"Prologos" [fantasy] prolog

1
Nigdy nie miałem talentu do tytułów i nazw więc ten tekst nazywam na razie Prologiem. Trochę się boję oceny ale cóż... Let's do it! Od razu uprzedzam, że zauważyłem już błędy w zapisie dialogów (raz jest TAB raz nie ma). Coś się po prostu powaliło, jak pisałem było normalnie, a teraz za długo by mi zajęło poprawianie. Sorry za komplikacje.



PROLOG



Doktor Gins zadarł wysoko głowę wodząc wzrokiem po zwieszających się u sklepienia siatkach pajęczyn. Cofnął się w głąb korytarza żeby rozszerzyć pole widzenia na całą przestrzeń nad sobą. Pajęczyny wisiały na całej szerokości krzywego, kamiennego sufitu, falowały pod wpływem lekkiego powiewu dochodzącego z korytarza którym przyszedł, zza jego pleców. Pomieszczenie aż tętniło magią.

-Gins, wracaj, do cholery! Mieliśmy się nie rozdzielać!- usłyszał zdenerwowany kobiecy głos niesiony z wiatrem.

Doktor westchnął zniecierpliwiony, jeszcze raz spojrzał na dziwne ścienne ryciny, kształtem przywodzące na myśl pająki. Było ich wiele, po trzy- cztery na każdej kamiennej płycie.

-Daj mi jeszcze chwilę!- odkrzyknął w głąb tunelu po czym wolno podszedł do bezkształtnych, obeschłych już od starości zwłok leżących pod jedną ze ścian. Trup był szczelnie osnuty srebrnymi nitkami pajęczyn, zupełnie jak mumia. Ręce miał skrzyżowane na piersi.

Gins zmierzwił włosy opadające na czoło, poprawił swoje kryształowe okulary. Dostał je od władz uczelni za przykładną pracę przez kilkanaście lat. Wiedział, że wartość takich rzeczy w wolnym handlu osiąga zawrotne sumy, więc z początku oponował, ale wiedział również że dawcy będą nalegać. Nie przeliczył się. Niektórzy z jego przyjaciół uznali fakt posiadania czegoś takiego za przejaw kryzysu wieku średniego. Cóż, rzeczywiście doktor Gins najlepsze lata miał już za sobą.

Powrócił myślami na ziemię, zastanowił się. Coś mu tutaj nie pasowało. Ludzie nie umierają w takich miejscach w pozycji jakby zapadali w zwykły sen. To nie było naturalne, a miejsce w jakim się znajdował nie wyglądało na grobowiec. Prędzej na świątynię jakiegoś nieznanego kultu. Rozejrzał się dookoła wyczekując ataku ze strony ukrywających się dotychczas, wrogich tubylców, odruchowo położył dłoń na rękojeści sztyletu uczepionego do pasa. Po krótkiej chwili zaśmiał się nerwowo- nawet jeśli kiedykolwiek ktokolwiek czcił tutaj jakieś bóstwo, to właśnie spoglądał na ostatniego z nich- a ten do ataku raczej się nie kwapił.

Doktor zostawił zwłoki i podszedł kawałek dalej, pod wielką nieregularną wyrwę w sklepieniu. Słońce wlewało się tutaj do środka lśniącą kaskadą niczym wielki, nieregularny wodospad. Promienie igrały w małych kałużach utworzonych przez wodę kapiącą z zapadniętych krawędzi wyrwy. Ponad świątynią szeleściła złowrogo dzika puszcza. Ostrzegała wędrowca, który miał odwagę zapuścić się w te strony, że to jego ostatnia szansa na odwrót. Dalej czekała tylko śmierć, jeśli nie pod szponami licznych pałętających się w okolicy bestii, to z rąk innych, równie niebezpiecznych mieszkańców tych lasów- plemienia Quodrata, leśnych myśliwych.

Stanął. Kilka metrów przed nim zaczynał się kolejny tunel, sklepiony o wiele wyżej od tego, w którym znalazł trupa. Po obu stronach przejścia stały potężne kolumny ozdobione kolejnymi rycinami. Te także przedstawiały pająki. Dalej była już tylko ciemność, a przejście mogło być niebezpieczne. Doktor Gins nie był tchórzem, po prostu starał się myśleć racjonalnie. Zawrócił z powrotem do przejścia którym tu dotarł.



W wielkiej sali w której siedzieli było dość zimno, ale z pewnością bezpiecznie. Sprawdzili ją wcześniej wyjątkowo skrupulatnie, w końcu tutaj mieli nocować. Sklepienie było dziurawe tylko w jednym miejscu, co wzbudziło ich żywe zainteresowanie. Księgi, które znaleźli przed wyprawą w Akademickiej Bibliotece, opisujące podobne ruiny, zawsze ostrzegały przed niebezpieczeństwami płynącymi ze starości tych budowli. Ta widocznie zachowała się nadzwyczaj dobrze. Z sali odchodziły w różne strony liczne korytarze, co czyniło ją dobrym punktem orientacyjnym w labiryncie tutejszych zakamarków. Oczywiście korytarze te stanowiły również pewne zagrożenie. Nawet tutejsi Quodrata nie potrafili im powiedzieć jakie stworzenia czyhają w środku.

Oboje siedzieli przy ognisku, Bolgh stał kawałek dalej, posępny i milczący, z założonymi rękami. Z góry sączył się powoli księżycowy blask omiatając ich pochylone sylwetki. Gins zmierzył spojrzeniem Loren, która wyjątkowo podenerwowana piekła nad ogniem chrząszcza. Zamyślił się. Wczoraj spotkał ją pierwszy raz w życiu, co było dość dziwne ze względu na to, że od pięciu lat pracowali na jednej Akademii. Fakt, Akademia miała wielu studentów, ale przez taki okres czasu musiał chociaż raz minąć ją na korytarzu. A wtedy na pewno zwróciłby na nią uwagę.

Loren mogła mieć najwyżej trzydzieści lat i, jak stwierdził Gins, była całkiem ładna. Nawet tutaj, na oddalonym o pięćdziesiąt mil od najbliższej cywilizacji zadupiu, potrafiła o siebie zadbać. Ubrana była w zwykły męski strój zielonej barwy, bardzo praktyczny w warunkach polowych. Założyła jedną nogę na drugą tylko z przyzwyczajenia. Jasne włosy miała splecione w długi warkocz sięgający dolnej partii pleców. Gins śledząc je wzrokiem odruchowo przełknął ślinę. Tak, Loren była nawet bardzo ładna.

Spojrzała na niego brązowymi oczami. Wiedział, że ona boi się tych ruin, ale ciekawość bierze górę nad lękiem. Poza tym, rozkazów Rady się nie kwestionuje, to podstawowa zasada której szybko się nauczyli. A że Rada wybrała właśnie ich... W sumie dobrze się stało, pomyślał doktor patrząc w jej głębokie i przestraszone zarazem oczy. Odwróciła wzrok.

-I jak? Znalazłeś tam coś?- spytała wskazując podbródkiem korytarz, który obrał sobie za cel Gins. Ton jej głosu jednoznacznie wskazywał, że nie była zadowolona z jego pomysłu o rozdzieleniu się.

