, panie von Marcell.
Edmund rozłożył ręce w niewinnym geście.
– Dobrze, nieco nakłamałem, ale tylko teraz. Musisz przyznać, że mam ku temu powody.
Badała go przez pewien czas wzrokiem. Bardzo nie lubił takiego spojrzenia u kobiet.
– Chodźmy w tamtą stronę – wskazała na wschód. – Leży tam pewne drzewo. Bardzo urokliwe miejsce na spacer.
– Brzmi przecudownie.
2
Na KTóRYCH widok.będzie musiał wybrać taką drogę, która wiedzie przez najmniej uczęszczane głusze. Miejsca, na którego widok
Nie podoba mi się to. Przypomina mi się od razu nauczyciel mojej kuzynki: ,,toteż ponieważ, iż..." XDTak oto więc
,,Odpowiedział" z małej. Wykrzyknik i pytajnik nie mają ,,mocy" kropki.– Jest pan żołnierzem? – Odpowiedział mu nagle głos.

Zeschłego czego? (No, kupkę...)zgniatając butami kupkę zeschłych leżących na drodze.
Wydaje mi się, że bez myślników.zielono – brązowy
Przez chwilę myślałam, że Marco to ten facet i już ogarnęły mnie wątpliwości. XD Taka dygresja. Po prostu mam sklerozę.Marco nie protestował, gdy dziewczyna ostrożnym ruchem pogłaskała go po zadzie.

Raczej ,,pochyla".rozmówca przechyla się w jej stronę
Wsiada i zsiada się ZAWSZE z LEWEJ strony konia - zatem przełożył PRAWą nogę.Nie zważając na to Edmund płynnym ruchem przełożył lewą nogę przez grzbiet konia
Po czyM.po czy rzekł
- Błe - mruknęła niewiasta i strząsnęła pocałunek na ziemię.na zakończenie położył na dłoni nieznajomej pojedynczy niezobowiązujący pocałunek.
Bez przecinka.– Ależ, gdzie tam!
Lepiej użyć innego słowa, niż ,,kotka". O kocie już było, to się rzuca w oczy.Zapewniam, że pod tym płaszczem mam jedynie kota, łagodnego i lubiącego wygody. A jednak gotowego do najdzikszej walki, gdy do tego przymuszony.
Wymknęła mu się, szybko i zwinnie niczym kotka.
Bez przecinka.Edmund przy każdym kroku swych jeździeckich butów, wydawał tyle hałasów
Nic nie ucichło, nawet ptaki. Bez sensu.A w powietrzu nic, nawet dźwięki ptaków ucichły.

Bez przecinka.Oprócz zwykłego dachowca, są też i rysie
...reszta zaś odpłynęła. ,,Zmyły"?bujne rude włosy nie zmyły się z reszta otoczenia
Bez przecinka.Nagle, wycie wilków w oddali
Tu też.Zwłaszcza Edmund odwrócił się, ze strachem w oczach
Sen, przecinek, który tralala.A wszystko przez ten sen, sen który zawsze wracał,
...i schował podwozie. Wzrok się na czymś zatrzymuje, nie ląduje.Jej wzrok błądził przez chwilę, lecz w końcu wylądował na zatrzaśniętej okiennicy
Rzeczywiście, obszerna izba... dziesięć metrów?! Nie za dużo? Na to hasło od razu wyobraziłam sobie jakąś bogatą zamkową komnatę, a tu z dalszych opisów wynika, że to jakiś zwykły mały domek (na prerii?). I... ,,błotnista podłoga"? Jak podłoga może być błotnista? Może to być po prostu udeptana gleba, ale na pewno nie będzie błotnista.Jej wzrok błądził przez chwilę, lecz w końcu wylądował na zatrzaśniętej okiennicy po lewej, w odległości dziesięciu metrów od łóżka. Dziewczyna otarła drżącą dłonią twarz z potu. Ktoś tam był, za otworem okiennym, wiedziała o tym. Ale i tak musiała tam zajrzeć. A nuż wreszcie się to wszystko skończy, pewnej nocy, ot tak sobie.
Wstała. Kiedy zrobiła pierwszy krok na błotnistej podłodze, poczuła lekkie mrowienie na lewej stopie, na którą przeniósł się mały szereg mrówek. Szara okiennica wabiła ją swym zbutwiałym okiem. Kiedy Rozalia była już po środku obszernej izby, zerknęła w stronę drzwi.
Czarna, przecinek.czarna osmolona twarz upiora
A pająk bardzo wymownie o tym świadczył. (Może kwestia awangardowego odcienia odwłoka?)Pełen obrzydzenia wypluł na ziemię pod sobą przebierającego odnóżami, pomarańczowego pająka. Bez wątpienia świtało.
Mąż? Jeśli wiek poborowy, to rzekłabym raczej, że syn. Chyba że na wojnę brali stare dziadygi i ja o tym nie wiem.Edmund nawet nie chciał dociekać, jak stara była ta kobieta. W każdym bądź razie na tyle stara, by jej mąż podszedł pod wiek poborowy i dostąpił zaszczytu ginięcia pod pruskimi sztandarami.
Bez przecinka.nieco przygłuchawy, starszy pan
Bez spacji po cudzysłowie.„ Rozalia
Hmm... albo wielokropek zamiast przecinka, albo nie wiem.Ależ, pan Edmund
Z wielkiej po kropce.jakiś pismak. co
Pierwsze wrażenie: nuuudaaa...
Drugie wrażenie: już koniec?
Przez całą długość nie działo się absolutnie nic interesującego. Myślałam, że coś zostanie wyjaśnione lub pociągnięte w stronę tego upiora, a tu - za przeproszeniem - dupa. Nieciekawe. ładnie napisane, ale nieciekawe.
Styl w porządku. Błędy powyżej + naum się zapisywać poprawnie dialogi, bo miejscami nie byłam pewna, co kto mówi. :]
Pozdrawiam.
Z powarzaniem, łynki i Móza.
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
3
Przeczytane. Uhm. Tekstu nie ucięło przypadkiem?
Pomysł: 4
Niczym się nie wyróżnia, muszę powiedzieć...
Styl: 4
Czytało się przyjemnie, choć często ciąąąągnęęęęłoooo się straszliwie długo. A momentami szło za szybko.
Schematyczność: 3+
Piękny, młody szlachcic podczas wyprawy spotyka słodką młódkę. Pewnie zechcą się ożenić, ale ktoś już ją kocha, a ojciec nie zgodzi się na małżeństwo, prawda?
Błędy: 4+
Parę literówek, błędów interpunkcyjnych... Wytknęła łynki.
Ocena ogólna: 4
A co sobie będę żałował. Podobało mi się, choć brakuje akcji. Naprawdę brakuje akcji! I kilku informacji odnośnie "misji".
Czyli... Do zmiany?
Pomysł: 4
Niczym się nie wyróżnia, muszę powiedzieć...
Styl: 4
Czytało się przyjemnie, choć często ciąąąągnęęęęłoooo się straszliwie długo. A momentami szło za szybko.
Schematyczność: 3+
Piękny, młody szlachcic podczas wyprawy spotyka słodką młódkę. Pewnie zechcą się ożenić, ale ktoś już ją kocha, a ojciec nie zgodzi się na małżeństwo, prawda?
Błędy: 4+
Parę literówek, błędów interpunkcyjnych... Wytknęła łynki.
Ocena ogólna: 4
A co sobie będę żałował. Podobało mi się, choć brakuje akcji. Naprawdę brakuje akcji! I kilku informacji odnośnie "misji".
A ja o czym pomyślałem? ;PPrzez chwilę myślałam, że Marco to ten facet i już ogarnęły mnie wątpliwości. XD Taka dygresja. Po prostu mam sklerozę. Smile
Czyli... Do zmiany?

