Jest to pierwsza część bardzo długiego opowiadania.
Jechaliśmy stępa
Pędziliśmy w kłębach
I „Jabłoczko” piosnkę
Trzymaliśmy w zębach
Konie idą pod włos
Konie, nie umierają stojąc, taka jest pierwsza prawda. Gorącej, holenderskiej krwi Gawryło, oddał życie ułożony pod wielką lipą, tuż za ujeżdżalnią. Wyszedł na codzienny spacer. Prowadzony przez dzieci koniuszego, osunął się w zieloną trawę, po czym wyciągnął ciężki łeb i przymknął oczy. Stary Biedroń był wtedy na zawodach i wrócił, gdy jego ukochany ogier, spoczął w magazynach zakładu utylizacyjnego. Biedroń wygrał zawody w popisowym stylu, powożąc Lotem i Amorem, parą siwych ślązaków. Gdy skończył pić, w miejscu po Gawryle stał młody, trzyletni, małopolski gniadosz.
Był środek lata. W boksach pociły się konie. Upał wchodził do gardeł szorstkim pyłem, a tłuste komary dokuczały na równi, ogierom i wszystkiemu, co żywe. Piły gorącą krew, obsiadając ciemnymi chmurami szyje zwierząt. Atakowały ludzi i cięły przez koszule. Rozleniwieni upałem masztalerze przemykali w zwolnionym tempie przez stajnię, siadali na skrzyniach z owsem i gawędzili cicho. Konie układały się w szeleszczącej słomie i spały, oczekując na świętą porę karmienia.
Po Gawryle została pamięć i metalowa tabliczka z opisem pochodzenia. Biedroń przepił i przepłakał śmierć swojego przyjaciela do stanu, po którym zostaje tylko fizyczny ból. Ogier padł, pozostawiając pusty wpis w księdze rodowej, sławę wielkiego championa i liczne potomstwo. Przeżył dwadzieścia dziewięć lat.
Księga rodowa koni holenderskich jest własnością króla Holandii. Taka jest kolejna prawda.
Stary Biedroń, snuł się po stajni od rana. Napominał i wykłócał się z masztalerzami o wszystko. Ubrany w białe trampki i niezasznurowane, czerwone bryczesy, ciągnął za sobą wystające smętnie z nogawek, rozplecione troki. Był w stanie ostatniej fazy alkoholowego kaca, tej najgorszej i bolesnej, która przed wyjściem z ciała, jeszcze potrząsa i dręczy organizm. Za nim, krok w krok, dreptał pułkownik.
- Panie Biedroń – zastępował staremu drogę. – To tylko dziesięć koni i bryczka. No, niechże pan zrozumie.
- Idź pan do dyrektora, bo co ja mogę? Ja, gówno mogę... Taka prawda. Mnie boli głowa, panie pułkowniku.
- Dyrektora nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie – odparł pułkownik. – Musimy, Biedroniu drogi, sami się z tym uporać, a to ważna sprawa. To, można powiedzieć, sprawa prestiżowa.
- Mamy cały tydzień.
- Tydzień, tydzień. To ważna sprawa! Trenować zwroty! Szyki! Dwójki twórz! Co mnie pan, Biedroniu miły, tutaj uspokaja?
- Nie mam głowy, nie mam – Biedroń przystanął przy boksie Winera, ulubieńca pułkownika. – Będzie dobrze, jak zwykle.
Pułkownik wyjął z kieszeni kawałek marchwi i podał koniowi przez kratę. Winer, gniady angloarab, był szczególnie forowanym przez niego ogierem.
- Nie macie lepszego siana? – zapytał Biedronia.
- Boże! Chodź pan ze mną, na chwilę. – Wyszli przed stajnię. Biedroń krzyknął w kierunku strychu, gdzie pracował młody, masztalerz Damian. – Te! Weź tam wyszukaj dla pułkownika lepsze siano!
- A skąd ja chujowi lepsze siano wezmę! – odkrzyknął Damian.
Pułkownik poczerwieniał ze złości, ale udał, że nic nie słyszał. Wrócili do stajni, rozganiając na boki roje much, a pułkownik rozpakował kolorowe pudełko czekoladek. Usiedli na kostkach słomy i zajadali w milczeniu. Ciszę, potęgującą upał, przerywał szelest odwijanych, ze złotych papierków, pomadek.
- Hrabia przyjeżdża – powiedział pułkownik.
- Jaki znowu hrabia?
- No, ten z Argentyny hrabia, właściciel.
- Będzie odbierał? Co swoje będzie odbierał?
- Nie. On tylko chce zobaczyć rodzinne włości. żyje w Argentynie... No, jak hrabia tam żyje.
- A co nam do tego?
- Pewnie, gówno nam do tego, ale trzeba gościa przez miasto przewieź. Rozumie pan?
- Bryczką? Bo nie rozumiem.
- Koniecznie, bryczką i w asyście, miły panie... Za bryczką pójdą ułani.
- To trza jakieś konie szykować... Jakieś konie... Ale jakie?
- Dlatego za panem gonię z wywieszonym ozorem, panie Biedroń.
- Upał, pułkowniku.
- Upał... Niech to cholera.
- Ano... Cholera.
Na ostatnim Hubercie, dyrektor uroczyście przedstawił pułkownika. Po szaleńczej pogoni za lisem, tuż przed festynem, podszedł do mikrofonu i przeprosił wszystkich głodnych i spragnionych. Mówił długo. O tradycjach wojskowych i piątym pułku strzelców konnych, stacjonującym niegdyś w mieście. Potem zapowiedział, że w stadzie powstanie szwadron ułanów. Zebrani gruchnęli śmiechem. Dyrektor odczekał chwilę i wprowadził, na podest dla orkiestry, trzęsącego się z przejęcia pułkownika. Ten nie mówił długo, bo orkiestra zaczęła stroić instrumenty. Zobowiązał się załatwić mundury i cały sprzęt, a konie były w dyspozycji stada, więc problem żaden i takie tam, gadanie. Przedstawił się jako emerytowany oficer i miłośnik koni.
Stolarz Skrobot, miał juz lekko w czubie i wszelkie grzeczności były mu obce. Powstał i podszedł do podestu. Przez chwilę wpatrywał się w pułkownika, po czym odwrócił się w kierunku sali i powiedział – Ludzie mili! To bezpiek!
- Skrobot! – ryknął na całą salę dyrektor. – Na miejsce!
- A widziałem jego mundur! A co? Niebieski otok i czapka rogatywka! To ja wam mówię, takie coś nosili bezpieki! O!
Zebrani mieli do wyboru, wódkę i jadło porozkładane na stołach, lub aferę. Oczywiście, wybrali to pierwsze i zaczęła się zabawa.
Do stajni wszedł masztalerz Damian. Odstawił pod ścianę widły i zaczął zamiatać korytarz, szurając wielką miotłą.
