
********
Ten skurwiel Zero Trzy to chyba jakiś jasnowidz. Cały wczorajszy wieczór, gdy już znaliśmy rozkład obowiązków na dzisiejszy dzień, gadał, że coś złego się wydarzy i przed wyjazdem włożył sobie tyle zapasowych magazynków pod płaszcz, jakby szedł na wojnę. Dobra rada na przyszłość: ufaj przeczuciom Zero Trzy.
Jak zwykle siedziałem w trzecim i zarazem ostatnim samochodzie razem z Zero Dwa i z Zero Pięć za kółkiem, który był znany z tego, że całym wozem kręcił szybciej niż kierownicą. Na samym przodzie jechali Zero Trzy i Zero Cztery. Teoretycznie byłem dowódcą ich wszystkich. Teoretycznie, bo i tak każdy robił, co chciał. I to chyba nasza najmocniejsza strona, kompletne z nas świry, nikt nie ma pewności co możemy zrobić, skoro sami tego nie wiemy.
Nie działo się nic. Zupełnie nic. Przez kilka kilometrów nawet silnik nie zarzęził. To jest najgorsze; myślisz, że spadnie na ciebie cały nalot, a tu rutyna. Tak, tak, nasz zawód to rutyna. Właściwie nie widzę sensu naszych działań, skoro nie możemy się wykazać. O tym właśnie wtedy myślałem, gdy jechaliśmy po w miarę równej drodze, przecinającej zbożowe pola. Samo południe, pogoda jak żyleta, z odległości pół kilometra można by strzelać do królika. Była pora żniw, więc mogliśmy oglądać pracujących przy zbiórce zboża. Byli tak pochłonięci swoimi czynnościami, że nas w ogóle nie widzieli. Czasem tylko pasące się krowy sygnalizowały rykiem, iż dostrzegły samochody, choć równie dobrze mogły między sobą rozmawiać o pogodzie, lub o obecnej konstelacji planet. Choć przyznam, że im mniej ludzi na nas patrzyło tym lepiej. Droga stawała się nieco bardziej wyboista, choć nadal asfaltowa. Przed nami pojawiły się zabudowania. Parę domów na krzyż, jeden kościół, przejazd przez ten teren zamieszkany miał nam zająć najwyżej trzy minuty, potem będzie można dodać gazu. Ale w terenie zabudowanym nie, trzeba przestrzegać przepisów ruchu drogowego, bo doprawdy one są najmądrzejsze. Pierwszy raz w życiu naszło mnie pytanie, kto ustala trasy przejazdu. Od tego kogoś zależy przecież nasze życie. życie Dziadka też, ale on ogranicza się tylko do roli jakiegoś bliżej nieokreślonego, mglistego powodu, dla którego płacą nam za to, co robimy.
Gwałtowne hamowanie wyrzuciło mnie do przodu. Przód naszej bryki wbił się w tył samochodu przed nami. O mały włos, a wpadlibyśmy do rowu (a rowy na wsi czyste nie są)
Padły strzały, dwa czy cała seria, bez różnicy.
- Kurwa! – Zaklął Zero Dwa. Zły znak, Zero Dwa nigdy nie klnie.
- Wysiadka panowie, coś się wreszcie dzieje. – Wydałem rozkaz.
Już na zewnątrz kanonada wystrzałów nas ogłuszyła. Przygotowałem pistolet do strzału, kątem oka zobaczyłem, że pozostałe Zera również są gotowe do walki. Sytuacja toczyła się tak szybko, iż nawet nie wiedziałem, że to co się dzieje, to jest właśnie TO, czyli moment w którym nie możemy zawieść. Leżeliśmy w przydrożnym rowie (jak mówiłem, strasznie śmierdział) osłaniał nas samochód, przynajmniej to było po naszej stronie. Gorzej, że tylko Zero Trzy i Pięć mieli broń automatyczną.
- W aucie Dziadka nie ma nikogo z nas, jest tylko kierowca, a on w życiu nie widział broni na oczy! – wrzeszczał któryś z moich. I miał rację. Dziadek sobie nie życzył, żebyśmy z nim jechali. Szofer musiał spanikować, bo dodał gazu, ale gdy do szyby zapukały pociski, auto stanęło kilka metrów od nas. Kierowca, bałwan, wyskoczył z opancerzonej kabiny, ale kule natychmiast cisnęły jego ciałem spowrotem na siedzenie. Gdzieś na przodzie strzelał Zero Trzy, co chwila zmieniając magazynek.
- Zero Pięć! – przywołałem.
- Tak?
- Idź po Dziadka.