Are you man enough to hold the gun?
4
Ah, zaniedbałem redakcję, przyznaję się. Leń po prostu ze mnie straszny. Obiecuję poprawę
nie po raz pierwszy spotkałem się z różnicą zdań w tej kwestii. Sam już nie wiem...
co za perwersja:)
I spoko, nie będzie żadnych małżeństw czy mezaliansów:) będzie akcja. Swoją drogą macie rację. Koniec części pierwszej znów sugeruje jakiś spacer... takie momenty chyba dałoby się zagospodarować lepiej. Dzięki wielkie.
Ooooj, nie wiem. Pamiętam jak w jednym z wcześniejszych tekstów, recenzent zaznaczył mi całą tonę małych literek i stwierdził, że po kropce, w dialogu, bądż poza nim, zawsze musi być DUżA litera– Jest pan żołnierzem? – Odpowiedział mu nagle głos.,,Odpowiedział" z małej. Wykrzyknik i pytajnik nie mają ,,mocy" kropki.![]()

Na pewno? Przy kolorach to chyba nie ma znaczenia.zielono – brązowy Wydaje mi się, że bez myślników.
Ja nie mogę, Testudos tak samo,Marco nie protestował, gdy dziewczyna ostrożnym ruchem pogłaskała go po zadzie. Przez chwilę myślałam, że Marco to ten facet i już ogarnęły mnie wątpliwości. XD Taka dygresja. Po prostu mam sklerozę.

I spoko, nie będzie żadnych małżeństw czy mezaliansów:) będzie akcja. Swoją drogą macie rację. Koniec części pierwszej znów sugeruje jakiś spacer... takie momenty chyba dałoby się zagospodarować lepiej. Dzięki wielkie.
5
Na pewno? Przy kolorach to chyba nie ma znaczenia.[/quote]zielono – brązowy Wydaje mi się, że bez myślników.
Ma znaczenie. I piszemy z łącznikiem - tylko różne odcienie tego samego koloru (np. jasnoróżowy, ciemnoróżowy) piszemy bez.
Pozdro.
"Tymczasem zaś trzymajcie się ciepło i bądźcie dla siebie dobrzy".
Przedmowa - list do Czytelnika z "Zielonej mili" Stephena Kinga.
"Zawsze wiedziałem, że jestem cholernie wyjątkowy".
Damon Albarn
Przedmowa - list do Czytelnika z "Zielonej mili" Stephena Kinga.
"Zawsze wiedziałem, że jestem cholernie wyjątkowy".
Damon Albarn
6
Po kropce, tak, po pytajniku i wykrzykniku nie...
Ooooj, nie wiem. Pamiętam jak w jednym z wcześniejszych tekstów, recenzent zaznaczył mi całą tonę małych literek i stwierdził, że po kropce, w dialogu, bądż poza nim, zawsze musi być DUżA litera Shocked nie po raz pierwszy spotkałem się z różnicą zdań w tej kwestii. Sam już nie wiem...
Are you man enough to hold the gun?