
Tony wkroczył do windy w hotelu „Smith’s”, był bardzo zestresowany, nacisnął przycisk na miedzianym panelu, ze złotym napisem „Penthouse”. Musiał przekazać swojemu starszemu bratu złe wieści, a on źle przyjmował takie wiadomości.
Ręce miał spocone, a jego serce waliło jak oszalałe. Wreszcie srebrne drzwi windy rozsunęły się i jego oczom ukazało się luksusowe mieszkanie. Penthouse ten był tylko kryjówką dla jego starszego brata, przyjeżdżał tu gdy robiło się gorąco lub po prostu chciał się schować przed światem. Apartament stał zawsze pusty, jako oddanie honorów rodzinie, która dba o bezpieczeństwo tej dzielnicy.
Teraz gdy w mieście robiło się naprawdę niebezpiecznie, a wojna wisiała na włosku, starszy brat Tony’ego ukrył się właśnie w tym miejscu. Schował się przed ewentualnymi „zabłąkanymi” kulami członków polskiego gangu.
Lokum urządzone było bardzo luksusowo. Sufit pokryty był freskami przypominające te z Kaplicy Sykstyńskiej. Brakowało podziału na pokoje, jedyne co oddzielało przestrzeń były różnice poziomów, oraz szklane ścianki, po których spływała woda. Jedną z zewnętrznych ścian zastąpiono oknem, od sufitu po podłogę, od jednego rogu drugiego. Okno ukazywało piękną panoramę centrum miasta.
Centralna część mieszkania usytuowana była najniżej ze wszystkich, a w jej środku stała ekskluzywna sofa, z czarnej delikatnej skóry. Zwrócona była w stronę kominka, nad którym wisiał obraz przedstawiający scenę w rajskim ogrodzie. Obraz był tak naprawdę drzwiczkami szafki, w której mieścił się duży telewizor.
Tony niespokojnym, szybkim krokiem wszedł do luksusowego apartamentu. Jego brat siedział właśnie na skórzanej kanapie oglądając widok przez przeszkloną ścianę.
-Johnny -powiedział lekko chwiejnym głosem Tony -Mam pewne wieści... Nie spodobają ci się.
-Słucham cię –Johnny wydawał się spokojny, jak zawsze. Trudno było wyczuć jakiekolwiek emocje w jego głosie. Zawsze wydawało się, że jest znudzony, albo smutny. Nigdy nie krzyczał, a jeśli już w sposób, w który nie musiał podnosić głosu.
-„Emigranci” przejęli ciężarówkę gotówki jadącej z naszej knajpy na East Side.
„Emigranci” tak mówiono na Polaków. Nowy gang, który powoli piął się na szczeblach bandyckiej kariery przejmując coraz więcej biznesów. Zaczynali od Jackowa, przez Central Avenue, a teraz ich wpływy sięgają po Downtown.
Johnny podniósł się z trudem z miękkiej kanapy. Podszedł do szklanej ściany i spojrzał na ulice, na przechodniów, na samochody.
Jeśli jeden gang zajmie pieniądze drugiemu gangowi to ostrzeżenie, które może być detonatorem do wybuchu wojny.
-To niemożliwe... Szanuję Strzewińskiego, ale to co oni wyprawiają to już przesada. Inni donowie, nie potrafią zrozumieć naszego postępowania. Wciąż się pytają... „Dlaczego ich nie wygonicie z Chicago?” „Dlaczego pozwalacie im na to wszystko?’.
-Będzie wojna? – spytał Tony.
Johnny westchnął... Nie odpowiedział. Odstawił drink na stolik do kawy i położył się na kanapie, zasłaniając twarz dłońmi. Tony odszedł cicho i usiadł na wygodnym fotelu pod ścianą.
Czas upływał, oni nie odzywali się do siebie, ani słowem. Dopiero po niecałej godzinie Johnny przerwał tę ciszę.
-Tony.. – rzadko zwracał się do niego po imieniu – Pamiętasz nasze dzieciństwo?
-Oczywiście Joe. Trudno zapomnieć tak pięknego okresu.
-Pięknego? Przecież żyliśmy w biedzie... ojciec chlał, bił matkę, a ja musiałem pracować.
