Wielcy źli orkowie - napaść 2 i 3/4 (fantasy)

1
Tekst na bitwę z Testudosem, która nie odbyła się z wiadomych powodów. Oceniajcie ;)

--

Hdun nie przypuszczał, że tego dnia odmieni się całe jego dotychczasowe życie. Był zwyczajnym nastoletnim chłopcem, dorastającym spokojnie w malutkiej wiosce Shvvak po drugiej stronie Wielkiego Kanionu. Mieszkał wraz z ojczymem, gdyż jego rodzice zginęli, kiedy był mały – ojciec przy porodzie, a matkę przywaliło drzewo w lesie. Zawsze kiedy komuś o tym mówił, miał niejasne przeczucie, że coś jest nie tak. Ale przecież ojczym nigdy by go nie okłamał, więc chłopiec ufał jego wersji wydarzeń.

W jego dotychczasowym życiu nie zdarzyło się nic niezwykłego. Było szare, przeciętne, absolutnie niegodne opisania w pieśni przez barda. Bo cóż może być interesującego w bieganiu po lasach z łukiem w ręku, podartym sajdakiem na plecach i pęczkiem zajęczych skórek u pasa? Co może fascynować w długich wieczorach spędzonych na łataniu sajdaka, wyrabianiu strzał czy garbowaniu skórek? Kogo zaciekawiłaby opowieść o cielęcym zauroczeniu Hduna w lokalnej piękności, Gredhalgdzie? Jaki słuchacz zadumałby się przy wersach młodzieńca, naskrobanych dla obiektu nieodwzajemnionej miłości?

Ale tego dnia wszystko uległo zmianie. Gdyż był to wielki dzień, dzień olbrzymi niczym, nie przymierzając, skalny olbrzym, albo obwód piersi Gredhalgdy! Tego dnia do Shvvak wpadł na zziajanym koniu posłaniec zguby, niosąc straszne wieści. Wstrząsnęły one wioską na krańcu Imperium, zatrzęsły umysłami jej mieszkańców, spowodowały nawet niestrawność u wójta. Taki to z nich pożytek… Ale wróćmy do niosącego nowiny jeźdźca.

Wieszcz zagłady wyglądał niczym trzydziestoletni mężczyzna z nadwagą, spocony i zziajany po zbyt forsownej jeździe, odziany w tanie nogawice i jeszcze tańszą koszulę. Koń pod posłańcem był jeszcze bardziej zmęczony od jeźdźca i wręcz ociekał potem. Sam zapach, otaczający ich niczym kwaśna aura, zdradzał złowieszczość ich misji.

Posłaniec wpadł z impetem na środek wioski, przetarł czoło rękawem (choć zastanawiał się, czy aby nie zrobić tego nogawką) i wydyszał:

- Ja pierdolę…

Odetchnął głęboko, aby złapać oddech, bo musisz wiedzieć, mój miły czytelniku tą rzecz, że gdy ktoś chce oddech złapać, to zazwyczaj głęboko odtycha. Kiedy udało mu się dopiąć celu, wykrzyknął głosem gromkim:

- Wieśniacy! żwawo, zbierzcie się wedle mnie, gdyż wieści niosę!

Gdy mieszkańcy Shvvak usłyszeli to wezwanie, zgromadzili się zaraz wokół posłańca, gdyż wieści niósł.

- Cóż to za wieści niesiesz? Czemuż nas od roboty odrywasz? – frapowali się. A był też między nimi Hdun, który z resztą nie tyle jeźdźcowi się przypatrywał, co Gredhalgdzie, bo według swego mniemania miał na co patrzeć. Tymczasem wieszcz zguby odpowiedział:

- Plugastwo wszeteczne, zło w mroku pełzające, podłość wszelka, co na świecie jest, przeciwko Imperium się obróciła! – wykrzyknął, zgubę wieszcząc.

- Znaczy co, poborcy podatków strajkują? – spytał tępo Gwegr, ojciec Gredhalgdy.

