
- Jest źle córuś… - westchnął cieśla do łkającej obok niego czarnowłosej latorośli. – I to bardzo.
- Wiem. – łza spłynęła po policzku siedzącej w progu Inie. – Ale co począć?
- Teraz już niewiele. – Rzemieślnik przygładził posiwiałe włosy i zawiesił wzrok. – Możemy tylko czekać… i mieć nadzieję na cud.
W słowach Enora nie było krzty przesady. Sytuacja jego rodziny nigdy nie należała do łatwych, ale od trzech lat było coraz gorzej. Ten los dzieliły z nimi wszystkie mieszczańskie familie w Santochristi. Takie widać było przeznaczenie biednych – spoglądać z zazdrością na wystawne życie tych związanych ze świątynią Sił Wyższych i jej Inkwizycją. Ci, którzy mieli w rodzinie kapłana, zarządcę, bądź funkcjonariusza cieszyli się względnym spokojem i wysokim poziomem życia. Mieszkali w murowanych domach, mieli wszystko: pieniądze, szacunek, opiekę lekarską… Rodzinie Enora najbardziej brakowało tego ostatniego. Odkąd trzy lata wcześniej zablokowano wszelkie dostawy przedmiotów produkowanych starożytnymi metodami, takie rzeczy jak leki stały się niedostępne dla zwykłych śmiertelników.
- Jak się czuje mama? – zagadnęła ojca po dłuższej chwili Ina.
- Lepiej… chyba. Na pewno mniej kaszle, więcej też śpi.
- To dobrze… - oceniła.
Gruźlica panowała w stolicy od kilkunastu miesięcy, pochłaniając przy tym wiele istnień, głównie wśród biedoty. świątynia, sprawująca od wojny z Administracją najwyższą władzę w mieście, zdawała się nie przejmować szalejącą chorobą. Rada zbierała się raz w tygodniu, ogłaszała rychłe polepszenie sytuacji, po czym na powrót ginęła w trzewiach fortecy.
- Jano dał ci jakąś odpowiedź?
- Nie. Ten stary naciągacz pewnie prędzej popłynie za nasze pieniądze do Anokha, niż znajdzie antybiotyki – potrząsnął głową cieśla. – Pewnie źle zrobiłem, że mu zaufałem, ale trzeba było spróbować.
- Wiesz dobrze, że nie odpłynie z miasta. Prędzej trafi do celi – pocieszała z wymuszonym uśmiechem córka. – Inkwizytorzy znają jego wcześniejsze wykroczenia i na pewno nie wypuszczą go z wyspy.
- Może masz rację. Ale jego uwięzienie nie pomoże ani twojej mamie, ani siostrze.
- Pójdę zerknąć do Kary. Strasznie kaszlała w nocy, myślałam, że się udusi. – Kolejna łza spłynęła po policzku Iny.
Młodsza córka Fanetów miała dopiero sześć lat, a już wydawało się, że jej dni były policzone – wszak choroba nie wybierała. Leżała w swoim posłaniu w rogu jedynego pomieszczenia ich domu i już drugi tydzień zmagała się z gruźlicą. Niejeden dorosły nie wytrzymał aż tak długo. Ina otuliła siostrę kocem i przyłożyła rękę do czoła młodszego rodzeństwa. „Gorące…”, pomyślała czarnowłosa. Wymieniła okład na nowy, po czym wróciła ławkę przed domem.
- Może jutro po pracy poszukam Jano? – zapytała zatroskanego ojca, potwornie już zmęczonego pracą po osiemnaście godzin na dobę.
- Mogłabyś? Dobrze by było – ucieszył się Enor. – Ja nie mogę się wyrwać z warsztatu. Ledwo wyrabiam się z pracą, a niedługo wypada ściąganie podatków. Ta przeklęta gruźlica wykończy nas wszystkich, i zdrowych, i chorych.
- Uspokój się, może jeszcze da się coś zrobić. Pani Ichanic żyła bez leczenia ponad cztery tygodnie.
- Ale potem i tak umarła – przypomniał ojciec. – Lepiej, żebyśmy nie musieli ustanawiać nowych rekordów…
Nazajutrz rano Ina, jak zawsze, udała się do pracy. Wyżywienie czteroosobowej rodziny z jednych zarobków było niemożliwe, więc najstarsza córka Fanetów od czternastego roku życia pomagała w utrzymaniu. Mycie naczyń w garkuchni nie było dobrze płatnym zajęciem, ale karczma „Gołoborze” była jedynym miejscem, gdzie chciano przyjąć tak młodą dziewczynę.
Droga do pracy nie była może zbyt długa, ale zajmowała Inie ponad pół godziny, głównie przez duże nachylenie ulic. Upływ czasu skrupulatnie odnotowywał wielki mechaniczny zegar na wieży świątynnej twierdzy. „Czwarta piętnaście”, odczytała czarnowłosa, „Czyli mam jeszcze kwadrans”.
Pokonując stromą i zabłoconą, choć brukowaną drogę napotkała syna właściciela „Gołoborza” – Warona. Był jej rówieśnikiem i od dawna starał się jakoś do niej zbliżyć. Na darmo – Ina miała ostatnimi czasy większe problemy na głowie, niż jego nieśmiałe podchody.