-Nic specjalnego- Gins podrapał się po brodzie- Jakieś stare zwłoki i te same ryciny co wszędzie. Zaciekawiło mnie tylko przeście kawałek dalej. Aż pulsowało od magiczych pieczęci! Oczywiście daleko nie zaszedłem przez te twoje wrzaski.

-Eh, daj spokój- Loren spojrzała na niego z wyrzutem- Te ruiny nie są normalne, ja to czuję. I uwierz mi, nie mylę się w takich sprawach- przerwała na moment, zamyśliła się obracając chrząszcza nad płomieniem- Pomyśl tylko, Rada otrzymuje tajemniczą wiadomość o nowo znalezionych ruinach i już następnego dnia wysyła tam ekspedycję. Nie wiemy co dokładnie było w tej wiadomości, nie mamy nawet pojęcia kto ją nadesłał! A Rada wydaje się być w tej kwestii bardzo drażliwa.

-Za dużo myślisz- ostudził ją Gins.

-Tak? To może potrafisz wyjaśnić dlaczego nie zbadamy zwykłych ruin, blisko domu? Mamy ich na pęczki!

-Czy ja wiem?- wzruszył ramionami- Może Rada po prostu myśli że skoro te są tak trudno dostępne, to uchroniły się od domorosłych poszukiwaczy przygód, rabusiów i innych szkodników? W końcu nie chodzi o same ruiny, a o ich zawartość. Dla tych cmentarnych hien to tylko kilka błyskotek które można opchnąć na targu za ułamek ich prawdziwej wartości. A wiedza jest bezcenna.

Ogień trzaskał wesoło, rzucając za nimi roztańczone cienie. Loren westchnęła.

-Sama już nie wiem co o tym myśleć... Lepiej idźmy już spać, jutro czeka nas dużo pracy- schrupała na raz pieczołowicie przygotowywanego skorupiaka i zwróciła się w stronę milczącego Bolgha- Obudź mnie za parę godzin na zmianę warty.

Bolgh wciąż milcząc skinął głową. Gins mimowolnie wzdrygnął się. Już prawie zapomniał o ich posępnym strażniku. Bolgh był wędrownym najemnikiem przydzielonym im przez Radę. Podobno najlepszym. Jak na razie doktor nie mógł się o tym przekonać, podróż na miejsce minęła spokojnie i bez incydentów. Jedynym skutkiem jego obecności było widoczne napięcie między nim a Ginsem. Loren znosiła to nieco lepiej, czasem nawet zamieniła z nim kilka słów. Bolgh był postawnym, umięśnionym mężczyzną lecz, co dziwne, z jego twarzy nie promieniowała tępota jak u większości osób w tym zawodzie. Wydatną żuchwę zasłaniała krótka broda i wąsy, a spod krzaczastych brwi bacznie lustrowały otoczenie małe, ruchliwe oczka. Zwykle nosił skórzany kubrak gęsto nabijany ćwiekami, z przymocowanymi stalowymi płatami pełniącymi namiastkę zbroi, ale za to nie ograniczającymi swobody ruchów. Całości ubioru dopełniały futrzane buty, naramienniki i rękawice co nadawało mu wygląd barbarzyńcy. I najważniejsze- przewieszony przez plecy ogromny dwuręczny topór, dyndający przy pasie nadziak oraz krótki miecz i kilka pomniejszych sztuk broni. Specjalnie na tę wyprawę Bolgh uzbroił się również w czarnego Wranglera- model B29 i dwa stalowo połyskujące Slaughtermany, przez niektórych zwane „Butcherami”. Tak, Bolgha rzeczywiście można było się bać.

Na stół z ich zapasami żywności powoli wpełzł spory pająk, z odwłokiem wielkości pięści. Bolgh ponuro obserwował go przez chwilę, wreszcie nie wytrzymał i błyskawicznym ruchem przybił go do blatu stołu nożem, który ułamek sekundy wcześniej znajdował się w jego bucie. Podniósł pajęczaka na wysokość twarzy, z obrzydzeniem wytarł o futrzaną cholewę.

Gins przerażony nie na żarty uspokoił się myślą, że Rada nie wysłałaby ich tutaj na stracenie, byli przecież jednymi z najlepszych badaczy prastarych kultur. Rada na pewno ufała Bolghowi.

Mocno starając się uwierzyć w tę myśl Gins zasnął.



Ginsa obudziło zdawkowe kopanie twardym butem między żebra. Otworzył oczy. Nad nim stała wciąż zaspana Loren, z rozburzoną jak słoma czupryną.

-Wstaaawaj- ziewnęła przeciągle- Nie mamy czasu na sen. Słońce wstało już godzinę temu.

-Uuuch, tylko nie to! Myślałem, że przynajmniej poza Akademią porządnie się wyśpię...- otulił się jeszcze szczelniej kocem. Loren natychmiast ściągnęła go jednym, sprawnym ruchem. Gins spojrzał na nią nieprzytomnie- Z tobą nie ma zabawy, wiesz?

Wstał niezgrabnie potykając się o fałdy posłania. Kawałek dalej zauważył pochylonego Bolgha obmywającego się w metalowej misie. Błyszczące od wilgoci bicepsy zafalowały, gdy potężny najemnik ochlapał sobie wąsatą twarz wodą i otarł kawałkiem sukna. Gins starając się nie zwracać na to uwagi podszedł do stołu z prowiantem. Sięgnął ręką ponad zczerniałą plamą po wczorajszym pająku i wymacał suchary. Jeden wpakował sobie do ust, kilka innych wsunął do kieszeni po czym podszedł do układającej włosy Loren.

-To co dzisiaj bierzemy w obróbkę? Przejście śmiercionośnych Pułapek czy Tunel Szybiej śmierci?

Loren nie przejęła się drwiną. Odpowiedziała po chwili zastanowienia:

-Myślę, że najlepiej będzie najpierw sprawdzić do końca twój wczorajszy korytarz. Skoro już nie mogłeś się powstrzymać od rozpoczęcia badań, to dokończ robotę. Poza tym dobrze będzie mieć chociaż jeden fragment całkiem za sobą, będzie gdzie uciekać jak zaatakuje nas Bolgh!- odcięła się.

Doktor Gins zaczerwienił się lekko. Jeszcze nie dzielił się z nią swoimi wątpliwościami ale, jak się okazuje, Loren była wcale domyślna. Odwrócił się w stronę najemnika sprawdzając, czy ten nie usłyszał przypadkiem ich rozmowy. Bolgh właśnie zajadał jajko na półsurowo, kawałek żółtka ściekł mu po wąsie. Nie wyglądał na zainteresowanego ich konwersacją.

-Po prostu jestem zapobiegliwy- zrugał ją szeptem. Loren uniosła brwi.

-Czyżby? Uwierz mi, tacy jak Bolgh liczą tylko na dobry zarobek. Rada zapłaciła mu dopiero połowę, resztę dostanie po odprowadzeniu nas do Akademii. Czemu miałby rezygnować z łatwej kasy? Twoje podejrzenia są po prostu absurdalne! A nieufność w naszej drużynie to ostatnia rzecz jakiej nam potrzeba, zaraz po rozwolnieniu.

Gins obrócił się jeszcze raz, przechylił głowę i ponownie zmiarkował wzrokiem Bolgha, który w tej chwili ogryzał potężny kawał mięsa.

-Wiesz co?- powiedział do dziewczyny- Z tej perspektywy wygląda jakoś łagodniej.