-Tak... Ale pamiętasz może te święta Bożego Narodzenia? Te kiedy po raz któryś z rzędu raz nie dostalibyśmy prezentów? No właściwie ty już byłeś dorosły i zarabiałeś by nas wszystkich utrzymać, ale ojczulek nie potrafił sobie tego uświadomić. Tak się zdenerwował, że przez to jego picie nie może nam kupić prezentów, że poszedł do sklepu z zabawkami i ukradł wszystkie które były na wyższych półkach. Przyniósł je do domu i położył pod choinkę. Byliśmy bardzo zdziwieni, ale cieszyliśmy się. Ja szczególnie. Niestety, potem przyjechała policja. Zabrała staruszka... Ten, krótki czas uczynił moje dzieciństwo pięknym okresem mego życia. Później zamieszkałem tylko z tobą...
-Tak... To był piękny okres...
Tony uśmiechnął się. Był szczęśliwy. Od dawna nie prowadził z Johnnym rozmowy jak brat z bratem. Johnny również się cieszył, ale nie okazywał tego. Został nauczony, ze najlepiej, nie okazywać swoich emocji (w biznesie), ale żeby nie wyjść z wprawy korzystał z tego w życiu prywatnym. Zresztą... miał do tego wrodzony talent.
I znów zapadło milczenie...
-Będzie wojna – Johnny odezwał się zachrypniętym głosem, przerywając ciszę.
-Nie znajdzie się żadne rozwiązanie pokojowe?
-żadne, które uchroniło by nas od utraty szacunku... – Johnny podniósł się z kanapy i usiadł na krawędzi. - Na to nie możemy sobie pozwolić.
-Szacunek, honor... – westchnął Tony.
-No nic... Wezwij wszystkich Cappa do “nieba” musimy porozmawiać o przyszłości. Aha. Szofer ma podjechać pod główne wejście hotelu, silnik ma zostać na chodzie. Niech jacyś goryle przyjadą z nim i upewnią się, że jest bezpiecznie.
-Dobra... Trzymaj się brat... – Tony wkroczył do windy i drzwi zasunęły się za nim cicho.
„Niebo”... To nic innego jak rezydencja Johnny’ego. To w tym miejscu podejmowane były wszystkie decyzje, nawet te pozornie mało istotne. Rezydencję tą można też nazwać bazą, punktem wylotowym, całego gangu. To na tej posiadłości opierała się cała skomplikowana struktura gangu. Dlatego, między innymi rezydencja ta była tak dobrze strzeżona. Dom otaczało parę akrów pięknego lasu, a las ogrodzony był trzy metrowym murem. Wszystkie domy w okolicy były wynajmowane przez żołnierzy gangu i ich rodziny (żaden z Cappa nie osiedlił się tu w razie ewentualnych problemów z władzami), a goryle strzegli domu, lasku, jak i drogi dojazdowej 24 godziny na dobę. Jeśli ktokolwiek chciał się dostać na teren posiadłości, automatycznie dowiadywali się o tym każdy z czterech szefów ochrony (jeden na każdy obszar). A nawet jeśli mimo tych nadzwyczajnych zabezpieczeń, willa zostałaby zdobyta przez inny gang, struktura gangu nie ucierpiałaby na tyle by mu zagrozić, ponieważ w każdym kącie miasta mieściły się posiadłości, do których przemieszczano „mózg”. Takich posiadłości było razem cztery. Były mniejsze i gorzej zabezpieczone, ale w odróżnieniu od bazy nikt poza najważniejszymi figurami gangu nie miał o nich pojęcia.
Do Johnnego zadzwonił recepcjonista z informacją, że samochód już na niego czeka. Gdy Johnny wkroczył do windy, tam już oczekiwał na niego jeden z ochroniarzy.
-Jestem Paul.- Odezwał się do niego ochroniarz. – To dla mnie zaszczyt.
Johnny nie odezwał się. Stanął za Paulem i oparł się o ścianę.
Johnny nigdy nie nosił przy sobie broni, w razie jakiegoś nieprzewidzianego zatrzymania przez nadgorliwych, policjantów, lub federalnych agentów. Lepiej nie ułatwiać im pracy.
Joe nie był wysokim mężczyzną, ale przy Paul’u czuł się jak karzeł. Sięgał mu głową ledwie ponad łopatki, a jego szerokie ramiona prawie całkiem go zasłaniały.
Drzwi do windy otwarły się, ukazując oświetlone, wielkie lobby.
Po lobby kręciło się jeszcze sześciu innych żołnierzy. Oczywiście incognito, ale Johnny bez problemu ich rozpoznał.