- Cześć… - przywitał się nieśmiało – Coś wcześnie dzisiaj idziesz, zwykle pojawiasz się dopiero o piątej.
- Chcę dzisiaj szybciej wyjść. Mam nadzieję, że mi pozwolicie?
- Tata chyba nie będzie miał nic przeciwko… - zawiesił głos na chwilę – … o ile wywiążesz się ze swoich obowiązków.
- Jasne – odparła chłodno. – Dzięki za wskazanie mi mojego miejsca…
Czarnowłosa otarła pot z czoła. „Ruch jak w naszym porcie… przynajmniej przed blokadą”, wspomniała na widok tłoku panującego w lokalu. Czyszczenie drewnianych misek było, wbrew pozorom, mozolną pracą. Przynoszenie wiader wody ze studni, dokładne szorowanie naczyń, wymiana wody, nakładanie wosku, wylewanie ścieków, spacer do ujęcia po więcej wody, i tak w kółko. Te monotonne czynności lubiła sobie ubarwiać. Jak? Bardzo prosto: marzeniami.
Nie trzeba przecież mieć tęgiego umysłu, by móc marzyć. Ileż to razy Ina zniszczyła miskę, gdy przez zamyślenie zbyt energicznie ją szorowała? Wystarczyła chwila, a czarnowłosa już była w swoim świecie. Gdzieś, gdzie jej rodzina była zdrowa i bezpieczna, żyła w dostatku i bez strachu o jutro. W jej świecie nie było świątyni, wyciągającej rąk po wdowi grosz, czy lustrujących wszystko i wszystkich inkwizytorów.
Tamtego dnia znalazła się w miejscu, które znała tylko z opowiadań - w Anokhu, wolnym mieście nad zatoką. Gdy była dzieckiem nawet nie myślała, że kiedykolwiek zechce się tam znaleźć. Ale wtedy to miasto wyglądało zupełnie inaczej: drobna mieścina leżąca gdzieś na rubieżach Arpatii, ostatnie miejsce, które szanujący się podróżnik chciałby odwiedzić. Dopiero przed trzema laty Anokh zaczął się rozwijać, aż stał się obiektem pożądania każdego mieszkańca świątynnego imperium. No, może nie każdego, ale z pewnością tego biednego. Ina nie mogła zliczyć wspaniałości, jakie słyszała o tamtym miejscu: murowane domy dla każdego, wolność wyznania i wypowiedzi, niskie podatki, piękne budynki. Jednym zdaniem: cud nad cuda, jakiego próżno było szukać pod panowaniem świątyni w 1147 roku (lub 1495, jak czas liczyli mieszkańcy miasta nad zatoką).
Czarnowłosa uważała murowane domy za zbędny dostatek; mała, drewniana, ale czysta chatka była wszystkim, co było jej potrzebne do szczęścia. Taki właśnie budynek umieściła w swych marzeniach na przedmieściach Anokha. Wyobrażała sobie, jak budzi się o świcie i ogląda pierwsze promienie wiosennego słońca odbijającego się w wodach zatoki, gdzie leniwie kołysały się żaglówki. W jej świecie nie zabrakło miejsca na dzieci, których chciała mieć co najmniej trójkę, może nawet czwórkę. Gromadkę małych szkrabów, których w obu pokojach wymarzonego domu byłoby pełno. Zaraz obok chatki usadowiła podobne, przeznaczone dla jej rodziców. Otoczony kwiatami i drzewami dom, gdzie każdy mógłby zobaczyć, jak wygląda rodzinne szczęście. „Popłynę tam… kiedyś…”, marzyła.
- INA!!! – Gromki krzyk szefa rozbił marzenia czarnowłosej tak, jak kamień tłucze świątynne witraże. – Do jasnej cholery, to już czwarta miska w tym roku! A mamy dopiero początek lutego!!!
- Ja… ja… przepraszam… - Plątała się zakłopotana, patrząc to w podłogę, to w sufit, po drodze lustrując trzymane w rękach przetarte naczynie. – Zamyśliłam się i dlatego tak…
- Nawet mi nie próbuj wciskać, że się zamyśliłaś!!! – Grzmiał niski, gburowaty właściciel. Tego dnia najwidoczniej wstał lewą nogą, bo darł się dużo głośniej, niż zwykle. – Czy ja ci płacę za myślenie? Wydawało mi się, że mycie garów to zajęcie niewymagające wysiłku intelektualnego? Czyżbym się mylił?
- Nie, proszę pana! – Uniżonym tonem zaprzeczyła Ina, uciekając struchlałym wzrokiem na bok.
- Dostaniesz nauczkę tym razem! Nie będę tolerował niszczenia sprzętów stołowych. Z twojej pensji kupię cały komplet, dziesięć półmisków.
- Ale… ale to będzie przecież jakieś sto miedziaków… - Odezwała się cicho. – Nie może mi pan tego zrobić, to ponad połowa mojej pensji.
- Sama jesteś sobie winna!!! – uciął. – A teraz wracaj do roboty, póki ją jeszcze masz!
Wróciła, co miała począć. Cały mozolnie tworzony, wymarzony świat legł w gruzach. Nie zostało nic, poza brudnymi miskami. „Byle do szesnastej”, przeszło jej przez myśl.