W końcu udało im się spakować najpotrzebniejsze rzeczy i zabezpieczyć obozowisko. Loren i Gins mieli plecaki wyładowane podręcznym sprzętem naukowym, zaś Bolgh dla większej mobilności szedł obciążony jedynie swoimi „zabawkami”. Szybko rozpoznali właściwy tunel.

-To na pewno ten?- upewniał się doktor- Dałbym sobie rękę uciąć, że tamten który zwiedzałem wczoraj miał przy wejściu obelisk.

-Ej, wątpisz w kobiecą intuicję?

-Eee...

-Dla pewności oznaczyłam go czerwonym znakiem- Loren kręcąc głową wskazała na mały trójkąt nabazgrany na kamiennej płycie z rycinami, przy samej ziemi. Gins nieco zdezorientowany przycisnął do piersi zagrożoną kończynę.

Po kilkunastu metrach wsłuchiwania się w echo własnych kroków doktor przerwał milczenie:

-Zaraz powinniśmy natknąć się na mojego dobrego znajomego. O, tam pod ścianą!- wskazał palcem zacienione miejsce.

Cała trójka wlepiła spojrzenia we wskazane miejsce. Podeszli. Zwłok nie było.

-Co?! Niemożliwe! Zwłoki nie rozkładają się tak szybko! Ten przetrwał kilkaset lat tylko po to, żeby zgnić akurat tej nocy?- nie dowierzał doktor. Loren była równie zdziwiona. Tylko Bolgh zdawał się nie przejmować znikającym nieboszczykiem. Odwrócił się do nich plecami, dłubiąc nożem w zębach.

-A jednak musiałaś pomylić korytarze!- ekscytował się dalej Gins- Albo celowo mnie tu poprowadziłaś, żeby zrobić mnie na durnia!

-Coo?!- nie wytrzymała Loren a jej twarz przybrała barwę dorodnej pomarańczy- Teraz to już naprawdę przesadziłeś! Rozumiem że jesteś napalony na nowe odkrycia, ale na za dużo sobie pozwalasz! Nigdy nie dopuściłabym się...

-Ciiicho!- nie wiadomo skąd pojawiła się między nimi głowa Bolgha z palcem wskazującym na ustach.

-I ty Bolghu przeciwko mnie?!- teraz kolor jej twarzy oscylował gdzieś pomiędzy rzodkiewką a czereśnią.

Nagle ogromny najemnik wyrzucił nogi do przodu wywijając potężnego kozła i rozrzucając dookoła swoją broń jak potrząśnięta świąteczna choinka. Gins natychmiast dostrzegł to, co stało za nim. I to coś sprawiło, że z zaciśniętego gardła nie mógł wydobyć najcichszego pisku.

Tuż za leżącym na wznak Bolghiem stał na ugiętych nogach trup. Trup szczelnie osnuty nitkami pajęczyn, jedynie głowę, a dokładniej czaszkę z kilkoma mocno nadgniłymi kawałami mięsa miał gołą, co tylko potęgowało odrażający efekt. żuchwa zwisała na pojedynczym ścięgnie smętnie kołysząc się przy każdym ruchu właściciela. Puste oczodoły zdawały się przewiercać Ginsa na wylot.

Ożywieniec zakołysał się na trzeszczących ze starości nogach, zamachnął się wyposażoną w wielkie, tępe pazury łapą i zaatakował otumanionego Bolgha. A raczej spróbował zaatakować. Kiedy wydawało się, że dla powalonego biedaka nie ma już ratunku, rozległ się ogłuszający huk. Trup szarpnął głową do tyłu i powoli cofnął się wśród obłoczków pojawiającego się skądś dymu. Bolgh natychmiast wykorzystał sytuację- chwycił leżącego obok Wranglera, załadował wprawnym ruchem i co prędzej wypalił prosto w twarz napastnika. Burza odłamków z rozpryskowego naboju wbiła się głęboko w czaszkę ciągnąc ją dalej ze sobą. Poharatana głowa potoczyła się po podłodze sikając na wszystkie strony fontannami krwi.

Doktor Gins stał jak wryty. W wyciągniętej przed siebie ręce trzymał zmniejszoną wersję Slaughtermana. Zawsze nosił go ze sobą, ale jeszcze nigdy nie użył. I miał nadzieję, że nie będzie musiał, a tu zupełnie niespodziewanie o pięćdziesiąt mil od najbliższego bandyty stał w kurzawie przerzedzającego się dymu. Do tego najprawdopodobniej właśnie uratował komuś życie. To wszystko sprawiało, iż nie był w stanie nawet domknąć ust.

Bolgh bez ceregieli podniósł się na nogi, pozbierał walającą się wokół broń. Loren ocknęła się wreszcie z dziwnego odrętwienia.

-Sukinsyn- wyszeptała.

-Wła... właśnie zaatakowało mnie moje własne znalezisko...- odzyskał głos Gins.

Jedynie najemnik zachowywał się, jakby przed chwilą wylał herbatę i właśnie zajmował się czyszczeniem skutków tego incydentu. Poumieszczał broń z powrotem na miejscach, zarepetował Wranglera, wreszcie ostrożnie podszedł do znieruchomiałej głowy ożywieńca i dla pewności sieknął ją kilka razy swoim krótkim mieczem. Upewniony że już nie ugryzie go złośliwie w kostkę, bezceremonialnie zasadził jej kopa w otwór gębowy. Czerep potoczył się do pobliskiej zamulonej kałuży niczym szmaciana piłka.

-A wy co tak stoicie?!- Bolgh udał zdziwienie mierząc wzrokiem oboje naukowców- Myślałem, że to wy tu macie badania...

Gins zatknął wreszcie Butchera z powrotem za pas, Loren chrząknęła.

-Ekhm, tak, ruszajmy dalej, trzeba zbadać ten korytarz- wskazała na ponury tunel rozpoczynający się między dwoma filarami i prowadzący gdzieś w nieznany głąb ruin. Z wolna ruszyli.

„Po prostu cudownie”- myślał doktor Gins tracąc z zasięgu widzenia ostatnie promienie słońca. Teraz najjaśniejszym punktem w okolicy była trzymana przez Loren pochodnia. Płomień pełgał po łuczywie wysyłając w górę czarne jak smoła jęzory dymu- „Po prostu cudownie się ten dzień zapowiada”.



Teraz cały korytarz przypominał wielką zapomnianą nekropolię. Na całej długości ścian widniały siwe pasma pajęczyn budząc w Ginsie natychmiastowe skojarzenia z jego niedoszłym „znaleziskiem”. Szedł na końcu pochodu. Prowadziła Loren oświetlając drogę migocącą pochodnią, tuż za nią sunął sprężony w gotowości Bolgh trzymając załadowanego Wranglera w jednej ręce i obnażony mieczyk w drugiej. Nikt nie mógł wiedzieć co czeka ich tam, w mrocznym końcu korytarza, ale Gins spodziewał się najgorszego.

Nagle Loren pisnęła przeraźliwie, doktor podskoczył.

-Co... co się stało?- wyjąkał.

Loren wskazała palcem na odległy kąt pomieszczenia, cofnęła się parę kroków. Bolgh pokiwał głową ze zrozumieniem po czym podszedł do czegoś we wskazanym miejscu i wrócił niosąc nabitego na mieczyk dużego pająka. Loren schowała się za Ginsa.

