Las (sf) - moje początki

1
Tak se myślę: a co mi żal! Rzucę do oceny jeden z pierwszych tekstów jakie napisałem. To było jakieś trzy, może więcej lat temu. Całość opowiadania (jakieś osiemdziesiąt stron) nadal gdzieś spoczywa w wordzie, kto wie, może kiedyś ją odświeżę?

Gwoli wyjaśnienia, tekst poniżej został ciut (tylko ciut) zmodyfikowany w obecnej chwili, teraz prezentuje się chyba lepiej niż przed laty, ale zrobiłem tak, żeby nikt nie oceniał go zbyt pobłażliwie.



**************





- Do Jezior.

Arnold Jones, nadleśniczy stanu Illinois urzędujący w Springfield, słysząc to, zakrztusił się własną śliną.

- Panie Foley, czy ja się nie przesłyszałem? Chce pan dotrzeć do Wielkich Jezior?

Simon Foley kiwnął głową. Jego gęsta, nigdy nieuczesana czupryna wzbudziła się przy tym ruchu do życia.

- Do Jezior i przy okazji mam zamiar dogłębnie zbadać ruiny Chicago.

Simon swoimi wielkimi oczami obserwował jak twarz Jonesa blednie. Mógł się spodziewać takiej reakcji. Rozejrzał się wokoło. Gabinet nadleśniczego zawierał dużo drewnianych elementów, a na ścianach wisiały poroża jeleni i łosiów. Taki wystrój był dzisiaj rzadkością, ludzie mieli drewna powyżej uszu i unikali wszystkiego, co się z lasem wiązało. Zbytnio to im przypominało największa w dziejach zagładę, której cień na zawsze przylgnął do cywilizacji. Arnold Jones kochał las, ale też śmiertelnie się go bał.

- Panie Foley – nadleśniczy przyjął oficjalny ton – proszę zrozumieć, nie mamy pieniędzy na taką ekspedycję. Ani nawet nie mamy dyskoplanów, czy choćby śmigłowca.

- Och – Simon machnął ręką – dyskoplany będą zbędne, trzeba by było co chwila lądować. Chcąc poznać dokładnie las, muszę użyć suwaczy.

- Ale przecież taka podróż zajmie wtedy tygodnie.

- Nawet więcej. Ze zdjęć satelitarnych wynika, że las w niektórych momentach jest tak gęsty, iż trzeba będzie znaleźć jakąś okrężną drogę.

Nadleśniczy kręcił głową.

- Nie. To niemożliwe. Nie sfinansujemy tej wyprawy. Proszę popytać w Instytucie...

- Już pytałem. Uważają mnie za szaleńca.

- Panie Foley – jego głos stał się przyjacielski – to nie ma sensu. Zwłaszcza teraz. Powracają przykre wspomnienia. Za dwa tygodnie będziemy obchodzić rocznicę. Czterysta pięćdziesiąt lat temu nasi przodkowie stanęli w obliczu wojny. Wojny, która w swym wyrachowaniu miała zniszczyć ich, a pozostawić kraj. – Spojrzał na wiszący na ścianie portret. Simon również powędrował tam wzrokiem.

Doktor Bradley. Człowiek, który jest odpowiedzialny za las. Za nasze przekleństwo, które jednak uratowało nam życie. Czterysta pięćdziesiąt lat temu Chiny rozpoczęły ostrzeliwanie USA rakietami. Nie chcąc jednak doszczętnie zniszczyć najbogatszego kraju świata, nad kilkoma stanami zdetonowali bomby z wyhodowanym przez siebie wirusem. Ludzka myksomatoza, tak go nazywano. Nie było na niego lekarstwa, a ludzie umierali na drugi dzień od zarażenia. Nie cierpieli, bo nie o to w tym chodziło. Mieli po prostu umrzeć, pozostawiając w nienaruszonym stanie całą infrastrukturę. A Chińczycy wkroczyliby do pustego kraju. I prawie im się to udało. Na południe od Wielkich Jezior wymierały całe miasta, łącznie z największym – Chicago, które dodatkowo, dla zwiększenia paniki, było od czasu do czasu ostrzeliwane rakietami.

Doktor Bradley, wybitny mikrobiolog, zauważył, że wirus znacząco słabnie i w końcu ginie w środowisku wilgotnym i bogatym w tlen. Po konsultacji z nim, rząd postanowił wszystkie wyludnione, objęte zarazą tereny zalesić. I tak na ziemiach, które kiedyś należały do imperium człowieka, Matka Natura położyła swój królewski płaszcz. Teraz Springfield było miastem położonym na samych południowym skraju lasu.