- Polej wodą! – zawołał Biedroń. – Kurzysz jak diabli!
- Kurzy i ubliża – dodał cicho pułkownik. – Chujem mnie dotknął, gówniarz jeden.
- Chodź tutaj – Biedroń skinął ręką. – Mamy czekoladki.
- żyć się nie da w taki upał – Damian usiadł obok pułkownika i poczęstował się pomadką.
Przez chwilę siedzieli i obserwowali latające po stajni jaskółki. Konie, przebudzone, wystawiły z boksów łby i spoglądały na ludzi. Zbliżała się pora karmienia i każdy ruch na stajni odświeżał w zwierzętach zapach owsa.
- Jak ci idzie po wojsku? – zapytał pułkownik.
- Po wojsku, przed wojskiem... Jeden ciul. Wszędzie konie i robota. Ja tu, panie tego, mam same problemy. Narzeczona w ciąży, robota za sześć stówek, co ja mam robić? Może na zachód? Jeszcze mnie tam nie było i co? Jaja niemieckim ogierom huśtać?
- Do szkoły może idź, albo coś... Sam nie wiem, co.
- Takie życie... i ten upał... żyć się nie chce.
- Damian – odezwał sie milczący do tej pory Biedroń. – Widziałeś tego młodego konia? Tego, no wiesz, po zakładzie treningowym, co za Gawryłę...
- Widziałem, panie Biedroń, fajny konik. Trochę ma szyję za cienką, ale jest jeszcze młody i można to naprawić.
- A ty Damian – powiedział pułkownik – pojedziesz za tydzień, w szwadronie?
- Mogę jechać, panie tego, co mi tam.
- Wyszykuj sobie przedświta, tego karego – rzekł Biedroń. – Ja pojadę bryczką. Siwymi pojadę i będzie dobrze.
- A kogo byś jeszcze widział, Damian? – zapytał pułkownik.
Damian przed sześcioma tygodniami opuścił szeregi wojska i z powrotem zatrudnił się w stadzie. Jego dotychczasowe życie było bardzo trwale związane z pracą przy koniach. Wychowywany od dziecka przez dziadków, teraz musiał się im odwdzięczać opieką. Babka, jako tako, krzątała się po domu i w miarę sił doglądała leżącego dziadka. Dziadek, po czterdziestu latach pracy w stadzie, zachorował obłożnie i mógł jedynie rozmawiać z wnukiem o stadzie i czasami zagrać w zechcyka. Damian odsłużył wojsko w reprezentacyjnym szwadronie ułanów. Przeszedł do cywila z większą wiedzą o koniach i nienawiścią do oficerów.
- Czy ja wiem? – odparł Damian. – Musimy, panie tego, wybrać konie. Nie każdy ogier nadaje sie w miasto. Jak będą, to byle kto, wsiądzie i pojedzie.
- Pomożesz? Pomożesz panu Biedroniowi?
- Jasne, nawet jeźdźców znajdę... Skompletuję szóstkę... Panie tego.
- No, na mnie czas – pułkownik poderwał się ze słomy. – Jutro może wpadnę.
Podreptał przez stajnię, głaskając w drodze końskie pyski. Damian zjadł ostatnią czekoladkę i spojrzał na zegarek.
- Poszedł, trep jeden – powiedział cicho. – To ja, panie Biedroń, idę karmić.
- Idź. Zawołaj chłopaków i karmcie. Ja idę do domu. A wiesz, co? Wyprowadź tego nowego konika i daj mu trochę ruchu. Jutro dobiorę mu się do dupy.
- Dobrze. Teraz wpuszczę go na okólnik, a wieczorem ścignę na lonży... Upał, panie Biedroń.
- Co ma w papierach?
- Brek, nazywa sie Brek. Po Dresku.
- No... Gorąco jak diabli... Oby do jutra.
Na drugi dzień, upał schował się za chmurami i zrobiło się przyjemnie. Masztalerze wiercili ręcznymi wiertłami głębokie dziury w ziemi i zasypywali je grubym żwirem. Skoro świt, tuż przed pierwszą jazdą, koniuszy zarządził drenowanie terenu.
Potem padok zapełnił się jeźdźcami, a rżenie ogierów i pokrzykiwania ludzi rozpływały się nad murawą. Jechali w tak zwanych parówkach, gdzie każdy jeździec prowadził przy pysku drugiego konia.
Po wielu dniach upałów szło na wielki deszcz. Stary Biedroń stał oparty o szranki i uśmiechał się do koni. Trzydzieści narowistych ogierów, chodzących w porządku, po dużej wolcie, było radosnym widokiem. Drugie tyle stało w stajni i czekało na ruch. Wielkie zimnokrwiste, artyleryjskie perszerony i malutkie hucuły, a między nimi perła stada, siwy arabski ogier, którego nikt nie zdołał ujeździć. Arab miał jeden niezawodny sposób na jeźdźca. Rzucał się do tyłu, spadając na plecy.
Pod biuro podjechała duża, srebrna limuzyna. Na kamienny ganek wyszedł zasapany dyrektor. Był małym grubasem, stąpającym na krzywych, cienki nogach. Niegdyś świetny jeździec, znany we wszystkich sportowych stajniach, zajmujący czołowe pozycje w rankingach skoczków. Obok niego, całkiem niespodziewanie, pojawił się stolarz Skrobot, jak zwykle, na lekkim rauszu.
- Odejdź stolarzu! – syknął przez zęby dyrektor. – Robisz porutę!
- Dygnitarstwo... Znowu jacyś? Do roboty by się wzięli... Taka ich mać.
Z limuzyny wysiadł mężczyzna i uśmiechnął się do dyrektora. Przez chwilę spoglądał na kłusujących w padoku jeźdźców, po czym wszedł na ganek. Bez słowa wyciągnął rękę.
- Dzień dobry – powiedział dyrektor. – Co pan, tutaj... Czyli, że, w jakiej sprawie? – mocno uścisnął podaną dłoń. – W jakiej sprawie mam przyjemność?
- Vagra, jestem Juan Vagra – pokazał rząd białych zębów. – Ja w sprawie wizyty hrabiego, z ambasady jestem.
- Panie Skrobot! – rzekł dyrektor nie odwracając wzroku od gościa. – W nocy, ślązak Judym rozwalił boks. Coś jeszcze, panie Skrobot? – Skłonił się lekkim dygnięciem przed Vagrą. – To może ja poproszę do gabinetu. Z ambasady i w ogóle... My tu rzadko takich gości... Taka tutaj, prowincja, jednym słowem.
Vagra poszedł za dyrektorem, a Skrobot zeskoczył z ganku i przystanął pod otwartym oknem gabinetu. Przytulił się do ściany i zaczął nasłuchiwać.