W drodze do domu nie była już Iną. Była dumną księżniczką zstępującą po bogato zdobionych schodach do swoich poddanych. Ci klaskali i głośno kontemplowali kolor jej oczu, piękno twarzy i szat, oraz grację ruchów. Mijała zebranych z wdziękiem godnym koronowanej głowy. Czar chwili trwał do momentu, gdy jeden z „poddanych” zwalił dostojną księżniczkę z nóg, próbując ocalić ją przed próbą zamachu. Owym „bohaterem” był nikt inny jak Waron, a „zamachowcem” uciekający wóz dwukonny, który pozbawiony zwierząt i hamulców z impetem jechał w dół ulicy.
- Tak obala się monarchie – stwierdziła trochę oszołomiona Ina, podnosząc się z gleby.
- że co? – zapytał syn gospodarza, pomagając wstać czarnowłosej.
- Nie… – odparła otrzepując się z kurzu. – Nic.
- Od dobrej chwili krzyczałem, że jedzie na ciebie wóz. Ogłuchłaś, czy jak?
- Byłam… zajęta. – Ugryzła się w język, próbując uniknąć słowa „zamyślona”. – Ale tak, czy inaczej dzięki za ratunek. Trochę zmazał plamę na twoim wizerunku.
- Jaką znowu plamę? – Waron pochylił głowę i obejrzał dokładnie lnianą koszulę.
- Nieważne…
Po krótkich, acz urojonych, spotkaniach ze światowym życiem trzeba było wrócić do szarej normalności. W domu czekała wciąż ta sama bieda, no i oczywiście widmo śmierci najbliższych.
- Dobrze się czujesz mamo? – Ina przyklepała rozczochrane od posłania włosy rodzicielki.
- Mhm… - przytaknęła matka, nie otwierając oczu.
- To dobrze. Zaraz zrobię ci wywaru z mięty, tylko zerknę do Kary.
Młodsza siostra nie miała się najlepiej. Kaszel wespół z gorączką powoli wyniszczały osłabioną dziewczynkę.
- Kara wstań… Mam dla ciebie kaszę z mlekiem. – Czarnowłosa próbowała porozumieć się z jasnoczubym rodzeństwem.
- Nie chcę. Gardło mnie boli! – Ochrypłym głosem zaprotestowała dziewczynka.
- Musisz jeść, bo nie wyzdrowiejesz…
- I tak nie wyzdrowieję… - odparła i odwróciła się na lewy bok.
Ina oniemiała. Zostawiła miskę z jedzeniem i wyszła na zewnątrz.
- Nie wiedziałam… nie wiedziałam, że dzieci tyle rozumieją… – Czarnowłosa szlochała ojcu w ramionach.
- No już, spokojnie – Enor starał się opanować córkę, ale sam też powoli się rozklejał. - … spokojnie…
- Tato… ja teraz… - Dukała płacząc Ina – … ja teraz pójdę poszukać tego Jano. On musi mieć antybiotyki, albo chociaż informacje, gdzie można je znaleźć.
- Dobrze… - zgodził się. – Ale jeśli niczego się nie dowiesz, to wróć na noc i nie zamartwiaj się…
Jak na siebie była wyjątkowo zdeterminowana do działania. Otarłszy łzy w rękaw ruszyła w stronę centrum Santochristi, skupionego ciasno dookoła twierdzy świątyni. W międzyczasie zastanawiała się, co by zrobiła ze sprawcami wszystkich nieszczęść jej rodziny. Za winowajców uważała tych dziwnych przybyszów z Anokha, którzy trzy lata wcześniej postawili połowę kraju na głowie. To przez ich starożytny artefakt Inkwizytorzy wydali zakaz na wszelkie towary mające swe korzenie w przedświątynnych czasach. Gdyby nie oni, wciąż można by kupić antybiotyki, a jej rodzina byłaby zdrowa i bezpieczna. Z drugiej strony, to właśnie oni przyczynili się do rozwoju Anokha – miasta, które tak często gościło w marzeniach Iny. Czarnowłosa kierowała się w stronę śródmieścia nie wiedząc, czy ma owych osobników podziwiać, czy nienawidzić. Ot, dylemat…
Deszczówka szerokimi strumieniami spływała rynsztokiem. Ina, wyżymając przemoczone włosy, przekroczyła próg gospody. Jano zwykle przesiadywał W „Darze”, jednej z najlepszych karczm w stolicy, była więc duża szansa, że tam właśnie się znajdzie.
Wielu ludzi skryło się przed padającym deszczem w tym przybytku, więc poszukiwania nie należały do najprostszych. Czarnowłosa przeciskała się przez tłumy podpitych biesiadników i gęsty dym, kierując swe kroki w stronę baru.
- Przepraszam… - Zagadnęła gospodarza serwującego kaszę jakiemuś jegomościowi. – Poszukuję Jano, takiego starszego człowieka z ogromnymi wąsami. Czy wie pan, gdzie mogę go znaleźć?
- Znam go, ale nie widziałem go u nas od jakiegoś czasu. Co on, zabił kogoś? Jesteś już trzecią osobą, która go szuka.
- Nie wiem, ale bardzo zależy mi na tym, żeby go znaleźć. Jest pan pewien, że go nie widział?