- Poza tym – ciągnął Jones – Wojsko zajmuje się eksploracją lasu. „Antares” praktycznie cały czas...

- „Antares” stacjonuje jedynie na obrzeżach. Tymczasem armia wysyła w puszczę swoje najlepsze oddziały uzbrojone w karabiny elektromagnetyczne. Po co?

Nadleśniczy wzruszył ramionami.

- Widzi pan? Wojsko odcięło się od świata nauki i milczy. Ale to nie wszystko. Armia traci tam swoich ludzi. Dotarłem do matki jednego z żołnierzy, który w lesie zginął. Od razu przynieśli jej urnę z prochami, twierdzili, że syn spadł w przepaść, że to był wypadek. Czy wyobraża pan sobie, jak świetnie wyszkolony żołnierz elitarnych oddziałów spada przez nieuwagę ze skały?

Nadleśniczy wydawał się niewzruszony.

- W sprawach wszelkiej współpracy z wojskiem odpowiada leśnictwo federalne, a nie stanowe. Zresztą czego pan chce tam szukać? Satelity zrobiły zdjęcia, na których widać mrówki, gdyby w tym lesie coś więcej było...

- Nie da się pan przekonać? – przerwał mu i ze zrezygnowaniem usiadł na fotelu. – Proszę jednak zrozumieć. Jestem klimatologiem, badam wpływ lasu na klimat. Mieszkam tu od dzieciństwa nauczyłem się patrzeć na las, jak na coś więcej niż tylko zbiorowisko drzew. Jestem pewien, że ta puszcza ma w sobie coś, co może zmienić losy wielu. Wojsko o tym wie, ale wszystko to, co odkryje, zachowa dla siebie.

- Panie Simon, chce pan wiedzieć, co jest w tym lesie? Tam ziemią władają wilki i niedźwiedzie, a niebem orły. Tyle. Nadleśnictwo nie wyłoży panu funduszy na te, nazwijmy to, badania. Nawet suwaczy nie możemy zaoferować. Musimy oszczędzać energię. Pan jest naukowcem i zdaje sobie sprawę, że garstka elektrowni atomowych, które zasilają cały kraj, ciągnie na resztkach uranu. Ropy, czy węgla od setek lat nikt na oczy nie widział, a żaden kraj nie ma funduszy, by zacząć wydobywać surowce na Antarktydzie. Drewno z kolei jest nieefektywne. Większość pojazdów obecnie jest zasilana wodorem, ale mało kto wie, ile trzeba prądu, by wyprodukować jedną butlę tego gazu. W ciągu pięciu lat przerwy w dostawach energii staną się normą. Jak wytłumaczę przed Federalną Komisją Energetyki i Paliw, że dałem cenne ogniwa na potrzeby jakiejś samozwańczej ekspedycji? Ledwo starcza nam zasilania na kombajny leśne.

Simon wstał. Wiedział, że marnuje tylko czas. Upewnił się tylko w przekonaniu, że musi wszystko zrobić sam, po swojemu. Pożegnał się, przeprosił za kłopot i udał się w stronę drzwi.

- Pan i tak pojedzie. – Zatrzymał go głos Jonesa. – Sam pan zorganizuje wyprawę, prawda?

Simon nic nie odpowiedział.



Wyjechał samochodem napędzanym wodorem na ulice Springfield. Mocno zaciskał dłonie na kierownicy. „Tato, wejdę do tego przeklętego lasu i przeszukam go tak dokładnie, jak to tylko możliwe – mówił w myślach – cokolwiek w nim jest, znajdę to.”

Ulice miasta o tej porze nigdy nie były przeludnione – druga zmiana pracowała przy wyrębie, a pierwsza odpoczywała w domach. Teraz jednak dzielnice były zupełnie puste, nawet chuligani się po nich nie pałętali. Pewnie znowu jakiś oszołom zabłysnął informacją o radioaktywnej chmurze zbliżającej się do Springfield. Amerykanie w odwecie za wirus ostrzelali Chiny bombami jądrowymi, teraz państwo środka stanowiły pustynie, na których nic nie miało prawa żyć. Tworzyły się nad nimi chmury, które rzekomo dolatywały aż do wschodniego wybrzeża. Simon wiedział, że to bzdura. Nawet jeśli jakiś obłok-mutant docierał do Kalifornii, nie miał szans przedostać się przez Kordyliery, a Springfield, dzięki bliskości lasu, mogło się cieszyć najczyściejszym powietrzem na świecie.