W samym środku wielkiego padoku, na rudym gidranie, siedział koniuszy. Jak zwykle dowodził poranną jazdą. Była już pora kończyć, więc uniósł się w siodle i krzyknął – Stępa! Dziesięć minut stępa i stajnia! – Jeźdźcy łagodnie przeszli do spacerowego chodu i zaczęli miarowo kiwać się w siodłach. Do koniuszego podszedł Biedroń. Stanął w rozkroku, uderzając się lekko szpicrutą po nodze.
- Słyszałeś o niedzieli? – zapytał.
- Co, kurdę, słyszałeś, bo ja nie bardzo.
- Lando mi potrzebne – Biedroń podszedł bliżej i złapał gidrana za wodze. – Do tego cztery siwe i sześć pod siodło.
- Lando, kurdę, spieprzone. Drzwiczki odpadły, ale znajdź Skrobota, niech zrobi. Kurdę, a co się szykuje?
- Pułkownik coś wczoraj gadał.
- Psu w dupę! Znowu, kurdę, wojsko udajemy?
- E tam, większa granda będzie. Hrabia z Argentyny nas odwiedzi. Wnuk, czy jakiś inny, potomek w każdym razie, tego, co stajnie stawiał. Właściciela, rozumiesz?
- Ale się, kurdę, uchował w tej Argentynie.
- Gdzie Skrobota zdybię?
- Zobacz! Stoi łajza pod oknem starego i podsłuchuje, kurdę!
- Mamy go! – odwrócił się i na odchodne zawołał przez ramię. – Jak przyjdzie Damian, to jestem w powozowni!
Dyrektor wprowadził gościa do obszernego gabinetu, którego ściany obwieszone były dyplomami, a półki zastawione pucharami i zdjęciami koni. Bałagan na biurku, rozkładał się pomiędzy mosiężnymi figurkami zwierząt.
- No, proszę! – powiedział, wskazując skórzany fotel. – Co pana do nas sprowadza? Bo my tutaj, jak mówiłem, na prowincji żyjemy i ambasady są bardzo daleko.
- Było pismo, panie dyrektorze – odparł Vagra i zapalił papierosa.
- Pismo? Pismo było? A niech cię! Ja, widzi pan... Mnie nie było i takie pismo sobie leży bez czytania. Takie pismo leży, a ja na championacie byłem. Nasz Lansjer, panie Vagra, pierwsze miejsce, a niech cię, zdobył. Jakie pismo?
- Było pismo z ambasady i ministerstwa, szanowny panie.
- To, jakie to pismo? że co? – dyrektor usiadł za biurkiem i przerzucał nerwowo papiery.
Vagra wstał i zaczął przyglądać się kolorowym dyplomom. Uśmiechał się i potakiwał głową, niektóre czytał uważnie, inne pomijał. Podszedł do okna i pstryknął niedopałkiem na zewnątrz.
- Widzi pan, ten obiekt do dzisiaj jest własnością książąt Sanguszków. Co prawda, owi arystokraci już nie mieszkają tutaj od lat, ale jednak. Przodek i spadkobierca tego folwarku jest obywatelem Argentyny i stąd ingerencja ambasady. Pismo nasze, panie dyrektorze, wysłane zostało dwa tygodnie temu, wraz z poparciem ministerstwa rolnictwa. Pan hrabia jest naszym politykiem, więc sam pan rozumie, jak się rzeczy mają.
- No tak, no tak, a niech cię, w czym właściwie mam pomóc?
- Trzeba hrabiego oprowadzić, pokazać, opisać. Może jakieś spotkanie, wieczorem i przy kominku? Jakieś popisy na koniach? W miasto koniami pojechać, a pan hrabia w bryczce.
- To wszystko jest do zrobienia. Wszystko. Zrobimy, co się da, Panie Vagra. Mamy konie, mamy ludzi, a niech cię, powitamy i ugościmy na pewno.
- ładny koń – Vagra wskazał palcem na zdjęcie, wiszące przy oknie. – To wasz?
- Abraks, ogier szlachetnej półkrwi, po linii Furioso – odparł dyrektor i podszedł do okna. – Stał u nas dziesięć lat.
- I co? Co z nim?
- Na mistrzostwach województwa zgubił, proszę pana, jedną foule i wskoczył w tripplebarre. Złamał nogę... Uśpiliśmy... A niech cię.
- Szkoda konia. A jeździec? Co z nim?
- Jeździec, proszę pana, stoi tutaj... Wyratowałem się jakoś.
- No proszę – Vagra uśmiechnął się i poklepał dyrektora po ramieniu. – Prawdę mówiąc, nie znam się na tych wszystkich, końskich niuansach. Czasami coś obstawiłem na Służewcu i na tym koniec.
- No tak, mamy tutaj inną jazdę niż w Argentynie. My, proszę pana, jeździmy szkołą włoską, a u pana, to kowboje, wielkie rancza, chociaż macie całkiem dobre jeździectwo sportowe.
- U mnie? Panie dyrektorze! Urodziłem się w Polsce i nawet nie wiem jak wygląda Argentyna.
- Jak to! A niech cię.
- Ojciec mój, został w Polsce w siedemdziesiątym trzecim. Pamięta pan? W Argentynie był pucz Perona, a tutaj wielki mecz. Tato był w ekipie naszej reprezentacji i już pozostał. Potem była moja mama Polka i ja. Urodziłem się, miły panie, w Warszawie. Ale, no, obywatelstwo mam argentyńskie i ładnie mówię po polsku. Właśnie tak.
- Ciekawe, bardzo ciekawe, nie powiem, ale do rzeczy. Co pan proponuje?
- Program wizyty w folwarku jest skoordynowany. Mamy jeszcze spotkanie z prezydentem miasta i odwiedziny w pałacu. Dla stada przeznaczyliśmy całe popołudnie i noc.
- No, to już! Ułożę to panu, godzina, po godzinie i będzie zabawa, a niech cię!
- świetnie! – Vagra wyciągnął rękę. – żegnam się, tymczasem, ale pozostanę w mieście do imprezy. Zostawię panu wizytówkę. Dzwonić bez pardonu, jakby coś.
- Tak jest, będziemy się jakoś kontaktować. Plan odwiedzin będzie na jutro.
Po wyjściu Vagry dyrektor stanął w oknie i głęboko odetchnął. Wszystko układało się pomyślnie. Hucuł Lansjer zdobył championa Polski, teraz ta wizyta. Spojrzał w dół, za okno i zdrętwiał. Zobaczył przyklejonego do ściany Skrobota.
- Skrobot! – krzyknął. – A niech cię!
Gdy Biedroń podchodził pod budynek biura, nic nie zapowiadało awantury. Widział stojącego pod oknem Skrobota i uśmiechał się do niego z daleka. Stolarz coś mówił do siebie, dreptając w miejscu. Nagle, w oknie stanął dyrektor i krzyknął swoje słynne „a niech cię!”. Przyłapany na podsłuchiwaniu Skrobot, zaczął wykonywać jakiś dziwny taniec. Przysiadał, szukając czegoś na ziemi i udawał, że wiąże buty. Co chwilę podnosił wzrok i kiwał potakująco głową w kierunku okna.