- Owszem. Od trzech dni nie pojawił się tutaj. Jestem tego pewien, bo wisi mi za cztery piwa i miskę kaszy, więc zapamiętałbym, gdyby się tu pojawił – skwitował właściciel.
Zrezygnowana dziewczyna wróciła zatem na zalane deszczem ulice. Było już dawno po zmroku. Iluminowane nielicznymi lampami olejnymi drogi sprawiały przygnębiające wrażenie. Ina wahała się. Nie wiedziała, czy ma wrócić do domu z pustymi rękoma, czy kontynuować poszukiwania na ślepo. Myśl, że ukochane matka i siostra czekają na jej powrót z lekarstwem, przygnębiała czarnowłosą. Z drugiej strony „Dar” był jedynym miejscem, gdzie Jano był regularnie widywany.
Włócząc się po mieście zapuściła się w okolice „Gołoborza”. Traf chciał, że przez okno dojrzał ją jej cichy wielbiciel.
- Ina, co ty robisz tutaj w tym deszczu? – Waron wybiegł z przyległego do gospody domu z kocem.
- A… jakoś tak się tutaj zaplątałam… - stwierdziła chłodno dziewczyna.
- Wejdź na chwilę i poczekaj aż przestanie padać – nalegał syn jej pracodawcy ciągnąc ją za rękę. – Nie możesz przecież łazić przemoczona po ulicach, chcesz się rozchorować?
- Nie chcę, właśnie miałam iść do domu… - broniła się.
- Nic nawet nie mów, tylko właź do środka. Nie chcę, żebyś i ty zapadła na gruźlicę.
- Co masz na myśli mówiąc „i ty”? – zapytała, gdy przestąpili próg domu.
- Wiesz… wielu moich znajomych choruje na to. Kilku nawet zmarło. Nie chcę, żeby to grono się powiększyło – objaśnił, siadając koło Iny na łóżku.
- Aha… to w sumie tak, jak u mnie – powiedziała cicho. – Odkąd szaleje ta przeklęta choroba straciłam wszystkich przyjaciół. W najbliższej okolicy były tylko cztery dziewczyny w moim wieku. Teraz zostałam sama.
- Nie martw się – pocieszał. – Ponoć świątynia cały czas pracuje nad lekami na to. Na pewno niedługo roześlą do potrzebujących wszystko, co trzeba.
Ina zmierzyła Warona przeszywającym i pozbawionym złudzeń wzrokiem. On zauważył jej spojrzenie i natychmiast odwrócił głowę.
- Jeszcze do niedawna też wierzyłam w te propagandowe bzdury – stwierdziła chłodno. – Choroba we własnej rodzinie szybko leczy z wiary w rządzących.
- Przepraszam, miałem nadzieję, że cię pocieszę – tłumaczył się.
- Nie, nie przepraszaj… - powiedziała. – To mi jest głupio. Po prostu od jakiegoś czasu jest coraz gorzej i nie widać żadnych oznak poprawy. Domowe sposoby nie skutkują na gruźlicę, a antybiotyki są w ogóle niedostępne. Takie czekanie na rozwiązanie sprawy przez świątynię jest jak czekanie na cud…
- Wiesz… cuda czasem się zdarzają – uśmiechnął się lekko i wstał.
- Co masz na myśli? – zaciekawiła się.
- Słyszałem wczoraj, jak ojciec i matka rozmawiali o jakimś przybyszu z południa. Podobno przedwczoraj przyszedł do gospody w ciemnym płaszczu i szerokim kapturze. Nie znam dokładnych szczegółów, ale wygląda na to, że to jakiś uzdrowiciel poszukujący zaginionej osoby chorej właśnie na gruźlicę. Jeśli to prawda, to pewnie może uzdrowić kogokolwiek, trzeba go tylko odnaleźć.
Ina posmutniała. Spodziewała się raczej konkretnego sposobu na uratowanie rodziny, a niepewna pomoc nieznajomego przybysza nie należała do sprawdzonych metod.
- To miło, że chcesz podsunąć mi dobry pomysł, ale jakoś nie wierzę, żeby ktoś taki faktycznie potrafił leczyć. Poza tym, jak mielibyśmy go znaleźć?
- Hmm… no może być ciężko, ale postaram wypytać się rodziców o niego. Dam ci znać, jeśli czegoś się dowiem.
Targana sprzecznymi uczuciami czarnowłosa powróciła do domu. Nadchodząca noc miała okazać się bardzo ciężka. Choroba postępowała u Kary w zastraszającym tempie, pojawiły się trudności w oddychaniu. Zatrwożona Ina bezradnie patrzyła, jak jej mała siostra walczy o każdy haust powietrza. Czarnowłosa starała się zachowywać spokój, ale widok dziecka na krawędzi życia i śmierci przerażał ją. Ojciec był nieobecny, a matka spała z wysoką gorączką, więc była zdana tylko na siebie. Gdy nad ranem Enor wrócił do domu Ina postanowiła nie tracić nawet chwili. Wybiegła na wciąż mokre ulice i w okamgnieniu znalazła się w pokoju Warona.
- Posłuchaj mnie… - szlochając zaczęła tłumaczyć zaistniałą sytuację – Muszę jak najszybciej znaleźć sposób na wyleczenie mojej siostry i mamy z gruźlicy. Jeśli nie zrobię nic, to dziś albo jutro… - zawiesiła głos i zalała się łzami.