Wjechał właśnie w wąskie uliczki, jakimi poprzetykane były osiedla dla pracujących przy wyrębie i ich rodzin. Po prawej usadowiły się kilkupiętrowe budynki, niektóre z nich były w fazie remontu (groźba procesu wymusiła na administratorach podniesienie ich standardu), po lewej znajdował się park, który odgradzał osiedle od, dających poczucie indywidualności, jednorodzinnych domków przeznaczonych dla najbogatszych.

Odkąd rząd oznajmił, że zamierza eksploatować lasy, masa ludzi z całego świata zwietrzyła w tym interes. Teraz przy wyrębie więcej niż Amerykanów pracowało Kanadyjczyków, Szwedów i Rosjan. Simon właśnie wjechał do dzielnicy zamieszkiwanej przez tych ostatnich, którzy tłumnie zwalali tu z obszaru Syberii, która została skażona radioaktywnym pyłem. Dostrzegł policyjny patrol, blisko granicy z dzielnicą kanadyjską. Rosjanie i Kanadyjczycy nie lubili się zbytnio i często dochodziło między nimi do bójek, a nawet strzelanin.

Gdy tylko wysiadł z auta usłyszał głośny śmiech i rozmowy w języku, którego, mimo chęci, nie zdołał się nigdy nauczyć. Przybrał poważny wyraz twarzy i licząc, że ktoś go tu jeszcze lubi, ruszył przed siebie.

„Lesopowal” był zapadłym barem, założonym przez Rosjan i przeznaczonym tylko dla nich, ewentualnie dla Amerykanów. Kanadyjczyk wszedłby tu jedynie z karabinem, a Szwedzi omijali to miejsce, bo się brzydzili. O tej porze pierwsza zmiana odpoczywała racząc się wódką, rzadziej piwem. Gdy tylko Simon wszedł do środka, od razu uderzyło go ostre powietrze przesycone dymem i zapachem alkoholu. Mężczyźni siedzący przy barze i okrągłych, przypalonych niedopałkami plastikowych stolikach, pili, grali w karty, lub rozmawiali, co zdanie wybuchając gromkim śmiechem. Simon nie musiał przysłuchiwać się, by wiedzieć, że tematy ich rozmów oscylują wokoło aspektów życia seksualnego, które zresztą Rosjanie prowadzili bardzo ubogie, bo Springfield cierpiało na niedobór płci pięknej, a żadna porządna kobieta stąd nawet na nich by nie spojrzała.

Ktoś zauważył jego obecność. Podpity mężczyzna wstał, wolno rozwijając swoją potężną sylwetkę, która górowała nad innymi.

- Proszę, proszę – przemówił po angielsku donośnym głosem, tak że wszyscy umilkli. – Pan Simon Foley. Dawno go u nas nie było.

Wszyscy wyszczerzyli zęby do Simona. On zachował milczenie. Cholerni ruscy, co w nich takiego jest? Gardził nimi od czasu, kiedy jego ojciec zginał pod gąsienicami kombajnu kierowanego przez pijanego Rosjanina, ale nie mógł się wyzbyć do nich jakiegoś pociągu. Wychował się wśród nich i jakaś ich cześć spłynęła na niego. Nigdy nie będą mu zupełnie obcy.

- Przyjacielu. – Rozpoznał ten głos. To był Awraam, stary wyjadacz, cieszący się największym poszanowaniem. W ruskiej dzielnicy pełnił rolę indiańskiego wodza i szamana zarazem, wszyscy liczyli się z jego zdaniem i, jeśli mieli dosyć odwagi, prosili go o rady. – Nauczyłem się już – mówił z silnym rodzimym akcentem – że nie przychodzisz do dawnych kumpli, jeśli nie masz jakiegoś interesu.

Zmusił się na uśmiech.

- Tym razem jest tak samo. – Odczekał, aż wszystkie te przepite oczy skupią się na jego osobie. – Organizuję wyprawę i szukam ludzi.

- Jaką wyprawę? - zapytały trzy głosy jednocześnie.

- Do lasu. Do Wielkich Jezior. Po drodze muszę zbadać Chicago.