- Co ty! – dyrektor machnął ręką i złapał się za głowę. – Sumienia ci brak? A niech cię, to przecież, zawału jakiegoś dostanę... Nie masz, co robić?
- Może mam, a może nie mam – odparł filozoficznie stolarz. – Ja tu całkiem przypadkiem, jak pan chce już wiedzieć. Teraz idę do pracy i proszę mi nie przeszkadzać. O!
- Idź i rób coś w końcu. Na deszcz się zbiera, a niech cię, będzie lało jak diabli.
- Będzie, ja to wiem, jak diabli.
Z naddunajeckich łąk nadchodziły majestatyczne, czarne chmury. Gorący wiatr przybierał na sile i rozwiewał w alejkach kurz. Wszędobylskie jaskółki pochowały się do swoich gniazd, a nad stadem zaległa cisza.
- Skrobot! – zawołał, nadchodzący Biedroń. – Chodź tu do mnie, w tym momencie!
- Wszędzie mnie gonią. Mówiłem, że coś do roboty mam? Czego się czepiasz?
- Zagoń go! – krzyknął dyrektor. – Do czegoś go zagoń, bo nie odpowiadam za siebie!
Biedroń podszedł pod okno i podał rękę dyrektorowi. Przepracowali razem ćwierć wieku i znali sie jak dwa łyse ogiery.
- Nie było pana wczoraj – powiedział Biedroń – a pułkownik coś gadał, że niby wyjazd mamy, że jakiś hrabia i w ogóle. Sam już nie wiem.
- Skąd pułkownik? Co takiego mówił? A niech cię, ja zawsze na końcu, zawsze ostatni.
- Lando rozwalone stoi, dlatego Skrobota szukam.
- Co lando? – wtrącił się stolarz. – Kto lando rozpieprzył? Ja, może? Gospodarza za mordę brać, a nie mnie. Bo kto tu rządzi? No, kto?
- Jezu! – zawołał dyrektor. – Jeszcze słowo! Tylko jedno! Skrobot, do roboty, do roboty! Lando robić, bo jak nie... A niech cię, Skrobot, chamie jeden. Wykończy mnie! Popatrz Biedroniu, jaki drab - wychylił się z okna do połowy ciała i ryknął na całe stado. – Taka twoja mać! – Po czym schował się do gabinetu, zatrzaskując z hukiem okiennice.
- Kto tu cham? – zapytał Skrobot. – No, kto? Biedroniu, ty mi odpowiedz.
- Przestań już pieprzyć. Golnąłeś kielicha i dokazujesz jak źrebak. Lando! Lando mi zreperuj! Drzwiczki ktoś wyłamał... Czy ty mnie słuchasz? – Skrobot przystanął i wyciągnął rękę w kierunku padoku.
- ładny koń – powiedział cicho. – Zobacz tam.
Na środku placu Damian lonżował nowego, gniadego Breka. Dokładnie wyszczotkowana sierść błyszczała w zachodzącym za ciemne chmury słońcu, a szyję znaczyły plamy potu. Brek kłusował wokół Damiana, wyrzucając do przodu cienkie nogi. Czarna, nieprzerywana grzywa, podskakiwała w rytmie stawianych kroków.
- ładny – potwierdził Biedroń. – Zobacz jak stawia nogi.
- No, przegania się o trzy kopyta. Zakładaj mu ochraniacze na przód.
- Zad ma ustawiony, nie powiem.
Stali wpatrzeni w biegnącego konia i potakiwali głowani. Biedroń cmokał do rytmu i lekko uderzał o but szpicrutą. Damian pokrzykiwał i strzelał z bata, a koń prychając obiegał woltę, na długość parcianego paska lonży.
- Piwo mi stawiasz. Rozumiesz?
- Piwo? Bo nie bardzo, jakie piwo? Skoro o tym mowa.
- Ty chcesz mieć lando, a ja piwo – zaśmiał się stolarz. – Jasne?
- Damian! – zawołał Biedroń. – Rób mu przejścia! Kłusa, stępa! A ty – zwrócił się do Skrobota – ochlajmordo stadowa. Zrobisz, dostaniesz, jasne to dla ciebie? Damian...! Bata nie masz? Daj mu! No, dobrze – poklepał po ramieniu Skrobota. – Przyjdź do mnie wieczorem.
- Będzie lało, Biedroniu.
- Tak, niech popada. Nawet, jak cholera, niech popada.
Pracownicy stada mieszkali tuż za ogrodzeniem w starych, przedwojennych czworakach. Niskie budynki, ściśnięte jeden przy drugim, tworzyły ukrytą pomiędzy czworobokiem topoli, swoistą enklawę. Ludzie z baraków, bo tak na nich mówiono, żyli własnym rytmem, odmierzanym pracą, narodzinami, śmiercią. Wszystko odbywało się bez zasłaniania okien. Wesołe pijatyki, zbiorowe bójki, po których siadali na ławkach i rozmawiali, aż do pełnej zgody. W każdym mieszkaniu wisiały na ścianach części końskich uprzęży, w szufladach dzwoniły wędzidła i podkowy. Pachniało sianem i gnijącą słomą. Mieszkańcy dzielili czas na pracę i dom, a w niedzielę chodzili do kościoła, ubrani w popielate, paradne mundury.
- To ja idę do powozowni – Skrobot cmoknął w kierunku konia i klepnął Biedronia w ramię. – Zrobię ci te drzwiczki, bądź spokojny.
- Przyjdź wieczorem, bo moja coś chce od ciebie. Cholera wie, co ona chce – zawołał za odchodzącym stolarzem, Biedroń.
Damian kończył pracę z koniem. Pozwolił na powolny stęp i zapalił papierosa. Uważnie przyglądał się Brekowi, który obchodził go w koło i kiwał w rytm kroków spoconą szyją, po czym położył bat na murawie i ściągnął lonżę, zwijając ją na przedramieniu. Koń podszedł do Damiana i dotknął chrapami jego policzka.
- Panie Biedroń! – zawołał. – To nie jest surowy konik. Chodzi jak wyuczony.
- No właśnie, właśnie – odparł Biedroń i poprawił wskazującym palcem furażerkę. – Coś w tym jest, bo tak wygląda. No, wiesz, może ktoś go robił?
- Na pewno tak, bo zobacz pan, jak on chodzi, jak reaguje na komendy. To koń już robiony.
- To wiesz, co? – powiedział Biedroń – jutro zakładaj siodło i siadaj. Nie ma, co się zastanawiać.
- Jasne, panie Biedroń, jutro siodło, bo nie ma, co się szczypać.
- Zbieraj się z nim do stajni, bo widzisz, jakie niebo się robi. Będzie lało jak diabli.
- No, będzie lało, ale jutro już nie.