- Nie! Otóż Mroczny Pan Ciemności, Którego Imię Niech Będzie Przeklęte Na Wieki Wieków, Pełzający W Czeluściach, Ojciec Nocy, Władca Strachu I Książę Mgły obrócił przeciwko nam swoje pałające nienawiścią oko! Wysłał kohorty oddanych sobie sługusów, aby zmiażdżyły Imperium jak nieostrożny wieśniak depcze gówno na drodze! Setki orków maszerują już w naszą stronę, depcząc gówna po drodze! I tę wioskę zdepczą, spalą, zrównają z ziemią! Wyrżną dzieci, wezmą kobiety w niewolę, a chłopów zgwałcą!

Na te słowa uczyniła się wrzawa wśród gawiedzi.

- To straszne! – zakrzyknęła jakaś wieśniaczka, łapiąc się za głowę.

- To boli! – zakrzyknął jakiś wieśniak, któremu jakaś wieśniaczka nastąpiła na stopę, łapiąc się za głowę.

- Chłopów gwałcą? Cóżeż się dzieje na tym świecie! – westchnęła stara Jaegg, wioskowa akuszerka. – A jużem myślała, że i mi się coś z tej wojny dostanie…

- Spalą… wyrżną… zdepczą… - wyjękiwała co chwilę Gredhalgda.

- Jak gówno na drodze… - westchnął jej ojciec.

- Więc cóż mamy robić? – zakrzyknął w końcu ktoś w miarę inteligentny. Tym kimś oczywiście nie był Hdun, a Khtghomb, jego główny rywal na drodze do serca i kiecki Gredhalgdy.

- Otóż Imperator zarządził w swej mądrości, aby z każdej wioski wystąpił zbrojnie jeden chłop z pięciu.

Szemrania wśród tłumu znikły jak ucięte nożem.

- że niby jak? – spytał Gwegr.

- No, niech wszyscy mężczyźni zbiorą się w grupki po tylu, ile macie palców u jednej dłoni. Później z każdej wystąpi jeden, najsilniejszy i najwytrzymalszy. Reszta niech zostanie w wiosce i pilnuje żniw. Tak każe Imperator!

- Ale to teraz?

- No a, kurwa, kiedy?

Jakoż uczynił się na te słowa hałas, rwetes, kurz i wrzawa. Tłum kotłował się w chaotycznych podrygach niczym pijana ameba, aby po kilku długich minutach rozdzielić się na bezładne gromadki. Jednak żadna z nich nie spełniała wymogów posłańca – tu i ówdzie trafiła się baba, a ani jedna nie składała się z pięciu wieśniaków. Ci wpatrywali się z niepewnością w jeźdźca, czekając na jego reakcję.

Ten zaś obserwował poczynania tłumu z rosnącym zrezygnowaniem. – Całe życie z kretynami! A mógłbym teraz siedzieć na froncie, grzać dupę przy ogniskach i zbierać łupy. Ale nie, strzeliły mi do łba wici. – strofował się w myślach, załamując ręce.

- Dobra, zobaczymy do czego się nadajecie. – rzekł, podjeżdżając do pierwszej z brzegu grupki. Składała się ona z jakiegoś chłopa, starej akuszerki, Hduna i Khtghomba.

– Babo, czego tu szukasz? – spytał posłaniec, patrząc z dezaprobatą na Jaegg. Starucha wyszczerzyła się w bezzębnym uśmiechu i odpowiedziała:

- Nu, ja myślała, że może na tej wojnie się i jaka okazyja trafi, co by to sobie użyć…

- Znikaj sprzed moich oczu, stara prukwo! Nic tu po tobie! – wrzasnął, po czym przeniósł wzrok na młodzieńców. Ci starali się wyglądać na jak najbardziej męskich. Napinali mięśnie, stukali łopatkami i trzymali brodę tak wysoko, jak pozwalała na to ich fizjologia. – Wy dwaj, macie siłę utrzymać miecz w ręce? – zapytał.