Milczenie. Spodziewał się tego.

- Zwariowałeś? – zapytał Ignatij, młody chłopak.

- Nie. Mówię serio. Chcę ludzi gotowych pójść ze mną. O ewentualnych zyskach porozmawiamy potem.

- Trzeba będzie wziąć dłuższy urlop.

- W ciągu dnia nie wrócimy. Jacyś chętni?

Kilka osób z niepewnością się zgłosiło. Simon tylko otaksował ich wzrokiem. Nie, takich za żadne skarby nie weźmie.

- Widzę, że tu nie znajdę nikogo. – Odwrócił się do wyjścia.

- Eee, z tobą to zawsze tak. Idź do diabła. – ktoś rzucił od niechcenia i towarzystwo powróciło do swoich wcześniejszych zajęć. Jedynie Awraam podbiegł do Simona, nim ten zdążył wyjść.

- Zaczekaj. Masz już kogoś?

- Może tak, może nie.

- Mogę ci polecić parę osób.

Simon skinieniem dał znać, żeby mówił.

- Na przykład Dymitri – wskazał na młodzieńca kołyszącego się na kieliszkiem wódki. – Odważny chłopak, odbył szkolenie wojskowe, bardzo zdyscyplinowany i posłuszny. Zrobi, co tylko zechcesz.

- Nie potrzebuję podnóżka.

- To może Wiktor? – Tu palec Awraama zatrzymał się na potężnej sylwetce mężczyzny, który zauważył wejście Simona.

- Atrapa twardziela o ilorazie inteligencji krowy również jest mi zbędna.

Awraam spojrzał na niego z wyrzutem.

- To kogo ty w ogóle szukasz?

- Przyjaciela. I tu go nie znajdę. żegnam, spróbuję szczęścia u Szwedów.

- U Szwedów? Tobie naprawdę odbija.

- żegnam.



Słońce ześlizgiwało się za horyzont, napełniając świat krwistoczerwonym blaskiem. W powietrzu unosił się zapach żywicy i igieł, a komary zbijały się w ciasne gromadki niczym ławica ryb, i tańczyły w rytmie, które tylko one same znały. Wkrótce dołączył do nich akompaniament żabich śpiewów z pobliskich mokradeł. Zmierzch przyniósł przyjemną ochłodę po gorącym dniu, dawał wytchnienie ludziom i zwierzętom. Ostatnie kombajny wolno sunęły do hangarów rozgniatając pod swoimi potężnymi gąsienicami ziemię. Kombajn, w zależności od modelu, miał do pięciu metrów wysokości i piętnastu długości. Potężne piły tarczowe zamontowane na zderzaku były w stanie ściąć każde drzewo, które następnie, przez dwa wielkie chwytaki, było kładzione na platformie za i nad kabiną operatora, gdzie rzędy ostrzy pozbawiały pień gałęzi, a następnie korowały go.

Parkującemu pojazdowi z należytą starannością przyglądał się wysoki mężczyzna, jedyny chyba w okolicy, który używał grzebienia i golarki. Gdy kombajn był już bezpieczny w hangarze, odwrócił się i ruszył wzdłuż rowów wyżłobionych przez gąsienice maszyny. Wszedł między grupę spoconych robotników, którzy mówili coś po rosyjsku.

- Dobra, nieroby, na dzisiaj koniec! – zawołał donośnym głosem.

- Panie kierowniku, co będziemy jutro robić? – Ktoś zapytał pół żartem pół serio.

- Jutro będziemy selekcjonować drewno, które dzisiaj ścięliście. I niech ja tylko zobaczę, że ktoś grubiznę zarażona kornikiem wrzuca do kontenera dla drewna najwyższej jakości, to gołymi rękami łeb ukręcę. Jasne?

Wszyscy przytaknęli. W rzeczywistości lubili swojego kierownika zmiany. To był dobry człowiek, który nigdy nie odnotowywał drobnych niesubordynacji i pomyłek pracowników w raportach przeznaczonych dla zarządu. W sytuacji, kiedy masa ludzi starała się o przyjazd do Springfield, amerykański pracodawca mógł sobie pozwolić na komfort zwalniania każdego, komu się noga podwinęła.

- Pan Thomas Olsson?

Kierownik zamiany odwrócił się w kierunku, skąd dochodził głos.

- Tak, słucham?