Masztalerze w pośpiechu zamykali okna i chowali wszystkie sprzęty pod dach, a ogiery w boksach nasłuchiwały i prychały niespokojnie, wyczuwając nadchodzącą nawałnicę. Konie są zwierzętami wielkich przestrzeni i bardzo boją się burzy. To jest kolejna prawda.
Przed pierwszym uderzeniem żywiołu, słońce wyszło zza czarnych chmur i oświetliło stado. Przez kilka sekund panowała zupełna cisza. Ludzie wybiegli przed stajnię i obserwowali niebo, gdzie w krótkim przebłysku światła, kłębiła się burza. Drzewa, stojące w bezruchu, czekały na pierwsze uderzenia wiatru.
- Będzie wojna – stwierdził koniuszy. – Chowajcie się chłopcy! Pilnujcie boksów, kurdę, żeby, który koń nie połamał i nie poszedł w pola.
- Ruszcie się! – zawołał Damian. – Zadajmy im, niech coś robią.
Masztalerze złapali za widły i zaczęli wrzucać do boksów siano. Wtedy uderzył pierwszy grzmot. Zygzaki błyskawic goniły się po niebie z szelestem, a kilka kotów wbiegło do stajni i ukryło się w słomie.
- E tam – powiedział Biedroń. – Do godziny, mówię wam, godzinka i spokój.
- Oby tylko - dodał koniuszy. – żeby tylko godzinę, kurdę.
Pierwsze krople deszczu uderzyły o ziemię. Były tak ciężkie, że wybijały dołeczki w suchym piasku. Po chwili zamieniły sie w gęstą ścianę wody, a przed stajnią utworzyły się kałuże. Zapachniało gorącym błotem. Nagle szpaler wysokich topoli złożył się jak wachlarz i wpuścił na padoki wiatr. Wyłamane gałęzie i porwane po drodze śmieci zawirowały nad murawą. W samym środku powietrznej trąby kręciło się białe, plastikowe krzesło, a porozstawiane przeszkody rozsypywały się z hukiem, uderzających o siebie drągów. W stajni wypadło okno i z brzękiem rozbijanej szyby, spadło na beton.
- Psu w dupę! – zaklął koniuszy. – Nowa robota.
- A stolarzowi w sam raz – dodał Biedroń. – Będzie miał jak znalazł.
- No, właśnie. A gdzie on? Kurdę, no, gdzie się schował?
- Siedzi w powozowni.
- Jak znam piernika, to ćwiartkę ma ze sobą.
Nagle, rozwarły się wielkie, stajenne wrota i do środka wcisnęła się biała postać. Człowiek okręcony był folią. Przez chwilę podskakiwał w miejscu, strącając z siebie wodę. Szamotał się ze sztywnymi zwojami, aż upadł na posadzkę.
- A niech cię! – zawołał piskliwie. – Uwolnić mnie...! Proszę, w tej chwili...!
Masztalerze poznali dyrektora i zajęli się skwapliwie odwijaniem go ze śmiesznej peleryny. Biedroń wyjął scyzoryk.
- Coś ty - zaprotestował koniuszy. – Jeszcze coś mu zrobisz.
- Ja wam, zdaje się, wszystkim zrobię – wysapał dyrektor. – Ja wam zrobię.
Po wyswobodzeniu z folii, dyrektor zarządził zbiórkę w siodlarni. Zeszli się wszyscy dyżurni, koniuszy i Biedroń. Gdy zasiadali do wielkiego stołu, burza weszła w apogeum. Nagle rozległ się tak potężny grzmot, aż wszyscy podskoczyli i podeszli do okna. Na parkurze płonęło wielkie ognisko.
No nie! – krzyknął dyrektor. – Jeszcze tego brakowało. Gonić! Tam! Tam gonić! A niech cię!
- Spokojnie – odparł koniuszy. – Nic nam nie grozi.
- To ja zobaczę – powiedział Damian i pobiegł do wyjścia.
Deszcz zaczął powoli ustawać. Zrobiło się jaśniej za oknem i wszyscy zobaczyli płonącą na parkurze sędziowską budę.
- Psu w dupę – rzekł koniuszy. – Zrobi się nową.
- Wszyscy na parkur! – zawołał dyrektor. – Ugasić to draństwo!
Masztalerze w pośpiechu wzuwali gumowce. Dyrektor stał przy oknie i kiwał potakująco głową, a koniuszy rozdawał peleryny. Wtedy wszedł Damian. Był blady jak folia zdjęta z dyrektora. Usiadł przy stole i złapał się za głowę.
- Co jest? – zapytał koniuszy. – No, co jest?
- Nie świruj mi tutaj – dyrektor pogroził Damianowi pięścią. – Mów, co wiesz!
- Skrobot – powiedział cicho Damian. – Tam jest Skrobot... On nie żyje.
- Co kurwa! Jak kurwa! – Biedroń podniósł Damiana z krzesła. – Co nie żyje? Kto nie tego, nie żyje?
- Stolarz nie żyje... żył i nie żyje... Tyle. Ten właz do szamba, co był papierami przykryty... Powiało i z papierów nic... On tam przechodził... i nie żyje. Utopił się. Tylko ręce wystają.
- Psu w dupę!
- A niech cię!
2
Opowiadanie z konikami, łii! 
Ty szatanie...)
)

Pozwól, że napiszę sobie, iż stanęłam na słowach ,,Na drugi dzień". Więcej nie mam czasu dziś przeczytać, zatem i ostateczna ocena musi poczekać. Jak na razie mi się podoba, jako żem obeznana w temacie.

Bez przecinka. (Lubię mieć co cytować już w pierwszym zdaniu.Konie, nie umierają stojąc

Bez drugiego przecinka.Gorącej, holenderskiej krwi Gawryło, oddał życie
Bez drugiego przecinka., gdy jego ukochany ogier, spoczął
Bez pierwszego przecinka.komary dokuczały na równi, ogierom i wszystkiemu, co żywe
Bez przecinka. (Coś mam wrażenie, że się dzisiaj nacytuję. Powodzenia. Sama tego chciałaś.Stary Biedroń, snuł się po stajni od rana.

Bez przecinka po ,,bryczesy".Ubrany w białe trampki i niezasznurowane, czerwone bryczesy, ciągnął za sobą
Bez przecinka.która przed wyjściem z ciała, jeszcze potrząsa
Bez przecinka.gdzie pracował młody, masztalerz Damian
Bez dwóch ostatnich przecinków. (Pomadki... czekoladkę bym zjadła... <ślini się> Muza, menelu... .___.)Ciszę, potęgującą upał, przerywał szelest odwijanych, ze złotych papierków, pomadek.
Głodzilla zjadła tam na końcu ć. (Bo jej pomadek nie dali...)trzeba gościa przez miasto przewieź
Bez przecinka.Na ostatnim Hubercie, dyrektor uroczyście przedstawił pułkownika.
Bez obu przecinków.Dyrektor odczekał chwilę i wprowadził, na podest dla orkiestry, trzęsącego się z przejęcia pułkownika.