Ruszył z ociąganiem. Był najniższy, więc łatwiej mu było unikać kul. My wszyscy podnieśliśmy się w górę i strzelaliśmy krótkimi seriami w kierunku, z którego nadlatywały pociski wroga, choć wątpię, że kogokolwiek trafiliśmy. Napastnicy byli ukryci gdzieś za żywopłotem, po drugiej stronie ulicy. Sądząc po sile ostrzału, nie liczyli się z amunicją. Ale nasze kule zdołały ich na chwilę przytrzymać przy ziemi. Zero Pięć powrócił. Sam.
- Gdzie Dziadek?! – Na powrót schowaliśmy się za autami.
- Nie ma go.
- Co to znaczy?!
- Kierowca trup, drzwi otwarte, jego nie ma.
- Co to, czary, czy już go porwali? – Byłem wściekły jak nigdy. W dodatku na naszą osłonę spadł cały grad pocisków, który grał na metalu swoistą melodię. A że kule to nie orkiestra, więc trudno było w takich warunkach zachować spokój. Na dodatek z okolicznych domów ludzie zaczęli wyglądać, wychodzić na podwórze, zupełnie nieświadomi, że ich zaraz szlak może trafić. Boże, wszystko się partoli. Daliśmy się przydusić ogniem i jest już po sprawie. Ma ktoś białą flagę przy sobie? Tą częścią umysłu, która jeszcze nie spanikowała, starałem się ocenić sytuację: Leżeliśmy w cuchnącym rowie, od strony dupy mieliśmy jakieś domostwo, tam można było się wycofać. Spojrzałem za siebie i zbladłem. Wysoki na półtora metra płot, przyozdabiały dziury jak kratery na powierzchni księżyca. Wyobraziłem sobie siebie, skaczącego przez ten płot. Oj, wiele by ze mnie nie zostało. Jedynym wyjściem było czołganie się wzdłuż rowu, jak najdalej od tego gówna. Potem będziemy się zastanawiać nad tajemniczą dematerializacją Dziadka. Choć bez niego mogliśmy uciekać tylko na Wyspy Wielkanocne.
Ogień wroga już dawno ustał. Cwaniaki czekały, aż wychylimy głowy, ale nie z nami takie numery.
- Widzę go! – Pełen entuzjazmu głos Zero Cztery wyrwał mnie z moich taktycznych rozważań. – Dziadek tam jest!
Oniemiałem z wrażenia. Istotnie, stary chował się za półotwartą furtką do ogrodu, zaledwie pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów dalej. Doskonale osłonięty, żadna kula nie miała tam szans go dostać, chyba że jakiś niesamowity rykoszet. Ze swojej pozycji widziałem, że nic mu nie ma, nawet nie zdradzał oznak paniki. Skurwysyn, większy świr ode mnie. Pewnie jak zaczęła się strzelanina, wysunął się z wozu do rowu i przeczołgał, innego wyjścia nie było. Poczuł zew okopów na starość, czy jak?
- Dobra – szepnąłem na wypadek, gdyby wróg umył dziś uszy – w takiej sytuacji zawsze robimy coś spontanicznie i wszystko nam wychodzi.
- Takie sytuacje zdarzały się tylko na naszym szkoleniu. I wtedy za kuloodporną szybą stał facet i na wielkiej tablicy pokazywał nam każdy ruch. – Zero Dwa zawsze musiał coś popsuć. Nie zwracając na jego pesymizm, mówiłem dalej:
- Zajdę ich od flanki i załatwię. Dajcie mi spluwaczkę.
Podano mi pistolet maszynowy i dwa pełne magazynki. Wziąłem też granat i wsunąłem go do kieszeni. Im zostały jeszcze dwa.
- Dobra, jak powiem JUż, rzucicie granaty, ale nie w nich, tylko tutaj, zaraz za samochodami, ma być dużo dymu. Jak wybuchną, zaczniecie strzelać, nie celujcie, tylko walcie ile wlezie.