- Nazywam się Simon Foley – wyciągnął rękę. Thomas ją uściskał z pewną dozą ostrożności.

- Znam pana. Pan bada klimat w Instytucie. Czasem chodzę na pańskie wykłady.

- Miło mi to słyszeć. Mam do pana sprawę.

- Więc słucham.

Simon przez chwilę mierzył go wzrokiem. Szwedzi mieli opinie dziwaków, ale wiedział, że mieć takiego po swojej stronie to prawdziwy skarb. W odróżnieniu od Kanadyjczyków i Rosjan, którzy łączyli się w coś na kształt gangów, Szwedzi zawsze żyli i działali sami. Często byli bogaci, pełnili wysokie stanowiska, bo pracodawcy im ufali. Jeśli zajmowali się czymś nielegalnym, to tylko handlem bronią, choć chodziły pogłoski, że to właśnie z nich rekrutują się najlepsi płatni zabójcy w całych Stanach.

- Szukam ludzi na wyprawę do lasu.

W świetle zachodzącego słońca jasnobrązowe włosy Szweda przybrały odcień bursztynu.

- Gdzie konkretnie?

- Do dawnego megalopolis. Do Chicago.

Simon nie spodziewał się takiej reakcji – Szwed w milczeniu i z powagą pokiwał głową, jakby nie wydawało mu się to planami szaleńca.

- Jaki ja mam z tym związek?

- Już mówiłem, szukam ludzi.

- I przyszedł pan do mnie?

- A do kogo miałem? Do tych tutaj? – niechlujnym gestem wskazał na Rosjan. Jeden z ich przechodził obok i głośno beknął.

Olsson skrzywił się.

- Fiłtow, świnią bym cię nie nazwał, bo ona przynajmniej służy człowiekowi.

- Nie traktuje ich pan zbyt ostro?

- Ależ skąd, rola pomiotów to ich naturalna nisza ekologiczna. Wracając do tematu, jakim środkiem lokomocji zamierza się pan poruszać w lesie?

- Suwaczami.

Szwed zmarszczył czoło i przez moment gorączkowo myślał. Simon odniósł wrażenie, że już obmyśla jakiś plan.

- Suwacze się załatwi. Gorzej z ogniwami elektrycznymi. Możemy załatwić modele napędzane wodorem, ale i on jest piekielnie dobrze strzeżony.

- To znaczy, że pan się zgadza?

Olsson zignorował jego pytanie. Zamiast to wskazała na dwa pojazdy, które przybyły zabrać Rosjan do ich domów. Suwacze. Unosiły się dzięki silnikom antygrawitacyjnym, zwykle siedemdziesiąt centymetrów nad ziemią, choć mogły osiągnąć pułap piętnastu metrów. Miały kształt metalowej skrzyni z kabiną kierowcy z przodu.

- Te suwacze – zaczął Szwed – są za duże. Ale bez problemu można skombinować mniejsze, bardziej zwrotne modele leśne.

- Jest pan ze mną, czy nie? – Simon tracił cierpliwość.

- Ja tylko doradzam – odrzekł mu enigmatycznie. – Przyda się jeszcze broń. Mogę załatwić, mam dojścia.

- Elektromagnetyczna?

Pokręcił głową.

- Pociski napędzane ciekłym ładunkiem miotającym. Elektromagnetyczna broń, która jest prawdziwą bronią a nie zabawką, jest produkowana w dwóch fabrykach – jednej w Stanach, drugiej w Europie. Natomiast modele innych firm, zwłaszcza tych z Ameryki Południowej, to gówno.

Simon przytaknął.

- Dobrze.

- Jakieś mapy, panie Foley? Czy może idziemy na ślepo?

- Mam znajomego pastora. On przechowuje mapy dróg z roku 2125, rok przed wybuchem wojny. Oczywiście teraz las wszystkie jej zniszczył, aczkolwiek myślę, że pozostało po nich coś, co pozwoli nam orientować w terenie.

- Czy ten pana pastor to zaufany człowiek? W nie możemy sobie pozwolić na kablarzy, zwłaszcza jeśli ukradniemy już suwacze i paliwo.

- To mój przyjaciel, od lat mnie namawiał na te wyprawę. No i da nam błogosławieństwo.

Szwed zaśmiał się pod nosem.

- Gdybym ufał Bogu, w zimie chodziłbym w samych tylko majtkach. Może zamiast tego zabijemy jakiegoś kota?

Foley przypatrzał mu się dziwnie.