Jeden siedział na kanapie czytając gazetę, inny prowadził bardzo żywą konwersację z jednym z recepcjonistów. Mimo, że wydawali się być bardzo pochłonięci swoimi zajęciami, mimo że pozornie nawet nie rzucali okiem na Johnnego to śledzili każdy jego ruch. I jeśli, nieszczęśliwie ktoś postanowił podnieść na dona rękę mógłby z góry uznać to jako misję samobójczą. Paul odprowadził dona do lśniącego, czarnego Cadilac’a stojącego przed głównym wejściem. Zamknął za nim drzwi i czarna limuzyna odjechała wraz z prądem ruchu ulicznego.
W chwili gdy samochód zniknął z pola widzenia, żywa rozmowa z recepcjonistą została przerwana, gazetę rzucono na kanapę i wszyscy ochroniarze opuścili budynek hotelu „Smith” kierując się do furgonetki zaparkowaną po drugiej stronie ulicy.
Paul Johnson pił właśnie kawę w swoim bogatym mieszkaniu na Grand Avenue, gdy zadzwonił telefon. Był to Tony z dokładnymi instrukcjami zadania. Zdziwiło go to, ponieważ rozkazy dostawał zawsze i wyłącznie przez swojego mentora Sammiego. Ale nie mógł podważyć zdania Tony, więc rozpoczął przygotowania. Miał odeskortować dona z mieszkania do samochodu. Pozornie banalne zadanie mogło się bardzo skomplikować. Właśnie dlatego Paul został wyznaczony do tego zadania. Mimo, że był jeszcze młody, zaszedł już dosyć wysoko po szczeblach kariery w rodzinnie. Co rzadko się zdarza.
Dzięki ‘rodzinnie’ Paulowi wiodło się całkiem dobrze. Dostał własne mieszkanie, a co tydzień wypłacono mu nie małą pensję. Wszystko po to, aby w razie czego bez zastanowienia ochraniał dona… nawet za cenę własnego życia.
-Witam panie Romano.- Młody chłopak pozdrowił mężczyznę opierającego się o futrynę drzwi sklepu rzeźniczego na Flaming Str.
-Domenico.- Mężczyzna niechętnie odwzajemnił uśmiech.
Emilio Romano był rzeźnikiem i właścicielem własnego sklepu mięsnego Jego sklep był chroniony przez rodzinę Santinni, właśnie dlatego martwił się trochę. Rodzina ma teraz problem z Polakami, którzy starają się zagarniać interesy gdziekolwiek jest to możliwe. Co jeśli wpadną na pomysł zagarnąć sklep starego Emilio? Mimo, że terytoria gangu emigrantów były jeszcze odległe od sklepu Emilio to on sam postanowił się jakoś zabezpieczyć. Wszystkie pieniądze jakie trzymał w sklepie i w swoim mieszkaniu, wpłacił do banku za miastem, a jeszcze dziś ma spotkanie w sprawie ochrony. Spotkanie z Pepe, który był swego rodzaju uczniem jednego z Capa, Tucci. Rodzina nie często zgadza się na spotkania z klientami, ale Emilio nie był zwykłym klientem. Jego interes miał świetną lokalizację. W piwnicy, Emilio miał sekretną klapę , która prowadziła do kanałów ciągnących się pod całym Chicago, które przebiegają pod różnymi ważnymi budynkami. Ten sklep i ta piwnica była punktem wylotowym wielu ważnych przedsięwzięć Rodziny. Dlatego, szczególnie odpowiedzialny za grubsze finanse Amerigo Tucci, nie mógł sobie pozwolić na stratę tego biznesu. Poza tym stary rzeźnik był dobrym znajomym Johnnego od lat. Gdy Johnny raz uciekł z domu, aby uchronić siebie i brata przed pijanym ojcem, Emilio zaopiekował się nim i pomógł mu powrócić do domu. Johnny nigdy mu tego nie zapomniał i gdy teraz Emilio Romano zwróci się do niego z jakąś prośbą, ona nie zostanie odrzucona.
Teraz Emilio opierał swoje wielkie ciało o futrynę drzwi, wypatrując samochodu Rodziny. Widać było, że jest zdenerwowany, niespokojnie gładził gęstego wąsa. Nawet nie ściągnął zakrwawionego, rzeźniczego fartucha, czym trochę odstraszał ludzi. Był niskim mężczyzną, ale bardzo tęgim. Wielki mięsień piwny z dumą opierał się na skórzanym pasie. Fartuch ledwie go pomieścił.
Około godziny 14 z rogu na końcu Flaming Street wyłonił się czarny Cadilac.