-Pełno tu tego paskudztwa- powiedział najemnik i splunął soczyście na brudną posadzkę.

Poszli dalej. Gins objął teraz prowadzenie pozwalając Loren trzymać się z tyłu. Jego niechęć do Bolgha stopniała znacznie, lecz mimo to wciąż trzymał dłoń na rękojeści broni. „Na wszelki wypadek”.

Tunel bardzo wyraźnie opadał, robiło się coraz zimniej. Cała trójka szybko poczuła ciągnący w górę, chłodny wiatr. „Gdzieś tam musi być wyjście”- przemknęła Ginsowi przez głowę natarczywa myśl o wydostaniu się drugim końcem przejścia. To by znaczyło rychły powrót do bezpiecznej sali w której spędzili noc.

Cichy zgrzyt przesuwającego się mechanizmu. Szelest.

Gins zdążył jedynie obrócić głowę. Zobaczył szybko zbliżające się ostre wahadło pułapki, którą uruchomił wchodząc na naciskową płytę w podłodze. Silne pchnięcie w ramię i bolesne zderzenie z ziemią.

Bolgh zaklął ohydnie. Doktor jęknął.

-Mówiłam, że te ruiny nie są normalne- usłyszał drżący ze strachu głos Loren- Kilkusetletni mechanizm nie ma prawa wciąż być sprawny.

Spojrzał na wbite w popękaną ścianę ogromne ostrze, następnie na zagrożoną już drugi raz dzisiejszego dnia rękę.

„On... on...”

Najemnik zaklął jeszcze raz, pokonując rekordy obelżywości. Sięgnął ramieniem do wciąż znajdującego się na ziemi doktora, schwycił za poły koszuli i postawił na nogi zdecydowanym, silnym ruchem.

„On... uratował mi życie!”

-Trzeba zwiększyć czujność. Okazuje się, że zagrożenie może nadejść z dosłownie każdej strony. łącznie ze ścianą- Bolgh uśmiechnął się smutno.

Loren sięgnęła po leżącą na ziemi pochodnię. Ogień pochłonął większą część szmaty nasączonej paliwem, w tej chwili trawił tylko twarde drewno. Kobieta postawiła plecak na ziemi, wyciągnęła nową okładzinę i owinęła nią drążek, wpierw czekając aż płomień zajmie świeży materiał. łuczywo po chwili rozbłysło świeżym blaskiem.

-No chodź!- popchnęła lekko Ginsa. Bolgh już badał przejście kawałek dalej.

Przeszli w takim szyku jeszcze kilkanaście metrów. Bolgh z przodu, jako że niejednokrotnie dowiódł swojej czujności. Wreszcie z ust doktora rozległ się stłumiony okrzyk:

-O nie, ja się do niego nie zbliżam!

Kilka popękanych płyt dalej leżały następne z kolei zwłoki. Były zwrócone twarzą do dołu, ale na plecach wyraźnie dało się zauważyć kirys z zardzewiałego metalu.

-Te kultury nie nosiły metalowych zbroi- zwróciła uwagę Loren. Bolgh kiwnął głową na znak, że sprawdzi zagrożenie. Ostrożnie zbliżył się do truchła, wysunął zza pasa nadziak i krótko wbił w jego szyję. Pociągnął obracając twarz zmarłego do góry. Loren z obrzydzenia odwróciła wzrok. Zmarły okazał się jeszcze całkiem świeży- w rzeczywistości leżał tutaj od kilku miesięcy choć jego stan wskazywał raczej na kilka dni. Całą jego twarz szpeciły liczne bruzdy i blizny. Nie było by w tym właściwie nic odrażającego gdyby nie to, że brakowało mu kilku elementów górnej szczęki i połowy tylnej części czaszki.

-Ten tutaj to dopiero miał zabawę- skomentował Bolgh- Oj, wolałbym nie wiedzieć co mu się stało. Sztywny. Na amen- ocenił.

-W takim razie lepiej go zostawmy. Spójrzcie!

Tuż przed nimi rozpoczynała się spróchniałymi wrotami ogromna sala, na tyle wysoka żeby blask ich pochodni nie docierał do stropu. Nie mogli dostrzec gdzie kończyły się ściany sali, ale mogli stwierdzić jej wielkość na podstawie echa własnych głosów. Bardzo duża.

Ostrożnie wkroczyli do środka. Bolgh nie siląc się na uprzejmości względem damy władował się pierwszy. Rozglądał się czujnie na wszystkie strony jednocześnie wodząc w powietrzu końcem topora, na który wymienił swojego nieporęcznego shotguna. Znacznie pewniej czuł się mając w rękach kawał ostrej stali. Taaak, pomyślał, w takim otoczeniu pewność siebie będzie niezwykle pomocna.

Gins i Loren kręcili dookoła głowami starając się mocno uwierzyć, że to tylko im się śni. Nie, to nie może być prawda, pewnie zaraz się obudzą i wyruszą na wyprawę na badania ruin. To MUSI być jakiś koszmar...

Wszędzie dookoła nich zalegały dziesiątki ciał. Nie, setki ciał. Setki pokrwawionych, okrutnie okaleczonych ciał, bez głów, bez kończyn które ucięte walały się obok swoich dawnych właścicieli.

Wszędzie krew. Zastygłe ogromne strupy skrzepłej krwi. Kiedyś musiała lać się tutaj strumieniami. Kawałek dalej prosty, kamienny stół, na nim ciało jednego wojownika zachowane prawie w komplecie. Za nim kolejne zmasakrowane trupy. Gdzie by nie spojrzeć leżała przerdzewiała od krwi broń: miecze, topory, kiścienie, berdysze, glewie, gizarmy a także kosy i cepy bojowe. Widocznie armia która tu poległa miała także oddział składający się z wziętych przymusem wieśniaków. Od wewnątrz podniszczone wrota którymi weszli były naszpikowane strzałami z łuków i kulami z broni palnej. Jedno ze skrzydeł zwisało smętnie na ułamanym zawiasie.

Nawet Bolgh który z pewnością brał udział w niejednej jatce nie mógł ochłonąć w tym widoku. Chodził w kółko wyraźnie pobudzony wywijając toporem jakby oczekiwał na wroga.

Przez długi czas panowała upiorna cisza. W końcu odezwał się nieśmiało Gins:

-Loren? Ekhm, aż boję się proponować... Ale muszę, nie ma innego wyjścia. Wiesz o co mi chodzi, prawda?

Loren nieśmiało kiwnęła głową. Walczyła teraz z przemożną potrzebą zwymiotowania a jednocześnie starała się zbierać siły na to, co nieuchronnie ją czekało. Gins rozumiał to. Wiedział ile koncentracji potrzeba do sesji psycholektycznej, dlatego pokornie milczał.

Loren posiadała pewien niezwykle rzadki dar- potrafiła wniknąć umysłem w „psychikę” przedmiotów i wyciągnąć z nich to, co drzemało uśpione gdzieś głęboko wewnątrz. Jedna z filozofii wykładanej na Akademii Magicznej mówi, że wszystkie przedmioty mają umysł i duszę, tylko po prostu nie potrafią tego okazać. Psycholectia zdaje się potwierdzać ten sposób myślenia. Medium komunikuje się z przedmiotami dowiadując się o ich przeszłości poprzez wizje. Umiejętność ta jest równie pomocna co rzadko spotykana, dlatego jeśli zostanie wykryta, jej posiadacz jest natychmiast wysyłany do najbliższego przedstawicielstwa Akademii. Podobny los spotkał również Loren.