- Miażdżę orzechy w palcach! – krzyknął Khtghomb, szczerząc się od ucha do ucha, a nawet szerzej.

- Trafiam w orzech z łuku z trzech tuzinów kroków! – Hdun nie chciał być gorszy.

- łamię w rękach gałęzie grube jak moje ramię!

- Złamałem sobie kiedyś ramię spadając z gałęzi!

- Mogę biec cały ranek bez przerwy z wiadrami pełnymi wody na nosidle!

- Mogę cały ranek napełniać wiadra wodą!

- Uniosę konia na barkach!

- Uniosę wiadro wody na koniu!

- Dość! – przerwał młodzieńcom posłaniec. – A ty, chłopie, co potrafisz? – zapytał, zwracając się do trzeciego mężczyzny w grupce.

- Ja? Bić się potrafię, jak kiedyś u Hegryggha na weselisku się pogryźlim, to wynieśli go z motyką w plecach…

- Wystarczy, idziesz ze mną!

Zaskoczeni młodzieńcy wymienili spojrzenia.

- Jak to?! – wykrzyknął Hdun, a w jego głosie można było usłyszeć niespełnioną nadzieję. Wystarczyło się tylko wsłuchać. Pytanie pozostało jednak bez odpowiedzi, gdyż posłaniec przesłuchiwał już inną grupę. Zaś wieśniak powołany do służby w armii szczerzył się tępo, mamrocząc coś pod nosem.

Zirytowany Khtghomb kopnął leżące nieopodal wiadro i zaklął szpetnie. Poskrobał się palcem w brodę obrośniętą mlecznym zarostem, obmyślając, jak dostać się do armii. Musiał przynieść rodzinie honor, sławę i pamięć, chociaż nie wiedział, co to oznacza. Ale był pewien jednego – za kilka dni będzie stał na orczych ścierwach, z ostrzem splamionym świeżą krwią. Będzie dążył po trupach do celu, choć to owe trupy były celem samym w sobie.

Hdun był bardziej zaaferowany tym, co pomyślała sobie o nim Gredhalgda – Pewnie jestem dla niej teraz zupełnym zerem, skoro nawet piwożłop Yawheaggug okazał się lepszy ode mnie. Muszę się dostać do armii; tylko wtedy udowodnię, że jestem coś wart. – To postanowiwszy, chłopak opuścił plac pośrodku wioski, kierując się w stronę swej chaty. Nie oglądał się za siebie, wlepił tylko wzrok w czubki butów i wzdychając co chwila pomaszerował do domu.

***

Posłaniec zguby wraz z tuzinem poborowych podążał leśnym traktem w stronę kolejnej wioski. Sierp księżyca wisiał na nocnym niebie, blady i niepozorny. Nie świecił ani srebrnym, ani nawet posrebrzanym blaskiem – jego światło było chorobliwie mdłe i kredowe, jakby zrobiło mu się niedobrze na widok posiłków dla armii Imperium. Gwiazdy pochowały się za chmurami, mając dość oglądania spoconych chłopów z widłami i siekierami. Same obłoki nie miały tu nic do gadania – wiatr miotał nimi, jak mu się żywnie podobało.

Las wyciągał po poborowych powykręcane konary sękatych drzew, trzeszczał giętymi gałęźmi w mroku, dźwięczał głosem sów i chrobotaniem rosomaków. Słowem, znęcał się nad wieśniakami jak starsze rodzeństwo nad małymi dziećmi, które wierzą jeszcze we wróżki, Mikołaja czy wcześniejsze emerytury.

Sami świeżo powołani żołnierze trzęśli portkami, jak na młodsze rodzeństwo przystało. Mimo drzewców wideł i stylisk siekier w dłoniach, widzieli za każdym drzewem orka albo leśne licho. Jakaś pokrętna logika losu, niwecząca do tej pory ułudy, sprawiła, że myśli stały się rzeczywistością. To, że wzięła się za spełnianie męskich majaków w jak najmniej odpowiedniej chwili dobitnie świadczy o tym, że przeznaczenie jest kobietą.