- Słucham?

- żartowałem, oczywiście.

Simon przypomniał sobie, jak kiedyś ostrzegano go przed przedziwnym humorem Szwedów.

Obaj uścisnęli sobie dłonie. Na dobrą współpracę.

- Pan szuka ziemskiego słońca, prawda?

Uśmiech znikł z twarzy Simona.

- Czego?

Szwed obrócił się w kierunku lasu. Najbliższe dwieście metrów pokryte białymi pniami i koleinami wyrytymi gąsienicami kombajnów. Dalej wyrastała ciemnozielona ściana drzew, gdzie pokrzywione gałęzie wystawały niczym łapy rządnego krwi potwora. Na tle ciemniejącego nieba ukazały się dwie sowy wyruszające na polowanie.

- Niech mi pan nie wmawia, że nie zna legendy o ziemskim słońcu.

- Nie wiem czym jest to ziemskie słońce.

- Nie dziwota, nikt tego nie wie. W roku 2126 wynaleziono coś, co miało zmienić świat. Ale wtedy już wiedzieli, że wybuchnie wojna. Dlatego to ukryli.

Simon zmuszony był przyznać się, że słyszał o legendzie. I to być może ona nim powodowała.

- Ukryli podobno w Chicago. Domyśla się pan, co to może być?

- Nie i dlatego jadę z panem na tą wyprawę.



Obiekt podobny do gigantycznego cygara znajdował się na wysokości dwustu metrów, gdy wszystkie światła, które go oświetlały, zgasły. Aktywowane zostało pole pochłaniające hałas pracujących silników. Włączyły się czujniki na podczerwień i kamery noktowizyjne. „Antares” stał się niewidzialny, sam zachowując zdolność do obserwacji. Ten kwartał lasu nie był badany od przeszło dwóch miesięcy, kto wie, co się w nim czaiło.

„Antaresa” w powietrzu utrzymywało osiem silników antygrawitacyjnych, działających na zasadzie wirujących przeciwnie do siebie dysków rtęciowych – cztery nośne i cztery nadające prędkość i kierunek.

W kabinie nadawczo-odbiorczej drzemał młody człowiek. Bill pełnił dopiero swój drugi miesiąc służby na „Antaresie” i już przekonał się jak bardzo to jest nudne. Okręt bardzo rzadko dotykał ziemi – utrzymanie go w powietrzu było stosunkowo tanie, natomiast ogromnych ilości energii wymagał rozruch wyłączonych silników antygrawitacyjnych. W końcu takie latanie w przestworzach i przyglądanie się wierzchołkom drzew znudzi się każdemu. Zwłaszcza jeśli ma się pilnować komputera, który odbiera i wysyła zaszyfrowane raporty i wiadomości. Generalnie urządzenie mogło to robić oczywiście bez pomocy ze strony ludzi, jednak Bill każdą wiadomość musiał odczytać, gdyż mogła ona zawierać coś, o czym natychmiast należałoby powiadomić kapitana. No i jeśli coś się spieprzy, zawsze będzie się można powołać na błąd człowieka, niż zmuszać jajogłowych do przyznania się, że wyprodukowali świrujący komputer.

Bill drzemał w najlepsze, nie zauważając migającej na pulpicie lampki, oznajmującej o odebraniu sygnału. Obudził go dopiero kolega, który wpadł go zmienić.

- Do cholery, nie śpij. Wiesz, co by było, gdyby wszedł tu któryś z oficerów?

Bill rzucił mu zdenerwowane spojrzenie, poczym zerknął na panel.

- Coś przyszło. Rety, niezaszyfrowana wiadomość ludzie są coraz mniej nieostrożni.

Jego kolega zesztywniał. Bill spojrzał na tekst jaki ukazał się na monitorze.

- Coś dziwnego, jakieś głupoty.

- Pokaż to!

Przez moment wpatrywał się w tekst.

- Biegnij po kapitana, szybko!

Chwilę później mały pokój zapełnił się wszystkimi wyższymi oficerami, którzy przebywali na „Antaresie”.

Kapitan stał niemalże na baczność, kryjąc pod pokerową miną zdezorientowanie. O co chodzi?

- Panie kapitanie - podjął starszy oficer – może przeczytam, tak by wszyscy z nas usłyszeli.