Bolgh kompletnie nie wiedział o co im chodzi, ale był na tyle inteligentny żeby się nie wtrącać. Po prostu robić swoje, powtórzył w myślach. Nie obchodziło go, że jest tylko ochroniarzem, że nie rozumie sytuacji. Dla niego jedyną wartością był pieniądz.

Loren przeraźliwie blada odgarnęła butem zatęchłe ludzkie wnętrzności, utworzyła w miarę czyste koło w którym usiadła. Rozejrzała się w poszukiwaniu przedmiotu nadającego się do sesji. Nad częściami ciała nawet się nie zastanawiała, rozważyła rozrąbany na dwoje puklerz i leżący blisko zakrwawiony napierśnik.

-Weź to- usłyszała tuż nad uchem nieśmiały głos Ginsa. Jego ręce podały jej wgnieciony pozłacany hełm- Znalazłem go przy tamtym wyszczególnionym wojaku. To chyba dowódca czy ktoś w tym stylu- wskazał na rycerza leżącego na kamiennym stole. Nie wspomniał jej, że przed chwilą wydłubał z tego hełmu głowę. Nie potrzebował teraz protestów, a hełm dowódcy nadawał się idealnie, bo mogli zobaczyć całą akcję oczami kogoś wysokiego rangą. Tak, jego oczami!

Loren objęła hełm obiema rękami. Uniosła głowę, przymknęła oczy. I zapadła w głęboki trans. Wiedziała, że dopóki wizja się nie skończy, nic nie będzie w stanie jej obudzić. Nic.



Generał Cirth obrzucił krytycznym spojrzeniem grupę wojaków popijających sobie przy ognisku i wyśpiewujących niezwykle głupie wojskowe piosenki. W rzeczywistości nikt z obecnych nie wykazywał się trzeźwością wystarczającą do utrzymania kufla w pionie, czego efektem były lejące się zewsząd strugi piwa tworzące pod ich stopami coraz bardziej rozległą kałużę.



Na wojence jest jak w karczmie,

Wiecie doskonale!

Raz bez ręki, raz bez nogi,

Raz nie wrócisz wcale!



Cirth uśmiechnął się lekko. „Przynajmniej im humor dopisuje”- pomyślał. Sam nie brał udziału w hulance. Dla jego ludzi już dojście na właściwe miejsce było sukcesem, ale on sam nie chciał chwalić dnia przed zachodem. Obecnie mieli przerwę na krótki popas przed zwieńczeniem wyprawy. Wystarczyło jeszcze tylko zejść na dół, wyciągnąć rękę...

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. No cóż, pora ruszać. Cirth wstał.

-No dobra chłopaki, zbieramy się! Koniec popijawy!

W gromadzie żołdaków odezwały się niezadowolone głosy:

-Jak to tak? Ledwie zaczęliśmy!

-I to ma być wdzięczność za kilka dni eskorty? Nawet antałku nie można wychylić?!

-Myślałem, że nie będzie wam trzeba przypominać o kilku beczułkach Królewskiego- zdziwił się sztucznie Cirth- Tuż po odzyskaniu Valkynazu!

-Wiecie co? Zmęczyło mnie to siedzenie, pora rozprostować kości!

-Co racja to racja! Dupa mnie już rozbolała, chodźmy!

Wojacy posłusznie zaczęli zbierać swoje graty.

„Chłopcy na zbyt wiele sobie pozwalają- myślał ponuro generał- Może i nie budzę w nich wystarczającego szacunku, ale żołd zobowiązuje. Piwem ich namawiać trzeba, moczymordy zasrane! Wiedziałem że lepiej nająć Nordlingów! Ci to przynajmniej gardzą naszą czystą. Fakt, ich Starka to dopiero daje kopa w łeb!- przełknął głośno ślinkę i powrócił myślami na ziemię- Jeszcze ostatni, mały kroczek i rozpuszczę ten pieprzony oddział łamag! Nie ze mną w kulki lecieć!”- z mocnym postanowieniem rychłego spełnienia zamierzeń skinął na pachołka na zwinięcie swego namiotu polowego. Sam odszedł w odosobniony kąt i wyciągnął ze spodni woreczek. Nie, nie TEN woreczek! Woreczek Flissu.

Rozsznurował splątane rzemyki, obrócił do góry denkiem, wysypał część zawartości na długi zaostrzony sztylet. Proszek błysnął bielą pomieszaną z czerwonymi ziarenkami stinkhornu. Cirth nachylił się, wciągnął nosem. świat wokoło zawirował. Kilka metrów dalej majaczyły roztańczone kontury zwijających manatki żołnierzy.

-Oddział gotowy do wymarszu panie generale!- nie wiadomo skąd dobiegł go głos oddziałowego, jak zza grubej włóknistej zasłony. W odpowiedzi tylko skinął głową.

Kilkunastu wieśniaków ze składu pomocniczego zostało, aby popilnować ich koni. Przynajmniej do tego się nadają, jak to określił ktoś z „zawodowców”. Jak na ironię, wieśniacy nie mieli dostępu do alkoholu, więc dość dobrze spełniali swoje obowiązki. A na pewno lepiej niż owi „zawodowcy”.

Dano sygnał do wymarszu. Szeroka kolumna żołnierzy aby wejść do wąskich tuneli musiała się przegrupować. Teraz za liczącym około dziesięciu ludzi składem zwiadowczym szedł sam Cirth, który nie chciał żeby ktoś niepowołany dobrał się do jego skarbu. Najchętniej szedłby na samym czele czego nie dopuszczała kwestia bezpieczeństwa.



Generał sam nie wiedział, jak bardzo przydali mu się zwiadowcy. Chwilę temu wykryli jedną ze starożytnych pułapek, o dziwo wciąż działającą. Pomysłowi żołnierze po prostu położyli na płycie uruchamiającej mechanizm wypukłą kładkę z dechy wyrwanej z pobliskich wrót. Z tego co rozumieli owe wrota prowadziły do sali w której znajdował się pewien cenny artefakt. A z nim musiało wiązać się jakieś niebezpieczeństwo, inaczej nie byłoby z nimi tej małej armii. Zwiadowcy rozproszyli się po sali krążąc po wszystkich zakamarkach jak duchy. Na drugim końcu pomieszczenia znajdowały się kolejne, nieco mniejsze wrota, ale rozkazy były wyraźne: zbadać tylko tą salę. Po zagrożeniach nie było ani śladu, jedyną ciekawą rzeczą na którą się natknęli był dziwny miecz.

Był to miecz półtoraręczny z dwoma małymi kolcami na każdej ze stron obosiecznego ostrza, wykonanego z zimnej, czarnej stali. Misternie zdobiona głowica była rozdwojona, a na każdej jej części rzemieślnik umieścił po dwa kamienie szlachetne ciemnej tonacji. Jelec też miał dwie części: jedna bliżej rękojeści, widocznie bardziej ozdobna niż użytkowa, a druga nieco dalej, nachylona do głowni pod kątem sześćdziesięciu stopni była powyszczerbiana i zużyta. Pomiędzy dwoma jelcami ktoś wyrzeźbił niewielką czaszkę z wydłużoną górną szczęką. Brzeszczot pokryty był jakimiś starannie wykonanymi rycinami których żaden ze zwiadowców nie potrafił odczytać. Tym bardziej że ich wzrok przykuwał raczej stosik czaszek w którym tkwił ów miecz. Niektóre z nich miały wielkie skręcone rogi i zęby długie jak u wywerny. Inne definitywnie należały kiedyś do ludzi.