- Uspokój się… - Waron przytulił ją i usiłował pocieszyć. – Mój ojciec jest na zapleczu gospody. Poczekaj tu chwilę, a ja postaram się coś od niego dowiedzieć.
Chwila, jaką zajęła rozmowa pomiędzy gospodarzem i jego synem zdawała się dla Iny trwać wiecznie. Najczarniejsze myśli krążyły jej po głowie. Usiadła na łóżku i zastanowiła się, za co jej rodzinę spotkała taka kara. Jednego była pewna, jeśli jej mamie i siostrze udałoby się wyjść z gruźlicy, zrobiłaby wszystko, by namówić ojca do przeprowadzki. Santochristi kojarzyło się jej już tylko ze śmiercią, mimo tego, że tuż za murami kwitła zieleń. To dziwne, że czasami tylko fortyfikacje dzielą życie i śmierć; piekło, jakim było mieszkanie w stolicy i zielony, palmowy raj znajdujący się za jej granicami.
Akurat przestało padać, gdy Waron wrócił z informacjami o przybyszu z południa.
- Ojciec nie wiedział za dużo – oznajmił wchodząc do pokoju. – Udało mi się tylko ustalić, że szukał gościa imieniem Jano, który podobno okradł go dzień wcześniej.
- Jano? – dopytała się Ina – To znajomy mojego ojca. Wziął od nas pieniądze na lekarstwo dla mamy i Kary, ale nie mogłam go nigdzie znaleźć.
- Jeśli go okradł, to pewnie został zgłoszony do inkwizytorów. Zapytajmy w więzieniu o niego, jeśli tam będzie to może dowiemy się czegoś o tym uzdrowicielu.
Nie tracąc czasu skierowali swe kroki do górującej nad miastem świątynnej twierdzy. To miejsce od zawsze napawało Inę niepokojem. Gdy tylko w jej marzeniach pojawiał się jakiś zły, czy mroczny element, był on wzorowany na stołecznym zamku. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale bała się dumnych, potężnych wież i ogromnych murów odgradzających świątynne tajemnice od zewnętrznego świata. Elementem powodującym największą trwogę było miejsce publicznych egzekucji na głównym dziedzińcu twierdzy. Przypadkiem zaplątała się tam trzy lata wcześniej, w 1144 roku, gdy po pokazowym procesie stracono kilku ważnych Kometystów. Była wtedy jeszcze za mała, by rozumieć politykę związaną z tym wydarzeniem, ale widok ludzi konających na szubienicach zapadł jej tak głęboko w pamięć, że co jakiś czas wspomnienia te wracały w koszmarach sennych. Przysięgła sobie, że nigdy więcej nie wróci w to miejsce. Uratowanie rodziny było jednak silniejsze niż strach, więc dzielnie przestąpiła próg miejsca, którego tak bardzo się bała.
- Owszem, mamy więźnia o takim imieniu – oznajmił urzędnik siedzący za biurkiem w lochu. – Okradł i oszukał kilkanaście osób, wczoraj go zwinęli. Dostał pięć lat, zgodnie z taryfikatorem.
- Naprawdę, jest tutaj? – ucieszyła się Ina. – Czy moglibyśmy z nim porozmawiać? To bardzo ważna sprawa.
- Wiecie… - odchylił się służbista – wizyty ze skazańcami bywają niebezpieczne. Jeśli macie być bezpieczni w jego towarzystwie, muszę przydzielić wam ochronę. A więzienni strażnicy mało zarabiają i mogą być… niechętni… - rzucił aluzyjnie.
Waron skrzywił się, po czym wyjął z sakwy około dziesięciu monet, o łącznej wartości dwustu miedziaków. Rzucił je na stół, a urzędnik uśmiechnął się szeroko.
- żeby każdy z odwiedzających był tak hojny, strajki w służbie więziennej byłyby rzadsze. Zapraszam… - wskazał znajdujące się za nim drzwi prowadzące do lochu.
- Nie musiałeś tego robić. – Ina szepnęła na ucho swojemu towarzyszowi. – Mam ze sobą pieniądze, to ja powinnam zapłacić. W końcu to w mojej sprawie tu jesteśmy.
- Przestań – uciął. – Mówiłem, że ci pomogę, więc właśnie się wywiązuję z obietnicy…
W towarzystwie dwóch funkcjonariuszy weszli do ciasnej, dusznej celi. Na drewnianej pryczy siedział brudny i wyraźnie zrezygnowany, starszy człowiek. Na widok czarnowłosej odwrócił wzrok.
- Odejdź. Nie mam ci nic do powiedzenia. Nie mam ani waszych pieniędzy, ani obiecanych leków. Nic nie mam. Zostawcie mnie w spokoju i pozwólcie zgnić w tej celi. – burknął Jano.
- Proszę pana, moja mama i siostra umrą, jeśli nie dostaną lekarstw. Proszę nam jakoś pomóc, tylko pan wie, gdzie znajduje się człowiek potrafiący je uzdrowić. Podobno okradł go pan niedawno, może pamięta pan gdzie to było… - prosiła na darmo Ina.
- Ja nic nie pamiętam. – Machnął ręką wąsaty złodziej. – Zabrali mi wszystko i skazali na pięć lat w tej celi. Uciekajcie małolaty i dajcie mi spokój.