Przełożony kiwnął głową. Oficer wziął głęboki oddech i zaczął:

- „Powstańcie z drzew żołnierze, bo Rzymianie wrócili, każdy miecz pokryje krew, każda dusza pójdzie do piekła, Las jest w nas, Lasu nie oddamy, krwią użyźnimy ziemię.”

Zapanował cisza, jakby właśnie odczytano mowę pogrzebową.

- Może to tylko żarty? - zapytał ktoś.

- I te żarty zabijają żołnierzy? – odwarknął kapitan.

Poszedł do kąta, w którym nikt nie stał. Chyba chciał mieć w ten sposób odrobinę samotności.

- Panowie – rzekł – nie od dziś wiemy, że ten las coś kryje. Teraz mamy na to niezaprzeczalny dowód. I wiemy, że to coś gryzie i kopie.

- Jakieś konkretne rozkazy?

- Tak, wracamy do bazy. Dowództwo będzie się musiało dwa razy zastanowić, zanim wyśle następny oddział.

- A co z programem badawczym?

- Program eksploracji lasu uległ zmianie, bo ktoś to zrobił przed nami.

Ciemny las pod „Antaresem” zakołysał się na wietrze. Korony drzew zanuciły kołysankę, w której słychać było głosy tych, których las pochłonął.

2
Ciekawy tekst. Pachnie porządnym SF w starym, dobrym stylu.



Jest pewien problem z dialogami. W kilku miejscach wstawiasz w wypowiedzi bohaterów infromacje kierowane do czytelnika. Jak na przykład tu:
- Panie Foley – jego głos stał się przyjacielski – to nie ma sensu. Zwłaszcza teraz. Powracają przykre wspomnienia. Za dwa tygodnie będziemy obchodzić rocznicę. Czterysta pięćdziesiąt lat temu nasi przodkowie stanęli w obliczu wojny. Wojny, która w swym wyrachowaniu miała zniszczyć ich, a pozostawić kraj. – Spojrzał na wiszący na ścianie portret. Simon również powędrował tam wzrokiem.
"Czterysta pięćdziesiąt lat temu nasi przodkowie"... Nikt tak nie mówi w nieobowiązującej rozmowie, nie wspominjąc o tym, że wątpię, aby nasz bohater tego nie wiedział. To jest tekst narratora, nie bohatera.



Tak samo tu:
Pan jest naukowcem i zdaje sobie sprawę, że garstka elektrowni atomowych, które zasilają cały kraj, ciągnie na resztkach uranu. Ropy, czy węgla od setek lat nikt na oczy nie widział, a żaden kraj nie ma funduszy, by zacząć wydobywać surowce na Antarktydzie. Drewno z kolei jest nieefektywne. Większość pojazdów obecnie jest zasilana wodorem, ale mało kto wie, ile trzeba prądu, by wyprodukować jedną butlę tego gazu. W ciągu pięciu lat przerwy w dostawach energii staną się normą.
Kolejny wykład o świecie, wrzucony w usta bogu ducha winnej postaci. Czy naprawdę ten gość musi informować naszego bohatera, że "ropy, czy węgla od setek lat nikt na oczy nie widział, a żaden kraj nie ma funduszy, by zacząć wydobywać surowce na Antarktydzie."? Chyba nie.



Jest jeszcze kilka takich zgrzytów. Oddaj narratorowi jego tekst, i oczyść, "unormalnij" wypowiedzi bohaterów.



Poza tym - jest naprawdę dobrze. Ciekawa fabuła.
Pozdrawiam
Nine

Dziewięć Języków - blog fantastyczny
Portfolio online

3
Tekst z maja. że co? Maj. Dziś prawie sierpień. Na Bogów.



Teskt mi się podoba. Ale za krótki. Postapokaliptyczne opowiadanie, dość nowatorskie. Cieszy mnie to, że Rosjanie nie byli, jak zwykle, tymi złymi, którzy zniszczą świat. Kurde. Naprawdę kawał dobrego tekstu.



Chwilami można się pogubić w postaciach, ale nie jest źle. Warsztatowo trochę utyka, są luki interpunkcyjne. Nic, czego nie dałoby się naprawić.



I za krótki, ale to mówiłem. Cholera! Dobry tekst. Gratuluję, Alanie :P



Napisz to od nowa, ale dłuższe. Proszę...? ^^
Are you man enough to hold the gun?