Jakoż z chaszczy wypadła na poborowych wataha plugawych orków. Byli wielcy i źli, a w ich oczach pełgała żądza mordu. Rzucili się na zaskoczonych, choć w głębi duszy spodziewających się takiego obrotu sprawy chłopów. Krzyczeli coś niezrozumiałego w swym mrocznym języku, wywijając mieczami. Po chwili gromadka poborowych została otoczona, a w jej środku znajdował się posłaniec. Koń pod nim parskał i darł ziemię kopytami, coraz szybciej i rozpaczliwiej, w miarę jak orkowie zacieśniali krąg. W mroku jeździec nie mógł osądzić, ilu ich było. Wiedział jednak, że jeżeli nie wyłamie się poza koło, to marny jego los.

Tymczasem słudzy ciemności zbliżali się nieuchronnie – byli już o dwa kroki od wieśniaków, a ich ostrza zaczęły podejrzanie drżeć. Kiedy jeden z orków podniósł miecz, aby zadać pierwszy cios, coś błysnęło w mroku.

Ork wzdrygnął się, zwiotczał i runął jak długi na ziemię. Z jego karku sterczało drzewce strzały.

Był martwy.

Chłopi popatrzyli się po sobie, a później przenieśli wzrok na orków. Ci rozglądali się wokoło, już bez wcześniejszej pewności siebie. W ich wielkich, żółtych oczach widać było niepewność, zaskoczenie i tęczówki.

Kolejna strzała ugodziła w najeźdźcę, stwarzając jeszcze większy popłoch. Jeden ze sługusów mroku opuścił gardę i wrzasnął coś brzmiącego, jakby krztusił się gotowanym kartoflem. Jego pobratymcom na ten dźwięk zaczęły trząść się kolana.

Wtedy posłaniec ujrzał alternatywną możliwość ratunku dla siebie i poborowych – wzniósł się w strzemionach i, niczym hetman buławą, wskazał na orków siekierą trzymaną w ręku. Nie obchodziło go to, że są wszędzie wokół – grunt, żeby chłopi wiedzieli, że mają atakować.

- Na nich! – zakrzyknął.

W ruch poszły toporki, widły i kije, miecze, kolana i pięści. Wokół walczących powstała chmura kurzu, skutecznie zmniejszając widoczność, i tak kiepską z powodu mroku nocy. Pomimo to wieśniacy z Shvvak mężnie stawiali opór bijąc, dusząc, kopiąc, gryząc, i drapiąc. Nie ciągnęli jednak za włosy – wszak każdy wie, że to niehonorowa, babska metoda.

Orkowie nie dali sobie jednak w kaszę dmuchać. Głównie dlatego, że nie mieli kaszy, ale nawet gdyby, to pewnie i tak sami by w nią chuchali.

Wysłannicy Mrocznego Pana byli zaskoczeni desperacką techniką walki ludzi. Nigdy wcześniej nie spotkali się z ciosami w plecy czy uderzeniami poniżej pasa. Do tej pory walczyli honorowo, według ogólnie przyjętych zasad pojedynkowania się. Uderzali zgodnie z technikami, starając się o prawidłową pracę nóg i taktowanie. Kiedy jednak chłopi pokazali im, gdzie mają rycerskie kanony, orkowie postanowili walczyć tak jak oni.

Zaczęli wywijać ostrzami młyńce, tworząc wokół siebie wirujące tarcze. Był to naprawdę zabójczy pomysł, który posłał kilku poborowych w ramiona śmierci. Po chwili trakt był upstrzony krwią i kończynami niczym łąka kwiatami. Wszędzie walały się pospolite mlecze palców, gdzieniegdzie całe stokrotki dłoni, a tu i ówdzie trafiła się głowa, przykuwająca wzrok niczym mak lub chaber. Brakowało tylko małej dziewczynki, która chciałaby te kwiatki pozbierać.