W stajni.każdy ruch na stajni
Raczej ,,zwierzętom", nie w nich.każdy ruch na stajni odświeżał w zwierzętach zapach owsa.

Bez przecinka.pojedziesz za tydzień, w szwadronie?
Bez drugiego przecinka.Jak będą, to byle kto, wsiądzie i pojedzie.
Pozwól, że napiszę sobie, iż stanęłam na słowach ,,Na drugi dzień". Więcej nie mam czasu dziś przeczytać, zatem i ostateczna ocena musi poczekać. Jak na razie mi się podoba, jako żem obeznana w temacie.

Z powarzaniem, łynki i Móza.
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
4
Przecinki są na miejscu, tak ma być, taka moja myśl.

Ale powiedz mi, co miałyby wyrażać przecinki postawione w złych miejscach, skoro już tak postanowiłeś?

5
Te przecinki nie są w złych miejscach. Stawiane są tam gdzie ma byc lekki przystanek, oddech itd. Licencja poetica dotyczy interpunkcji poza regułą. Jeżeli są przecinki wedle reguły, to wszelkie ponad są licencją. Mam takie prawo obojętnie czy to jest poezja czy proza. Reguła dotyczy tekstów dziennikarskich i wypracowań szkolnych.
czyli może tak - biały, wysoki koń - przecinek zastępuje i
Dodam ze te przecinki mają pokazywać pewien sposób mówienia bohaterów. Dlatego licencja poetica jest na miejscu i ma zastosowanie.
Zgadzam się, ze kilka przecinków jest do skasowania, ale jaki to ma wpływ?
oddech - przecinek
Konie, oddech nie umierają stojąc, taka jest pierwsza prawda
po gorącej ma byc przecinek bo gorącej nie jest wspólnym wyrazem z holenderskiej.
Gorącej, holenderskiej krwi Gawryło, oddał życie
czyli może tak - biały, wysoki koń - przecinek zastępuje i
Dodam ze te przecinki mają pokazywać pewien sposób mówienia bohaterów. Dlatego licencja poetica jest na miejscu i ma zastosowanie.
Zgadzam się, ze kilka przecinków jest do skasowania, ale jaki to ma wpływ?
- Twój brat tam siedzi? - spytał jakiś kolega.
- A co?
- Nic. Cała podłoga we krwi...
- A co?
- Nic. Cała podłoga we krwi...
6
Nie wiem, nie wiem, nie wiem. Dziwnie to brzmi. To nie biała poezja, żeby autor miał prawo wykręcać język Polski na wszystkie strony... Są reguły, których przestrzegać chyba po prostu należy?
W sensie: Tak jak nie będę pomijał kropek i wielkich liter w swoim tekście, tak zostawię przecinki tam, gdzie powinny być.
Nie powiem, że mi to "przeszkadza". Po prostu nie uznałbym tego tekstu za prozę. I osobiście obszedł bym go szerokim łukiem.
Mi to nie pasuje. Nie lubię, jak autor mi mówi, jak mam czytać jego tekst, nie wspominając o oddychaniu. Nie zagalopowałeś się po prostu przypadkiem?
W sensie: Tak jak nie będę pomijał kropek i wielkich liter w swoim tekście, tak zostawię przecinki tam, gdzie powinny być.
Nie powiem, że mi to "przeszkadza". Po prostu nie uznałbym tego tekstu za prozę. I osobiście obszedł bym go szerokim łukiem.
Mi to nie pasuje. Nie lubię, jak autor mi mówi, jak mam czytać jego tekst, nie wspominając o oddychaniu. Nie zagalopowałeś się po prostu przypadkiem?
7
"Interpunkcją szkolną nazywamy interpunkcję jak najbardzoej ścisłą i zgodną z obowiązującymi przepisami publikowanymi w podręcznikach szkolnych.
Natomiast interpunkcja literacka wykracza często poza przepisy szkolne. Pisarze stosują często znaki przestankowe w sposób dowolny a nawet niekiedy je pomijają. Pisarze często dla celów artystycznych nadają swej wypowiedzi lużniejszą budowę składniową, a także niektórzy, mając własne wyczucie struktury logicznej, uwydatniając tę strukturę poprzez dowolność w stosowaniu interpunkcji."
To cytat z "Zasady pisowni polskiej i interpunkcji" - Ossolineum
Ale się nie upieram. Chodzi mi bardziej by nie skupiać się na przecinkach bo to nie ma sensu
Dodane po 2 minutach:
Natomiast interpunkcja literacka wykracza często poza przepisy szkolne. Pisarze stosują często znaki przestankowe w sposób dowolny a nawet niekiedy je pomijają. Pisarze często dla celów artystycznych nadają swej wypowiedzi lużniejszą budowę składniową, a także niektórzy, mając własne wyczucie struktury logicznej, uwydatniając tę strukturę poprzez dowolność w stosowaniu interpunkcji."
To cytat z "Zasady pisowni polskiej i interpunkcji" - Ossolineum
Ale się nie upieram. Chodzi mi bardziej by nie skupiać się na przecinkach bo to nie ma sensu
Dodane po 2 minutach:
Zaraz, zaraz. Kto komu co mówi?
Mi to nie pasuje. Nie lubię, jak autor mi mówi, jak mam czytać jego tekst, nie wspominając o oddychaniu. Nie zagalopowałeś się po prostu przypadkiem?
- Twój brat tam siedzi? - spytał jakiś kolega.
- A co?
- Nic. Cała podłoga we krwi...
- A co?
- Nic. Cała podłoga we krwi...
8
Jak dla mnie jest to zwykły błąd zewnętrznojęzykowy: zbędne użycie znaku interpunkcyjnego.
Zgadzam się, że bazowa funkcja znaków interpunkcyjnych, a szczególnie przecinków, jest jedynie narzędziem, które pozwala zapisać akcenty fonetyczne, jak przerwy i oddechy.
Ale to nie znaczy, że każdy autor w jakimkolwiek momencie może sobie przekreślić kilkadziesiąt lat tradycji zapisu, bo tak sobie wymyślił, prawda?
Na przykład pewnie nie wszyscy wiedzą skąd wziął się podział w języku Polskim na "h" i "ch". Otóż niegdyś była tendencja, by pisane "h" oznaczało "h" którego nie wymawiamy. A "ch" i owszem.
Ale to nie znaczy, że ja mogę sobie nagle ni stąd ni zowąd uznać, że od dziś będę pisał "harmata", tak jak kiedyś.
To znaczy może inaczej: Mogę. Ale nie powinienem, jeśli piszę współczesną prozę i mam nadzieję być zrozumianym przez czytelnika.
Tak samo chyba z tymi przecinkami.
Zgadzam się, że bazowa funkcja znaków interpunkcyjnych, a szczególnie przecinków, jest jedynie narzędziem, które pozwala zapisać akcenty fonetyczne, jak przerwy i oddechy.