Przygotowałem się fizycznie i psychicznie do tego, co zamierzałem zrobić. Dałem sygnał. Granaty poleciały. Słyszałem jak uderzają o asfalt. Czekałem na wybuch. Miałem jednie dwa magazynki. To jakieś sześćdziesiąt naboi, co w przeliczeniu daje sześćdziesiąt trupów. Ta myśl podniosła mnie na duchu. Huk eksplozji. Osłonięty dymem wylatuję na ulice, biegnę na drugą stronę. Wróg strzela, na oślep, ale w moim kierunku, czuję jak powietrze tuż przy moich plecach faluje od przecinających je pocisków. Przeskakuję żywopłot i rzucam granat tam, gdzie spodziewam się zobaczyć wroga. Cały czas jestem w biegu, dopadam pień wielkiego drzewa. Granat wybucha. Chyba przez chwilę słyszałem czyjś jęk boleści. Oby tak było naprawdę, o jedną lufę mniej. Cała nawałnica, ba, tornado ołowiu spadło na drzewo, aż gałęzie zadrżały. Miałem surrealistyczne myśli, że w końcu kule przebiją się przez pień i mnie dopadną. Strzały umilkły równie szybko, jak się zaczęły, rozległ się chrzest przeładowania. Teraz musiałem dobrze wykorzystać nawet ten ułamek czasu, jaki osa potrzebuje na pojedyncze machnięcie skrzydeł. Wychyliłem się zza drzewa. Zobaczyłem czterech. Pierwszy wręcz wlazł mi pod lufę, do drugiego posłałem cała serię, póki nie dostał prosto w brodę. Mógłbym podziwiać obłoczek krwi, jaki po tym trafieniu pozostał, ale błyskawicznie schowałem się znów, widząc, że dwaj pozostali mają broń ponownie gotową do strzału.
Ciekawe, ten co dostał w brodę, tuż przed śmiercią dziwnie unosił jedną rękę do góry, może chciał się poddać? No trudno...
Nagły huk nadwerężył mi bębenki.
Przez kilka sekund kucałem pod drzewem, aż w końcu odważyłem się wyjrzeć. Dwójka pozostałych napastników leżała na ziemi, mniej, lub bardziej pokiereszowana. Głównie poparzenia i paskudne, szerokie rany, w których tkwiły odłamki, tak jak rodzynki w cieście. żyli, ale ledwo. Nie miałem zamiaru ich dobijać, o nie, za bardzo się wkurzyłem, niech giną w cierpieniu. Tylko co się stało? Wyjaśniły mi to zwłoki tego zabitego wcześniej. Właściwie to co zostało (czyli niewiele) z jego ręki, którą tak dziwnie trzymał w górze, gdy jeszcze żył. On w tej dłoni musiał zaciskać granat. Zabiłbym go sekundę później, a teraz leżałbym w kałuży własnej krwi, naszpikowany odłamkami. Bo granat rzadko kiedy uśmierca od razu, chyba że trzymasz go w zębach. Ot, złośliwość rzeczy martwych.
Odrzuciłem broń, dosyć się jej dzisiaj naściskałem. Wyszedłem znów na ulicę, z zadowoleniem stwierdzając, że żaden z moich towarzyszy nie ucierpiał. I że wszyscy się śmieją. Jak to świry. Ludzie powychodzili z domostw i zaczęli klaskać. Jakaś dziewczynka podbiegła do mnie i wręczyła bukiet polnych kwiatów. Obejrzałem sobie nasze pole bitwy: Unosił się jeszcze dym z luf, wielka dziura na środku jezdni, w okolicznych domach powybijane szyby (ale chyba nikomu postronnemu nic się nie stało), ostrzał prawie całkowicie obdarł lakier z drzwi jednego z aut. Zero Cztery przyprowadził Dziadka. Ten uściskał nas po kolei, a mnie pocałował w same usta. Nie powiem, żeby było to miłe uczucie, osobiście w nagrodę wolałbym dostać premię.
Natychmiast też pojawił się problem, jak my z tej wioski wyjedziemy, bo opony pojazdów były poszarpane. Na szczęście akurat przejeżdżała jakaś zdezelowana ciężarówka. Jak się później okazało właściciel woził nią karmę dla świń. Facet cały zbladł, gdy razem z Dziadkiem usadowiłem się w kabinie. Reszta Zer wskoczyła na plandekę.
-Jedź pan przed siebie, powiem gdzie skręcić. – Rzuciłem do wciąż zdezorientowanego kierowcy i ruszyliśmy żegnani owacjami przez miejscową ludność.
Właściwie to po raz pierwszy coś takiego nas spotkało, ale każdy dzień na służbie przynosi nowe zagrożenia. Tym razem się udało, wyszliśmy bez strat własnych. No może tylko Zero Trzy się poparzył na lufie, po tym jak wystrzelał wszystkie magazynki, które ze sobą miał. Dziadek przez całą drogę był tak podniecony, że ciągle gadał. Jak już będzie w domu, to koniecznie musi sobie zwalić konia, może mu przejdzie. I kierowca ciężarówki strasznie mnie drażnił, bo za każdym razem, gdy kogoś mijaliśmy, wystawiał głowę przez okno i darł się na całe gardło: „Ludzie, wiozę Adolfa Hitlera!”.