- Ina, pozwól, że ja to załatwię. Możesz poczekać chwilę na korytarzu? – zapytał na ucho Waron.
- Ale co ty chcesz zrobić? – spytała zdziwiona.
- Nic się nie martw, tylko wyjdź na chwilę…
Czarnowłosa niechętnie opuściła celę. Drzwi zatrzasnęły się za nią, po czym na chwilę nastała głucha cisza. Przez moment ze środka słychać było przytłumioną rozmowę, po czym zabrzęczały monety. Następnymi dźwiękami było coś w rodzaju zagłuszonego krzyku i jakichś uderzeń.
Po krótkiej chwili Waron i strażnicy pojawili się na korytarzu. Funkcjonariusze wyglądali na nieco zziajanych, a na twarzy towarzysza czarnowłosej malował się uśmiech.
- Ten uzdrowiciel zatrzymał się w karczmie „Gniady Koń”. To tam Jano ukradł mu jakieś dziwne specyfiki – oznajmił.
- Jak udało ci się go przekonać do mówienia? – zaciekawiła się czarnowłosa.
- Ma się ten dar przekonywania…
Słońce jeszcze dobrze nie usadowiło się w szczytowej pozycji na niebie, gdy Ina wespół z Waronem przekroczyli próg „Karego Konia”.
- Owszem, mamy klienta odpowiadającego temu rysopisowi – potwierdziła gospodyni, zapytana o uzdrowiciela.
- To świetnie, gdzie możemy go znaleźć? – pytała dalej czarnowłosa.
- Na piętrze, pokój na końcu korytarza, po prawej.
Podążając schodami w górę Ina po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiechnęła się. Wreszcie pojawiła się jakaś nadzieja na ratunek dla jej mamy i małej siostry. „Marzenia czasem się spełniają”, pomyślała.
Doszli wreszcie do wskazanych drzwi. Niepewnie zapukali, ale nikt nie otworzył. Za ścianą wydawała się toczyć zaciekła kłótnia.
- Ile razy ci mówiłem Evara, że nie powinnaś wybierać się tutaj?! Gdybym przypłynął dzień później, pewnie już nie mógłbym ci pomóc! – krzyczał jakiś mężczyzna.
- Przepraszam… - Odezwał się zachrypnięty damski głos. – Ale nie mogłam zaprzepaścić takiej szansy.
Ina nieśmiało zastukała ponownie.
- Kogo znowu tam niesie… - Zniecierpliwił się mężczyzna. Podszedł do drzwi i otworzył je. Widać było, że odnaleźli przybysza, o którym tyle słyszeli. Miał długi płaszcz i twarz skrytą pod kapturem. Spod nakrycia głowy widać było długą bliznę ciągnącą się od czoła przez prawą część twarzy.
- Przepraszam, że przeszkadzam… - bąknęła czarnowłosa. – Ale przychodzę w bardzo ważnej sprawie, w której podobno pan może mi pomóc.
- Przykro mi, ale nie pomagam nieznajomym. To przynosi za dużo kłopotów – rzucił i złapał za drzwi. Waron przytrzymał je ręką i stwierdził:
- Koleżanka nie przyszła tu bez powodu. Prosiłbym o wysłuchanie jej.
Nieznajomy przybysz skrzywił się i wyciągnął z przewieszonej przez plecy pochwy długi miecz, który przyłożył Waronowi do gardła.
- Nie lubię natrętów – oznajmił. – Nalegam, żebyście przestali mnie nękać, bo inaczej porozmawiamy.
Towarzysz Iny zbladł i odsunął rękę. Czarnowłosa jednak nie miała zamiaru rezygnować tak blisko celu.
- Proszę pana… - zwróciła się do cudzoziemca – Nie przyszłabym tu, gdyby to nie było ważne. Proszę tylko o wysłuchanie mnie. To sprawa życia i śmierci…
- No dobra… - obcy opuścił miecz i oparł się o framugę. – Tylko szybko.
- Moja mama i sześcioletnia siostra zapadły na gruźlicę. Nie jestem pewna, czy przetrwają do końca tygodnia, jeśli nie dostaną lekarstw. – otarła spływające po policzku łzy. – Podobno jest pan uzdrowicielem. Przyszłam prosić… nie, błagać o ratunek dla mojej rodziny. świątynia nam nie pomoże, ale może pan mógłby…
Obcy wyraźnie wahał się, co odpowiedzieć. Nie wyglądał na zadowolonego tą prośbą, ale chyba nie chciał odmówić komuś tak zdesperowanemu. Wreszcie, po przeciągającej się chwili ciszy, rzekł:
- Ja nie jestem cudotwórcą. Pomógłbym ci, ale jest jeden problem. Mój bagaż został skradziony, a bez składników nie zrobię nawet leku na katar. Do tego potrzebowałbym aparatury, żeby wytworzyć antybiotyki.
- Ale my wiemy, że został pan okradziony! – krzyknęła Ina. – To właśnie od złodzieja dowiedzieliśmy się, gdzie pana znaleźć.
- Skoro tak, to może zapytajcie go, gdzie są moje rzeczy. Jeśli przyniesiecie mi skradzione składniki, to poszukam odpowiedniego sprzętu i przygotuje leki dla twojej rodziny. Tylko musisz się pospieszyć, bo jutro o świcie wyjeżdżam i nie będę ci już mógł pomóc.