Zwiadowcy wymienili spojrzenia. Jeden kiwnął głową i udał się zameldować generałowi o znalezisku. To musiało być to.



Generał Cirth przekraczał właśnie solidnie wyglądające wrota z jedną świeżą dziurą, prowadzące do przestrzennej sali. Jego zwiadowcy już zatykali na ścianach przygotowane na tę okazję kandelabry i zapalali na nich łuczywa. Po chwili całe pomieszczenie zostało rozświetlone nie gorzej niż królewskie lochy, więc Cirth zauważył miecz jeszcze przed nadejściem zwiadowcy.

-Znaleźliśmy go, panie- zameldował krótko.

-Właśnie widzę. Tuszę że go nie dotykaliście- spojrzał na niego surowo- Na tej broni ciąży potężna klątwa gotowa zabić wszystkich w promieniu kilkunastu metrów.

-Nie ośmielilibyśmy się złamać twojego rozkazu, panie.

-Dobrze. Zasłużyłeś na to- wcisnął zwiadowcy w dłoń brzęczący mieszek- A teraz wracaj do pracy.

żołdak odszedł gnąc się w pokłonach. Cirth nie był skłonny wierzyć w zabobony, ale co innego wierzyć a co innego posługiwać się nimi dla dobra sprawy.

Armijka wtarabaniła się już do środka pomieszczenia nie bardzo wiedząc co dalej ze sobą począć. Wojacy rozglądali się niepewnie na boki, oceniali czy można już wyciągać antałek, wreszcie na rozkaz generała porozsiadali się na brudnej podłodze „jednocześnie pozostając w gotowości”. Oddział wieśniaków przycupnął w najdalszym kącie. Czekał na rozwój wydarzeń.

Cirth napawał się tą chwilą. Valkynaz był na wyciągnięcie ręki, właśnie teraz, po tygodniach, nie, po miesiącach szukania choćby najmniejszej wzmianki czy plotki od podróżników i niedorobionych poszukiwaczy przygód. Przypomniał sobie chwilę, kiedy usłyszał o kolejnym tego typu mężczyźnie, właśnie przebywającym w pobliskiej karczmie. Nie wierzył w łut szczęścia, nie po tych wszystkich bezowocnych poszukiwaniach. A jednak udało się, mężczyzna dostarczył mu bardzo cennych informacji. Teraz tamten nie żył a Cirth był tutaj.

Wzniósł ręce w patetycznym geście. Wszyscy zamarli oczekując i gapiąc się bezwstydnie na swojego wodza. Jeden z żołnierzy zatrzymał w pół drogi do ust dłoń w której trzymał kawał wałówki. Powietrze zgęstniało od napięcia.

Cirth zacisnął powoli palce na okładzinie rękojeści. Pociągnął do siebie. Przez dosłownie ułamek sekundy trwał moment tryumfu. Moment zwieńczenia ich wyprawy, moment sławy i chwały.

Ułamek sekundy później wszystko runęło. Sława i chwała zmieniła się w gorycz porażki i upokorzenie.

Najpierw ich uszy wypełnił piekielny wrzask, wypełnił aż po brzegi ale wciąż trwał, uderzał w ich bębenki kanonadą jęków i trzasków, wciąż wlewał się w głowy szerokim strumieniem cierpienia. Wielu rzucało się na ziemię próbując zdusić ten dźwięk. Tarzali się po podłodze w dzikich podrygach, miotali niczym w przedśmiertelnych drgawkach. Ale to co czuli, było gorsze niż śmierć.

Aż wreszcie jęk ustał. Zaraz po nim całą salę na moment omiótł przeraźliwie jasny, czerwonawy blask. Cirth już dawno odrzucił od siebie przeklęty oręż, ale było za późno. Valkynaz został przebudzony.

Kilku wieśniaków rozłożonych przy wejściu zaczęło nieludzko wrzeszczeć. Generał spojrzał w tamtą stronę i zobaczył powód. Gwałtownie krew uderzyła mu do głowy, usłyszał jak pulsuje mu pod czaszką.

Przy wrotach którymi weszli kłębiło się skupisko zwartych w walce ciał. Kilka z nich należały do resztki jego ochotniczego oddziału chłopstwa, ale większość do czegoś, co widział pierwszy raz w życiu. Nadgniłe mięsiste szczątki wyglądające na martwe a jednocześnie tak realnie żywe. Zwarte w walce, atakujące zaciekle. I właśnie wybijające do nogi jeden z jego oddziałów.

Cirth wrzasnął łamiącym się głosem na osłupiałą z przerażenia gromadę żołnierzy skłębionych jak najdalej od zagrożenia:

-Do walki tchórze! Za co wam płacę?! Kupą na nich, kupą! Atakować albo zaraz powybijają was jak tamtych!

Wrzaski poskutkowały. Stłoczeni w ścisku wojownicy doskoczyli do wroga i zaczęli wściekle robić mieczami, berdyszami, korbaczami i wszystkim innym co wpadło im w ręce. Nawet sam Cirth włączył się do walki- wyciągnął swojego ulubionego Slaughtermana i szył strzał za strzałem. Na lewo od niego stanęło kilkudziesięciu wojskowych ze staromodnymi łukami. Nie zrażali się tym, że większość ich strzał ląduje w drewnianych wrotach za plecami wrogów. Każdy robił co mógł. Niestety nie trafili na łatwego przeciwnika. Nieumarli zdawali się nie zwracać uwagi na rany pokrywające ich ciała, ucięte kończyny też nie robiły na nich wrażenia. A armia ludzi wciąż topniała.

Wreszcie gdzieś z bitewnego zgiełku wyłonił się pojedynczy krzyk zwycięstwa:

-A masz, suczy synu! Ha! Załatwiłem go! Bijcie po głowach panowie, to na nich działa! Po głowach!

Zewsząd ozwały się wrzaski napierających żołdaków. Zaczęli przełamywać linię wroga, czerepy latały jak zboże w sierpniu. Wkrótce umarlaki zostały przegonione aż za bramę którą natychmiast zamknięto. Tylko przez dziurę pozostałą po wyrwanej niedawno kładce wciskały się do środka przegniłe brudne łapska najeżone tępymi pazurami. W miarę możności od razu je ucinano, lecz nowym nie było końca.

-Co pan zarządza, panie generale?- zapytał Cirtha spocony żołnierz w kolczudze. Mieli chwilę wytchnienia, mogli przedsięwziąć odpowiednie kroki. Na przykład zacząć się modlić. Generał zagryzł wargi. Ten żołnierz oczekuje jakiegoś sensownego posunięcia, czegoś co wzmocni morale. „Muszę coś zarządzić”- pomyślał- „Po prostu muszę. Inaczej gotowi usmażyć mnie na wolnym ogniu żem ich tak ładnie urządził.” Uruchomił swój cały zmysł taktyczny, przypomniał sobie wszystkie znane fortele. Ale nic nie przychodziło mu do głowy.