Ale to nie znaczy, że każdy autor w jakimkolwiek momencie może sobie przekreślić kilkadziesiąt lat tradycji zapisu, bo tak sobie wymyślił, prawda?
Na przykład pewnie nie wszyscy wiedzą skąd wziął się podział w języku Polskim na "h" i "ch". Otóż niegdyś była tendencja, by pisane "h" oznaczało "h" którego nie wymawiamy. A "ch" i owszem.
Ale to nie znaczy, że ja mogę sobie nagle ni stąd ni zowąd uznać, że od dziś będę pisał "harmata", tak jak kiedyś.
To znaczy może inaczej: Mogę. Ale nie powinienem, jeśli piszę współczesną prozę i mam nadzieję być zrozumianym przez czytelnika.
Tak samo chyba z tymi przecinkami.
9
Masz rację i nie masz. Interpunkcja to temat rzeka. Ważna jest konsekwencja w stosowaniu reguł i w niestosowaniu, lub wychodzeniu ponad reguły. Ja reguły szkolne stosuję, jak najbardziej. Jedynie do tych reguł dodaje własną interpretację. Zgadzam się z komentarzami, że to gdzieś leży i woła o poprawki i porawiam te nieszczęsne przecinki. Jednak nie zgadzam się ze stwierdzeniem iż tekst z zaburzoną interpunkcją należy omijać, bo to już nie jest proza. Przy pewnym wyrobieniu czytelniczym można sobie samemu układać przystanki.
Myślę, że bardzo łatwo możemy się dogadać.
Dziękuję za zainteresowanie, w końcu jestesmy w dyskusji warsztatowej i wszelka różnica zdań jest wskazana.
Myślę, że bardzo łatwo możemy się dogadać.
Dziękuję za zainteresowanie, w końcu jestesmy w dyskusji warsztatowej i wszelka różnica zdań jest wskazana.
- Twój brat tam siedzi? - spytał jakiś kolega.
- A co?
- Nic. Cała podłoga we krwi...
- A co?
- Nic. Cała podłoga we krwi...
10
Jerzy ma rację, ale istnieje dodatkowy problem - debiutant, który twórczo interpretuje zasady interpunkcji zostanie uznany przez redakcyjną wyrocznię za nieuka, natomiast autor z "nazwiskiem", przy odrobinie szczęścia i trafieniu na właściwą osobę, wzbudzi uznanie wprowadzeniem "swoistego", "osobistego", "nowatorskiego" podejścia.
11
Ja powiem tak... w każdym wydawnictwie każdy korektor, który dostałby twój tekst w swoje łapki i słuchał tego wykładu o ,,braniu oddechu" i tym, że ,,to jest tak specjalnie i jest dobrze", pokiwałby z politowaniem głową, powiedział: ,,Tak, tak, jasne" i wszystko skreślił. Co i ja czynię.
Nie mam już siły wytykać setny raz tego samego błędu. Konkretnie po raz dwudziesty ósmy, ale najbardziej frustrująca jest świadomość, że na koniec i tak powiesz: ,,dzięki, ale to jest dobrze". Nie jest, k(:oops:)rwa, dobrze, koniec, kropka. Nie mam ochoty tracić czasu na wytykanie błędów, które i tak - nazywajmy rzeczy po imieniu - olejesz.
Styl masz dobry. Czyta się dobrze, ale te przecinki są jak orzechy w budyniu - nie pozwalają się delektować smakiem. Co do fabuły, to nazwałabym ją dobrą, ino nie interesują mnie zbytnio perypetie wielkich hodowli czempionów, traktujących konia nieco przedmiotowo. Wolę bardziej swojskie klimaty.
Jak zrobisz coś z tą przeklętą interpunkcją, może kiedyś doczytam. Chwilowo brak mi sił.
Pozdrawiam.
Bez przecinka.Na drugi dzień, upał schował się
Wiercili wiertłami... niekorzystnie to brzmi. (Coś jak: rozmaślił masło w maselniczce.)Masztalerze wiercili ręcznymi wiertłami
CienkiCH.Był małym grubasem, stąpającym na krzywych, cienki nogach.
Bez przecinka.jak zwykle, na lekkim rauszu
Odejdź, przecinek. (Zastanawiające, stawiać przecinki wszędzie tam, gdzie nie trzeba, a jak trzeba, to nie stawiać. Nie przesadzaj, nie takie znowu wszędzie.)Odejdź stolarzu!
Bez drugiego przecinka.Czyli, że, w jakiej sprawie?
Bez przecinka.W nocy, ślązak Judym rozwalił boks.
Bez przecinka. (Bez przecinka, bez przecinka... powtarzasz jak jakąś mantrę. Dobrze się czujesz? Jeszcze jestem spokojna. Nie staraj się na siłę zmienić tego stanu.)Taka tutaj, prowincja
Primo: krzyknął, dwukropek. Secundo: mowa niezależna w cudzysłowie.uniósł się w siodle i krzyknął – Stępa! Dziesięć minut stępa i stajnia! – Jeźdźcy łagodnie przeszli
To się chyba przez ,,e" pisze, acz pewna nie jestem. Dlatego zawsze piszę ,,kurczę". XDkurdę
Bez przecinka.To, jakie to pismo?
Bez przecinka.nie znam się na tych wszystkich, końskich niuansach.
Bez przecinka.a u pana, to kowboje
Pytajnik.- Jak to!
Bez przecinka. Facet, oddychaj jak ci się rzewnie podoba, ale przecinki stawiaj tak, jak pan Bóg przykazał. (No i masz. Zdenerwowała się.)Ojciec mój, został w Polsce
Bez przecinka.Gdy Biedroń podchodził pod budynek biura, nic nie zapowiadało awantury.
Bez przecinka.Nagle, w oknie stanął dyrektor
Bez przecinka.na podsłuchiwaniu Skrobot, zaczął wykonywać jakiś dziwny taniec.
Nie, zdenerwowałam się na dobre.Nie masz, co robić?
Nie mam już siły wytykać setny raz tego samego błędu. Konkretnie po raz dwudziesty ósmy, ale najbardziej frustrująca jest świadomość, że na koniec i tak powiesz: ,,dzięki, ale to jest dobrze". Nie jest, k(:oops:)rwa, dobrze, koniec, kropka. Nie mam ochoty tracić czasu na wytykanie błędów, które i tak - nazywajmy rzeczy po imieniu - olejesz.
Styl masz dobry. Czyta się dobrze, ale te przecinki są jak orzechy w budyniu - nie pozwalają się delektować smakiem. Co do fabuły, to nazwałabym ją dobrą, ino nie interesują mnie zbytnio perypetie wielkich hodowli czempionów, traktujących konia nieco przedmiotowo. Wolę bardziej swojskie klimaty.

Jak zrobisz coś z tą przeklętą interpunkcją, może kiedyś doczytam. Chwilowo brak mi sił.