Czarnowłosa dosłownie jak uskrzydlona pobiegła w stronę lochów stołecznej twierdzy. Jej śladem niezmiennie podążał Waron, pragnący doprowadzić sprawę do końca. Tylko Jano wciąż nie chciał współpracować i ujawnić miejsca ukrycia skradzionych dóbr. Nie było to jednak coś, czego nie naprawiłby brzęk monet za zamkniętymi dla Iny drzwiami…
- W beczce pod oknem urzędu celnego? Jesteś pewien? – dopytywała się Czarnowłosa.
- Tak, Jano był w takim położeniu, że raczej nie skłamał. Teraz musimy się już tylko przejść na miejsce i zabrać co trzeba.
Główna siedziba celników ulokowana była w porcie, czyli tam, gdzie tacy funkcjonariusze byli najbardziej potrzebni. Ostatnio jednak nie narzekali na nadmiar pracy. Blokada morska oznaczała zakaz handlu – na redzie stały świątynne krążowniki i przepuszczały tylko jeden statek tygodniowo. To zapewne jedyną jednostką wpuszczoną owego tygodnia do stołecznej przystani przypłynął uzdrowiciel, i to właśnie nią zamierzał odpłynąć następnego dnia.
Pod oknem urzędu znajdowała się tylko jedna beczka, więc zadanie było ułatwione. Ina z łatwością wyciągnęła z wnętrza pojemnika sporej wielkości worek pełen zielska i dziwnych fiolek, wypełnionych różnokolorowymi płynami. Ani chybi znaleźli składniki należące wcześniej do przybysza z południa. Co zresztą potwierdził on sam, gdy nasza dwójka powróciła do „Karego Konia”, by zwrócić bagaż prawowitemu właścicielowi.
- Owszem, właśnie o to chodziło… - potwierdził zakapturzony uzdrowiciel, gdy dostał w swe ręce odnaleziony wór.
- Cieszę się. – Czarnowłosa uśmiechnęła się szeroko. – Czy to znaczy, że może pan zrobić lekarstwa dla mojej mamy i małej siostry?
- Możliwe – powiedział. – Spotkajmy się jutro rano w porcie. Dam wam te leki zanim odpłynę.
- Jak to? – Uśmiech Iny zgasł. – Dlaczego dopiero jutro? Przecież moja siostra Kara już tę noc ledwo przeżyła…
- Nic nie poradzę, trzeba trochę czasu, żeby dobrze przygotować te antybiotyki. Nie zapominaj, że muszę udać się do jakiegoś laboratorium z osprzętem chemicznym. Obiecuję, że jutro będą gotowe, ale nie wcześniej. – Zakończył przybysz.
Z jednej strony wypadało się cieszyć; w końcu mama i siostra Iny dostałyby leki już za kilka godzin. Czarnowłosa była jednak przepełniona obawami. Przed oczami wciąż miała obraz małej siostry walczącej o oddech poprzedniej nocy. Teraz musiała powrócić do domu, by obwieścić przedłużenie oczekiwania do następnego dnia. Cóż miała zrobić… Wróciła.
To była chyba najgorsza noc jej życia. Zarówno jej matka, jak i siostra cierpiały tak bardzo, że zdawało się, że odejdą przed świtem. Bezradna dziewczyna miotała się pomiędzy rodzicielką, a Karą, nijak nie mogąc ulżyć żadnej z nich. Ojciec był nieobecny, pracował nocą w warsztacie kawałek drogi od domu. Zresztą, nawet gdyby był na miejscu, nie mógłby pomóc żonie i młodszej córce. Mimo to Ina żałowała, że była sama. Chyba nikt nie powinien zostać sam w sytuacji, w jakiej ona się wtedy znalazła.
Szczęśliwie do czasu, gdy pierwsze promienie słońca wpadły do wnętrza domu przez zasłonięte płótnem okna, obie chore wciąż żyły. Pełna nadziei Ina ruszyła w stronę portu, gdy tylko Enor zmienił ją przy łóżkach chorych. Po drodze wstąpiła po Warona i oboje wyszli na spotkanie uzdrowiciela.
- Mam nadzieję, że zaraz się pojawi. Jeśli nie, to nie wiem co ja dalej zrobię… - żaliła się czarnowłosa.
- Spokojnie – mówił Waron. – Wydaje mi się, że skoro obiecał, to dotrzyma słowa.
- Oby…
Mijały pełne napięcia minuty. Załoga szykowała statek do wypłynięcia, co mogło oznaczać, że uzdrowiciel powinien zjawić się lada moment, jeśli chciał dostać się na pokład.
- Przepraszam za spóźnienie… - usłyszeli znajomy głos za plecami. – Miałem małą utarczkę z inkwizytorami.
Przybysz nakazał swojej wciąż chorej towarzyszce udać się na pokład i zaczekać tam na jego przybycie. On zaś wyjął spod płaszcza worek pełen sakiewek z różnokolorowym proszkiem.
- To właśnie są antybiotyki. – Objaśnił. – Jest ich trzy, trzeba brać je wszystkie w równych dawkach, a choroba ustąpi.