-Panie generale?- niecierpliwił się ten spocony.

I wtedy wpadł na myśl genialną w swojej prostocie. Przecież wystarczyło się odwrócić! Przecież przemykał wzrokiem po tej bramie już przynajmniej kilkakrotnie! Rozwiązanie leżało kilkanaście metrów za jego plecami.

-Wyjdziemy tamtędy- dumny jak paw wskazał palcem na „tylne wyjście” nieco mniejsze od tego którym weszli. żołdak widocznie się rozpromienił, ukazując w pełni swoje wybrakowane uzębienie.

-Pan to ma łeb, panie generale! Ja bym w życiu na to nie wpadł!- w jego głosie nie było choćby cienia ironii.

-Wiem, wiem. To dlatego że nie piłem jak wy wszyscy- Cirth uznał że przy okazji nauczy czegoś młodego.

Spocony rozszerzył oczy ze zdziwienia po czym pobiegł zdać sprawę reszcie. Tamci już po pięciu minutach byli gotowi do drogi. Ustawili się pod zbawicielskimi wrotami w ładnych, równych szeregach. Czekali tylko na rozkaz generała.

Cirth stanął na podwyższeniu z gruzu i skierował się do nich twarzą. Odchrząknął kilka razy.

-Ekhem, ekhem. Chcę wam tylko uświadomić jak wspaniałomyślnie ratuję wam dzisiaj dupy. Mogłem was tutaj zostawić na stracenie, na pastwę tych zdziczałych kreatur!- leciał już po całości- Ale nie! Ja mam swoje zasady! Zostanę przy was do usranej śmierci jak kapitan na pokładzie tonącego statku. Bo tak trzeba! To jest powinność generała względem jego żołnierzy!

Kilku wojowników pokiwało z uznaniem głowami.

-A teraz pozwólcie, iż wydostanę nas z tego grobu. Otworzyć wrota!

Co więksi napaleńcy skoczyli do drewnianej sztaby trzymającej drzwi i obalili ją z łoskotem na ziemię. Natychmiast tego pożałowali.

Wataha nieumarłych kreatur wdarła się między szeregi siejąc śmierć. żołnierze zupełnie nieprzygotowani na taki zwrot akcji zaczęli padać jak muchy.

Cirth stał w samym środku zamieszania nie mogąc nawet drgnąć ze strachu. To już koniec. Jego wyprawa okazała się totalną porażką. Wyprawa po śmierć.

Wszystko stało się nagle nieistotne. Nic go już nie obchodziło.

Wyciągnął z kieszeni spodni sakiewkę z Flissem, rozerwał rzemyk splatający jej górę. I wysypał całą zawartość na swoją twarz. Biały proszek zawirował w powietrzu, opadł wokoło niego jak śnieg. Cirth zebrał garściami to, co opadło w pobliże nosa, zbił w jedną grudę i wciągnął hałaśliwie. Tak, to jedyne co mu pozostało. Kochany, jedyny w swoim rodzaju Fliss.

Rozejrzał się dookoła i zaśmiał cienko, histerycznie. Wszędzie leżeli jego żołnierze wykrwawiający się w kałużach własnych wymiocin. Został przy nich do końca, tak jak obiecywał. Do samego końca, jak kapitan na tonącym statku.

Wreszcie i na niego przyszła pora. Tępe pazury zanurzyły się głęboko w jego brzuchu. Z ust wyciekła mu strużka krwi. Ostatnią rzeczą która widział, były obłoki opadającego powoli Flissu. Kochanego, jedynego Flissu.



Loren otworzyła szeroko duże, brązowe oczy. Wizja dobiegła końca.

2
usłyszał zdenerwowany kobiecy głos niesiony z wiatrem.
w tym przypadku raczej odbijający się echem od ścian, niesiony wiatrem raczej dziwnie wygląda.



Na początku dużo powtórzeń, lub podobnie brzmiące słowa : pajęczyna, pajęcze, pająki


dawcy będą nalegać
dawcy prezentu...hmm nieładnie brzmi.


wielką nieregularną
przecinek zgubiony


wielką nieregularną wyrwę w sklepieniu. Słońce wlewało się tutaj do środka lśniącą kaskadą niczym wielki, nieregularny wodospad. Promienie igrały w małych kałużach utworzonych przez wodę kapiącą z zapadniętych krawędzi wyrwy

kolejny tunel, sklepiony o wiele wyżej od tego, w którym znalazł trupa. Po obu stronach przejścia stały potężne kolumny ozdobione kolejnymi





W wielkiej sali w której
przed w przecinek






]Akademii. Fakt, Akademia





potrafiła o siebie zadbać. Ubrana była w zwykły męski strój
No to tak. Potrafila zadbać, bo strój miała odpowiedni do warunków, czy potrafiła zadbać o siebie jako kobieta? Delikatny rozdzwięk.






już nie wiem co o tym myśleć... Lepiej idźmy już

jego obecności było widoczne napięcie między nim a Ginsem. Loren znosiła to nieco lepiej, czasem nawet zamieniła z nim kilka słów. Bolgh był postawnym, umięśnionym mężczyzną lecz, co dziwne, z jego





rozburzoną jak słoma czupryną
??


Błyszczące od wilgoci bicepsy zafalowały
Falują to kobiece piersi, a własnie dlatego, że skladają się głównie z tłuszczu. Falujący biceps? Nieee


Tunel Szybiej śmierci?
Szybkiej?




jej twarz przybrała barwę dorodnej pomarańczy
hmm zrobiła się pomarańczowa na twarzy?



Nie mam sił dalej poprawiać. Męczy mnie ogromna ilość zamików, nużące opisy...zanim coś zaczyna się dziać muszę przebrnąć przez długie zdania, z których większość nic nie wnosi, oprócz zniecierpliwienia: kiedy w końcu coś się zacznie. Czy koniec wizji jest zarazem końcem utworu? Czy coś dalej będzie? Jeśli nic, to nuda. Niestety. Ale nie mogę powiedzieć, że jest bardzo źle. Musisz koniecznie popracować nad warsztatem. Czytaj też na głos to co napiszesz, zobaczysz, że niektóre zdania i Ciebie samego będą męczyć. Wtedy rach ciach, zmieniaj. Powodzenia.

Dodane po 5 godzinach 36 minutach:

No to dalej. Cholrobcia, nie wiem jak dodaje coś do poprzedniego swojego postu, bo edytować w ogole nie można. No ale dobra.


Ten tutaj to dopiero miał zabawę- skomentował Bolgh- Oj, wolałbym nie wiedzieć co mu się stało. Sztywny. Na amen
Znależli trupa...po co ta wypowiedź, że sztywny na amen, skoro to...trup?






Wszędzie krew. Zastygłe ogromne strupy skrzepłej krwi. Kiedyś musiała lać się tutaj strumieniami
Wydaje mi się, że krew krzepnie i tworzą się strupy na ciele, ale na posadzce, czy ziemi?