Pozdrawiam.
Z powarzaniem, łynki i Móza.
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
12
Zgadzam się z komentarzami, że to gdzieś leży i woła o poprawki i porawiam te nieszczęsne przecinki
Zgadzam się, ze kilka przecinków jest do skasowania, ale jaki to ma wpływ?
Ale się nie upieram. Chodzi mi bardziej by nie skupiać się na przecinkach bo to nie ma sensu
Wystarczy nie czytac wybiórczo i nie karać, lecz weryfikowac. Nie karać, bo robi się z weryfikatorium szkółka niedzielna. Rozmawiajmy może?
Dziękuję za zainteresowanie, w końcu jestesmy w dyskusji warsztatowej i wszelka różnica zdań jest wskazana.
Dodane po 2 minutach:
Bo czy nie wystarczy napisać - interpunkcja do poważnej poprawy? - a potem zająć się treścią?
Dodane po 2 minutach:
No tak. Nie jest opowieść o podmiejskiej stajence. To jest o stadzie ogierów i poważnym jeździectwie, takim prawdziwym, gdzie nie ma miejsca na rekreację.
Co do fabuły, to nazwałabym ją dobrą, ino nie interesują mnie zbytnio perypetie wielkich hodowli czempionów, traktujących konia nieco przedmiotowo. Wolę bardziej swojskie klimaty.
- Twój brat tam siedzi? - spytał jakiś kolega.
- A co?
- Nic. Cała podłoga we krwi...
- A co?
- Nic. Cała podłoga we krwi...
13
Boże... głupia winky, nawet nie przeczytała nowych postów i od razu kliknęła ,,odpowiedz". ><" Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa.
Z powarzaniem, łynki i Móza.
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
14
Spokojnie, spokojnie, nikt nikogo nie kara. Dyskutujemy sobie i ciekawie jest.
Nawet nie wiedziałem, że można eksperymentować z interpunkcją, więc jak dla mnie już jest to temat wartościowy.
Popieram to, co napisał Jacek - autor z wyrobioną marką ma jakby większe prawo eksperymentować z językiem, niż debiutant. I zgadzam się też z Winky, i tym, co napisała o korektorach i skreślaniu.
Ale Jerzy, Ty też masz sporo racji, jeśli chodzi o "szkolne" i nie szkolne traktowanie interpunkcji.
Zastanawiam się, czy gdzieś można przeczytać współczesną prozę, w której autor wprowadza własne zasady...? Taki dobry przykład by się przydał.
Dlatego uważam ten temat za ciekawy. Jeśli nie umrze, to może przeniesiemy do Hyde Parku, albo do Warsztatu?
Nawet nie wiedziałem, że można eksperymentować z interpunkcją, więc jak dla mnie już jest to temat wartościowy.
Popieram to, co napisał Jacek - autor z wyrobioną marką ma jakby większe prawo eksperymentować z językiem, niż debiutant. I zgadzam się też z Winky, i tym, co napisała o korektorach i skreślaniu.
Ale Jerzy, Ty też masz sporo racji, jeśli chodzi o "szkolne" i nie szkolne traktowanie interpunkcji.
Zastanawiam się, czy gdzieś można przeczytać współczesną prozę, w której autor wprowadza własne zasady...? Taki dobry przykład by się przydał.
Dlatego uważam ten temat za ciekawy. Jeśli nie umrze, to może przeniesiemy do Hyde Parku, albo do Warsztatu?
15
Z wydawcami jest różnie. Raczej boją się eksperymentować i stosują typową korektę. Może boją się, że czytelnik weźmie to za błąd redakcyjny? Inaczej jest z pismami. Periodyki bardziej nastawione na awangardę zostawiają odautorską interpunkcję.
Moim zdaniem autor widzi (jezeli widzi) sens stawiania przecinków najlepiej. Jak działa przecinek ilustruje poniższy przykład. Przykład stary jak piśmiennictwo. Otóż:
W Piśmie świętym jest taki przykład:
"Zaprawdę powiadam ci jeszcze dziś będziesz ze mną w raju"
Stawiając przecinek po dziś informuje się czytelnika że to zdanie wypowiedziane jest dzisiaj, a raj gdzieś istnieje, ale nie wiadomo gdzie.
zaprawdę powiadam ci jeszcze dziś, będziesz ze mną w raju
Jeżeli damy przecinek po powiadam ci, zdanie informuje że raj istnieje dzisiaj i będziesz w raju dzisiaj.
zaprawde powiadam ci, jeszcze dziś będziesz itd
Ten przecinek był powodem powstawania schizmy i wielu wojen religijnych.
Dlatego, moim zdaniem, należy słuchać uważnie autora. Jezeli potrafi wytłumaczyc swoją interpunkcję to jest OK.
Natomiast totalny bałagan w interpunkcji dopuszcza poezja. Tutaj można wszystko. Wniosek jest taki, że interpunkcja ma za zadanie nadania utworowi prozatorskiemu logicznej całości i ciągu myśli.
Dodane po 5 minutach:
Jeszcze coś o pismach.
Z mojego doświadczenia widzę ze większość pism wogóle nie ingeruje w interpunkcję autora. Jezeli przyjmują do druku to publikują tak jak przysłał autor. Nie pytają i nie poprawiają. Dlaczego? Sam nie wiem.
Moim zdaniem autor widzi (jezeli widzi) sens stawiania przecinków najlepiej. Jak działa przecinek ilustruje poniższy przykład. Przykład stary jak piśmiennictwo. Otóż:
W Piśmie świętym jest taki przykład:
"Zaprawdę powiadam ci jeszcze dziś będziesz ze mną w raju"
Stawiając przecinek po dziś informuje się czytelnika że to zdanie wypowiedziane jest dzisiaj, a raj gdzieś istnieje, ale nie wiadomo gdzie.
zaprawdę powiadam ci jeszcze dziś, będziesz ze mną w raju
Jeżeli damy przecinek po powiadam ci, zdanie informuje że raj istnieje dzisiaj i będziesz w raju dzisiaj.
zaprawde powiadam ci, jeszcze dziś będziesz itd
Ten przecinek był powodem powstawania schizmy i wielu wojen religijnych.
Dlatego, moim zdaniem, należy słuchać uważnie autora. Jezeli potrafi wytłumaczyc swoją interpunkcję to jest OK.
Natomiast totalny bałagan w interpunkcji dopuszcza poezja. Tutaj można wszystko. Wniosek jest taki, że interpunkcja ma za zadanie nadania utworowi prozatorskiemu logicznej całości i ciągu myśli.
Dodane po 5 minutach:
Jeszcze coś o pismach.
Z mojego doświadczenia widzę ze większość pism wogóle nie ingeruje w interpunkcję autora. Jezeli przyjmują do druku to publikują tak jak przysłał autor. Nie pytają i nie poprawiają. Dlaczego? Sam nie wiem.