-Jedzie Pepe. –Emilio wyszeptał do siebie z wytchnieniem, długo oczekiwanej ulgi.
Cadilac zaparkował pod sklepem, równolegle z witryną. Z samochodu najpierw wyskoczył wysoki mężczyzna w czarnym garniturze, w ciemnych okularach, dopiero gdy upewnił się, że wszystko jest w porządku dał znak pasażerowi. Tylne drzwi otworzyły się, Emilio najpierw ujrzał granatowy kapelusz, a potem piękny, długi, ciemny płaszcz. Twarz prawie całkiem zasłonięta była kołnierzem płaszczu i krawędzią kapelusza, ale rzeźnik bez problemu rozpoznał młodego Pepe.
-Witaj Pepe. –Uśmiechnął się promieniście Emilio, wychodząc do gościa z otwartymi rękoma.
-Emilio –Odpowiedział Pepe. W jego głosie można było usłyszeć nutkę rozbawienia. Nie podszedł do Emilio, aby go uścisnąć. Pozwolił, aby stary rzeźnik stał tak z rozwartymi ramionami. –Możemy wejść do środka? Nie czuję się swobodnie rozmawiając na chodniku, wpadniemy na jakiś „polaczków” i co będzie?
-Tak, tak. –Emilio spostrzegł, że wciąż ma na sobie rzeźniczy fartuch. Puścił Pepe i ochroniarza do sklepu i w pośpiechu zdjął fartuch odrzucając go na chodnik.
Emilio Romano i Pepe Massini prowadzili właśnie rozmowę w kasynie, na piętrze sklepu Emilia, przy stoliku pokerowym. Kasyno to, było słynne w całym Chicago z rekordowych stawek w pokera i ruletkę. Pepe popijał whisky z lodem, a Emilio gin z tonikiem.
-Emilio... Ty i ten cały biznes jesteście bardzo ważni dla interesów rodzinnych. Zresztą wiesz, ze jesteś bardzo bliską osobą dla dona. Osobiście uważam, że czasami nadużywasz tego faktu, ale nie będę się w to mieszał...-Pepe mówił gładząc zielony materiał w pobliżu swojej szklanki
-Pepe! To nie tak. Nigdy nie prosiłem o nic dona jeśli nie miałem naprawdę ważnego powodu.
-Nie przerywaj mi...
Emilia przeszedł dreszczyk po plecach. Nie miał takiego wrażenia odkąd ostatnim razem rozmawiał z donem, kiedy był w złym humorze. Pepe miał ten sam dar co don. Potrafił krzyknąć na człowieka, nawet nie podnosząc głosu, potrafił uciszyć go samym spojrzeniem. Pepe Massini bardzo upodobnił się w ostatnich latach do dona. Tylko jak to możliwe, jeśli nie widział Johnnego na oczy, a co dopiero rozmawiał z nim. Do końca rozmowy Emilio Romano już ani razu nie odezwał się nie pytany.
-Nie spytam się ciebie jak wielu ludzi potrzebujesz, bo możesz mi podać dowolną liczbę, a ja tylu muszę spełnić twoje żądanie, a wszystko to z rozkazu samego dona. W czasie wojny nie możemy pozwolić sobie na takie marnotrawstwo.- Pepe zwracał się do Emilio zatapiając wzrok w whiskey i w powoli znikające w niej kostki lodu. –Daję ci trzech ludzi. Jednego do sklepu, drugiego do kasyna, trzeciego do piwnicy. Mam nadzieję, że ci to wystarcza. –Pepe spojrzał na Emilia znaczącą.
-Tak, oczywiście. Dziękuję bardzo. –Emilio był zafascynowany, jak ten chłopak dorósł, jak poważnie zaczął wykonywać zadania mu powierzone. To już nie ten sam, niezdarny, słodki Pepe co kiedyś.
-A więc to koniec naszej rozmowy. –Pepe jednym haustem dopił resztę whisky. Zarzucił na ramiona płaszcz, wziął do ręki kapelusz i wraz z ochroniarzem wyszedł z budynku.
Emilio Romano, rzeźnik z Fleming Street siedział przy stoliku pokerowym, nie poruszając się, wpatrywał się wciąż w miejsce gdzie przed chwilą siedział Pepe. Zamyślił się... Ocknął się dopiero gdy usłyszał trzask drzwi i warkot silnika. Dopił swój drink, wciąż zszokowany niepewnym krokiem zszedł do swojego sklepu.
...