- świetnie! – Ucieszyła się Ina i objęła zakłopotanego przybysza. – Dziękuję, nie wiem jak się panu odwdzięczę.
- Poczekaj… - przerwał jej. – Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego. Niestety nie wszystkie moje składniki nadawały się do zrobienia leków. Musiałem odrzucić ponad połowę skażonych ingrediencji, więc to, co trzymasz w ręku, jest dawką tylko dla jednej osoby. Przykro mi…
Czarnowłosa oniemiała. Odgarnęła wiecznie opadające na twarz kosmyki i zmierzyła uzdrowiciela pytającym spojrzeniem.
- Ale… ale… jak to tylko dla jednej?
- Nie patrz tak, więcej nie mogłem zrobić – oznajmił.
- Ale… tego jest tak dużo… - stwierdziła patrząc w głąb worka. – To naprawdę nie wystarczy? A jeśli to podzielę…?
- Nie dziel tych dawek pod żadnym pozorem. – Zabronił przybysz. – Kuracja musi trwać kilka miesięcy, a tego ledwie wystarczy nawet dla jednej osoby. Jeśli spróbujesz leczyć dwie, nie ocalisz ani jednej.
Uzdrowiciel naciągnął głębiej kaptur, pożegnał się z Waronem i Iną, po czym skierował się w stronę statku. Zanim jednak doszedł do końca nabrzeża, zawrócił. Podszedł do czarnowłosej, uśmiechnął się i powiedział:
- Dam ci coś. Tylko musisz przysiąc, że nikomu tego nie pokażesz.
Sięgnął za pazuchę i wyciągnął bardzo stary, pomięty kawałek grubej kartki. Wręczył go dziewczynie, po czym rzekł:
- Tak wyglądał Anokh za czasów Starożytnych. Na podobnych kartkach wysyłali sobie nawzajem pozdrowienia. Znalazłem to kiedyś w ruinach. Gdy będzie ci ciężko pamiętaj o nich. Może kilkaset lat temu nastąpił koniec ich świata. Ale jak widać... – Wskazał ręką miasto - … życie toczy się dalej.
Po tych słowach odwrócił się i wszedł na pokład. Ina jeszcze raz spojrzała na trzymany w ręce wizerunek starożytnego miasta.
Blada niczym duch samotnie wracała do domu, trzymając w ręku bilet do zdrowia dla jednej osoby. Wybór, kto miał dostać antybiotyki, był ponad jej siły. W końcu była tylko skromną dziewczyną, a dostała do ręki możliwość decydowania o życiu lub śmierci bliskich osób.
Szła powoli ulicami Santochristi przyglądając się innym obywatelom zajętym codziennymi sprawami. Dzieci bawiły się na ulicy, sklepikarze rozstawiali swoje stragany, medycy smętnie przechodzili z domu do domu tylko po to, by postawić jednoznaczną diagnozę: kolejny przypadek gruźlicy. Słowa przybysza wciąż krążyły w jej głowie. Zrozumiała, że miał rację. Ludzie umierają, a świat idzie naprzód…
Ponoć każdy posłaniec złej nowiny zastanawia się, jak najlepiej ją przekazać. Czarnowłosa myślała przez całą drogę, jak powiedzieć rodzinie, że jeden jej członek jest skazany na śmierć. Z łomotem serca otworzyła skrzypiące drzwi. Za nimi, w półmroku panującym wewnątrz, poruszała się sylwetka jej ojca. Ina przekroczyła próg i dojrzała łzy spływające po pooranej zmarszczkami twarzy Enora. Krzątał się po domu i zdawało się, że nie zauważył stojącej w wejściu starszej córki. Usiadł pod ścianą na starym, rozklekotanym krześle i podparł głowę rękoma. Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi i dopiero ich trzask zdradził rzemieślnikowi jej obecność. Podniósł głowę i zmierzył wzrokiem worek trzymany przez Inę.
- Córuś… - zaczął. – Twoja mama… nie doczekała… nie obudziła się rano. Myślałem, że po prostu chce się wyspać… Nie budziłem jej wcześniej… nie wiedziałem.
Silne, sprzeczne uczucia znów targnęły czarnowłosą. Ból po stracie ukochanej matki był niemalże nie do zniesienia. Przed oczami dziewczyny stanęły wszystkie chwile, jakie spędzili razem. Nauka szycia, gotowania, uprawiania roślin. Wszystkie dni, kiedy Ina wracała z zajęć koła szkolnego, w czasach, gdy jeszcze działało… Z drugiej jednak strony przyszło coś w rodzaju ulgi. Czarnowłosa nie musiała już dokonywać przerastających ją wyborów. Jeszcze chwilę wcześniej tak bardzo bała się, że będzie musiała pozbawić którąś z ukochanych osób szansy na przeżycie. Teraz wybór dokonał się sam.
- Tatuś… mam antybiotyki – obwieściła, przekazując worek ojcu. – Mamy podawać… podawać to małej w równych dawkach przez kilka miesięcy. A potem…
- Co potem córuś?
- … potem… proszę cię, wyjedźmy stąd… - wydukała.
- Wyjedźmy? Ale… dokąd?
- Nie wiem tatuś… ale byle dalej stąd… - powiedziała i jeszcze raz spojrzała na otrzymaną od uzdrowiciela kartkę…