Gdzie by nie spojrzeć leżała przerdzewiała od krwi broń: miecze, topory, kiścienie, berdysze, glewie, gizarmy a także kosy i cepy bojowe.
To zbędne, moim zdaniem, ta cała wymiana każdego rodzaju broni.




hełm- Znalazłem go przy tamtym wyszczególnionym wojaku. To chyba dowódca czy ktoś w tym stylu- wskazał na rycerza leżącego na kamiennym stole. Nie wspomniał jej, że przed chwilą wydłubał z tego hełmu głowę. Nie potrzebował teraz protestów, a hełm dowódcy nadawał się idealnie, bo mogli zobaczyć całą akcję oczami kogoś wysokiego rangą. Tak, jego oczami!

Loren objęła hełm

skinął na pachołka na zwinięcie

-Dobrze. Zasłużyłeś na to- wcisnął zwiadowcy w dłoń brzęczący mieszek- A teraz wracaj do pracy.

żołdak odszedł gnąc się w pokłonach


Jakoś trudno mi sobie to wyobrazic...Nie dość, że zapłacił mu od razu, to jeszcze żołdak, niczym sługus jakiś gnie się w pokłonach przed generałem?


W miarę możności od razu je ucinano, lecz nowym nie było końca.
Możliwości


wspaniałomyślnie ratuję wam dzisiaj dupy. Mogłem was tutaj zostawić na stracenie, na pastwę tych zdziczałych kreatur!- leciał już po całości
oj...nieładnie brzmi...

3
Ok czaję, że za dużo powtórzeń ale najbardziej liczy się dla mnie to, czy tekst czyta się dobrze i z przyjemnością. Dowiedziałem się już o psujących zabawę opisach na początku- dzięki, ale jak jest dalej?
rozburzoną jak słoma czupryną
??
???
Tunel Szybiej śmierci?
Szybkiej?
Tak, Szybkiej. I?
Czy coś dalej będzie? Jeśli nic, to nuda. Niestety.
Owszem, coś dalej będzie, ale jeszcze tego nie napisałem 8) Na razie chciałbym dać do oceny tylko ten fragment (załóżmy, że jest to fragment książki).
Ten tutaj to dopiero miał zabawę- skomentował Bolgh- Oj, wolałbym nie wiedzieć co mu się stało. Sztywny. Na amen
Znależli trupa...po co ta wypowiedź, że sztywny na amen, skoro to...trup?
Bo Bolgh jest prostym człowiekiem, a poza tym chce jakoś rozładować napięcie.
Wszędzie krew. Zastygłe ogromne strupy skrzepłej krwi. Kiedyś musiała lać się tutaj strumieniami
Wydaje mi się, że krew krzepnie i tworzą się strupy na ciele, ale na posadzce, czy ziemi?
A jaka to różnica?
-Dobrze. Zasłużyłeś na to- wcisnął zwiadowcy w dłoń brzęczący mieszek- A teraz wracaj do pracy.

żołdak odszedł gnąc się w pokłonach
Jakoś trudno mi sobie to wyobrazic...Nie dość, że zapłacił mu od razu, to jeszcze żołdak, niczym sługus jakiś gnie się w pokłonach przed generałem?
To była premia. Na przykład.

4
Szybkiej?



Tak, Szybkiej. I?




No to tylko, że napisałeś SZYBIEJ, czyli zgubiłeś K. Oprócz tego nic.


Cytat:

Cytat:

Wszędzie krew. Zastygłe ogromne strupy skrzepłej krwi. Kiedyś musiała lać się tutaj strumieniami



Wydaje mi się, że krew krzepnie i tworzą się strupy na ciele, ale na posadzce, czy ziemi?



A jaka to różnica?


No jak to jaka różnica? Nie rozumiem. Taka, że to dziwnie brzmi ( jak dla mnie, to przecież tylko moja opinia)






Jakoś trudno mi sobie to wyobrazic...Nie dość, że zapłacił mu od razu, to jeszcze żołdak, niczym sługus jakiś gnie się w pokłonach przed generałem?



To była premia. Na przykład.


Oki, rozumiem, ale to pokłony to trochę naciągane, to jakiś oddział wojskowy, z tego co zrozumiałam, więc chyba bardziej jakieś salutowanie, niż kłanianie się dowódcy pasuje (Kolejny raz podkreślam, że to tylko moje zdanie)


Ok czaję, że za dużo powtórzeń ale najbardziej liczy się dla mnie to, czy tekst czyta się dobrze i z przyjemnością. Dowiedziałem się już o psujących zabawę opisach na początku- dzięki, ale jak jest dalej?


Napisałeś, że to nie koniec. I bardzo dobrze, bo na opowiadanko się nie nadaje, z takim zakończeniem, (za mało wyraziste). Tekstu nie czyta sie z przyjemnością, bo nie przeszedł korekty ( powtórzenia, zaimki, wywalenie niepotrzebnych zdań, przekonstruowanie niektórych), robiłam Ci własnie taką wstępną mini korektę, ale bardziej żeby pokazać Ci nad czym powinieneś popracować najwięcej. Poweidzmy, że ta ryba byłaby smaczna, gdyby nie tyle ości. A z ośćmi zawsze można sobie poradzić i podać gościom tę rybkę w ładniejszej formie. Powodzenia.

5
Tekst długo leży, ale ja też spróbuję go ocenić.



Pomysł: 2

Lau powiedziała dużo o Twoim tekście. Przyłączam się. Czytanie go nie było zbyt przyjemne, przez długi czas miałam wrażenie, że zetknęłam się z "Mumią 7". Wybacz porównanie.



Styl: 2

Nic szczególnego nie rzuciło mi się w oczy, może z wyjątkiem sztuczności, żarty i sarkazm bohatera były strasznie... wymuszone?



Schematyczność: 2-

Niezbyt oryginalne. W zasadzie, nie wiem, jak odczucia innych osób, które widziały Twój tekst, ale mnie po głowie obijały się porównania do "Mumii" (patrz wyżej) oraz "Domorosły Indiana Jones!".

Ale nie, przepraszam, biorąc pod uwagę Twój opis bohatera, to powinien być "Indiana Jones z kryzysem wieku średniego", tak? ^^



Błędy: 2=

Ortów nie było, ale Lau już Ci powiedziała, prawda? Przecinki, zaimki, jedzone litery, dziwne sformułowania... Na tym Twój tekst stracił najwięcej i przebrnęłam przez niego z trudnością. Chociaż, gdyby nawet nie było błędów, powiedziałabym, że pióro masz dość ciężkie.



Ogólnie: 2



Przyłączam się do apelu, żebyś odłożył ten tekst. Albo inaczej. Przeczytaj go parę razy, głośno, zaglądaj do poprawek Lau, następnie odłóż kartkę (plik), ale nie chowaj za głęboko, żebyś odczuwał jego obecność oraz miał na widoku, napisz kolejny, mając w pamięci uwagi...



życzę Ci powodzenia i pozdrawiam.

6
Już z piec razy przybierałem się do twojego opowiadania, za każdym razem kończąc po góra dwóch akapitach. Za każdym poprzednim razem sądziłem, ze jest to wina mojego zmęczenia. Przeczytawszy ocenę Eitai zmieniłem zdanie.

Tekst jest słaby. Widać po nim, że masz sporo ambicji, ale mimo wszystko jest cienko.

Pomysł jak juz wspomniano nasuwa na myśl kolejną wymuszoną część Mumii.

Styl nie tyle nie zachwyca, co wręcz męczy i odpycha.

Przyłączam sie do rady Eitei.



Pozdrawiam.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”