4
Dziękuję.

Opowiadanie (właściwie jego protoplasta) jest w cholerę długie, nawet nie ma końca :D , ale od razu po wyciągnięciu z Worda nie nadaje się do publikacji gdziekolwiek. Tak pod względem stylu, jak i błedów oraz w wielu miejscach samej fabuły.

Pisane gdy byłem totalnym żóltodziobem, w dodatku z dłuższymi przerwami. A że wtedy jeszcze szukałem swojego stylu, to w efekcie każda strona wygląda jakby była stworzona przez różne osoby.

W wolnym czasie robię z całym tekstem co mogę, jakoś nie mam serca go porzucić. Jednak uzdatnianie do czytania to ciężki kawałek chleba :wink:

PS. Z tą "ciut modyfikacją" we wstępie trochę przesadziełem, w rzeczywistości prawie napisałem to od nowa :D

5
Alan pisze:Pisane gdy byłem totalnym żóltodziobem, w dodatku z dłuższymi przerwami. A że wtedy jeszcze szukałem swojego stylu, to w efekcie każda strona wygląda jakby była stworzona przez różne osoby.

W wolnym czasie robię z całym tekstem co mogę, jakoś nie mam serca go porzucić.


świetnie cię rozumiem. Mam to samo ze swoim pierwszym tekstem. Tyle, że on ma 300 stron. Pisałem go cztery lata temu, nieustannie zmieniał mi się styl. Ostatecznie spoczął w szufladzie, ale jestem z niego bardzo dumny. Od czasu do czasu poprawiam, wciąż na nowo, bez końca. Bo to były same eksperymenty, mnóstwo szaleństwa, gramatycznego chaosu. Coś w stylu najbardziej hermetycznych książek Witkacego. Jak mi palma kiedyś odbije, to kto wie, może kiedyś to wydam.



Pamiętam jak poważnie podchodziłem do pisania tej książki. Myślałem, że to będzie arcydzieło literatury światowej. Setki kartek walało się po całym pokoju, stosy książek piętrzyły się pod sam sufit. W całym pokoju panował artystyczny bałagan. Mnóstwo notatek, kartek poprzyklejanych na ścianę, bazgrołów, prac plastycznych, zasłonięte zasłony, worki pod oczami, bezkompromisowo zamknięty pokój, tracenie na wadze, bezsenne noce, wielkie nadzieje i wielkie załamania. Nieustanny dialog z samym sobą, zagrzebywanie się w sobie, eksplorowanie siebie.



Mam wielki sentyment do tamtego czasu. Mimo, że był potworny pod każdym względem. Bo ja dorastałem z tą książką, przechodziłem przemiany wewnętrzne w trakcie jej pisania.



I tak sobie teraz myślę, że... nawet jeśli to jest zła książka, to niech sobie będzie zła, trudno. To, co przeżyłem w trakcie jej pisania, to był najbardziej wartościowy okres w moim życiu, od strony duchowej i intelektualnej. Kilkanaście miesięcy czystego romantyzmu. Pierwsza wielka rzecz, którą zrobiłem sam, z własnej inicjatywy, bez niczyjej pomocy, przy użyciu własnych rąk i własnej głowy. Inni pili po knajpach, a ja pisałem powieść. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś będę z siebie tak dumny jak w dniu, gdy ją skończyłem. Była druga w nocy, pisałem czternasty dzień, od rana do wieczora, I stało się, postawiłem ostatnią kropkę. 300 bitych stron przed ukończeniem dwudziestego roku życia. Boże, ale ja byłem z siebie dumny.



Przepraszam za off-topa. Musiałem.

6
Wiem, wiem to nie ten temat ale chciałam się zgodzić z Epejosem. Miałam podobnie. Mnie się zdawało, że

a) Napiszę coś co się świetnie sprzeda, zostanę milionerką jak Rowling lub Brown

b) dostanę Literacką Nagrodę Nobla

C) najlepiej i to i to



O naiwności.



Alan a może coś nowszego?

Dodane po 2 minutach:

Zapomniałam wspomnieć o tekście.

Czytało się fajnie (przeczytałabym nawet dalszy ciąg), nie jestem uprawniona do komentowania błędów technicznych.

7

Czytało się fajnie (przeczytałabym nawet dalszy ciąg), nie jestem uprawniona do komentowania błędów technicznych.
Jesteś uprawniona. Komentuj, nie marudź.


300 bitych stron przed ukończeniem dwudziestego roku życia.
Niewielki wyczyn :twisted:
Are you man enough to hold the gun?
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”