Chłopi nie pozostali dłużni - sypali orkom piach w oczy, kopali ich w krocza i sploty słoneczne. Pozostała w nich jednak garstka godności, która powstrzymywała ich od śpiewania piosenek Krzysztofa Krawczyka. Tak plugawy czyn splamiłby honor ich rodzin na jakieś siedem pokoleń, jeżeli nie więcej.

Walka dobiegała końca. Kurz opadał, odsłaniając pole bitwy. Wieśniacy po chrzcie bojowym byli zmęczeni, zdyszani i dziwnie usatysfakcjonowani krwią, którą ociekała ich broń. Mieli ręce utytłane w jusze po łokcie, ponadrywane uszy i płytkie rany na ciele, ale na ich twarzach malowała się radość.

- żyjemy! – wrzasnął euforycznie jeden z nich. Reszta odpowiedziała mu równie radosnymi okrzykami.

- Który jeszcze chce? No, który? Dajcie mi tu orka, zaraz go wyćwiczę!

- Zginą marnie jak ci przed chwilą! Ha!

- Ej, a co zrobimy z naszymi? Krwawią się tutaj! – zawołał któryś wieśniak, pochylając się nad umierającym.

- Trza by nam policzyć, ilu ich legło. Weźcie koszule, podrzyjcie je na pasy i powiążcie im rany! Dychającym jeszcze, mówię!

Jakoż wzięli się do pierwszej pomocy. Po zabandażowaniu wszystkich rannych przeliczono stan oddziału. Okazało się, że orkowie zabili dziewięciu, a na nogach stać mogła piątka. Samych sług ciemności poległo piętnastu, inni uciekli. Jeden z chłopów podrzynał gardła plugawym stworom mroku, podczas gdy reszta opiekowała się umierającymi.

- Moment, coś mi tu śmierdzi – powiedział Gwegr, świeżo upieczony żołnierz Imperium.

- Może to gówno, w któreś wlazł? – podsunął subtelnie odpowiedź Yawheaggug, wskazując zabandażowaną dłonią na stopę kompana.

- Nie o to mu chodziło, palancie – powiedział Uj, wsiowy mędrek. - Jak tu leży tuzin bez trzech, a stoi trzecia część mendla, to znaczy, że…

- Dwa… siedem… pięć… - przerwał mu Yawheaggug, rachując na palcach stan poboru z Shvvak. Jego zdolności matematyczne były nieco ograniczone – do tej pory umiał liczyć jedynie do pięciu, gdyż po szóstej flaszce zwalał się pod stół.

- Cicho, dziadu! Nie widzisz, że myślę? Wcześniej bez posłańca było nas tuzin, a teraz… Piętnastu? Jakim cudem?

- Ni wim – szczerze przyznał Yawheaggug, dłubiąc w nosie dla podkreślenia głębi swoich słów.

- To ja – Hdun powstał, patrząc się Ujowi w oczy. W dłoni trzymał podartą koszulę, która służyła za bandaż dla rannych. W sajdaku na plecach miał swój łuk, a kołczan przywiązany do łydki był pusty. – Wyruszyłem z wioski waszym tropem. Trzymałem się jakieś sto kroków za wami, a kiedy zobaczyłem, że wpadliście w zasadzkę, zacząłem szyć w orków.

Wszyscy popatrzyli się na niego, zdumieni i zaskoczeni.

- Ale w takim razie… Jest jeszcze jeden… - wystękał Uj.

- W rzeczy samej.

Wieśniacy odwrócili głowy w stronę mówiącego, który właśnie kończył dobijanie rannych wrogów. Był to Khtghomb. Stał ze zdobycznym mieczem w garści, cały utytłany czerwoną breją. Jego czarne włosy pozlepiały się posoką, błyszczącą w mdłym świetle księżyca, ale bynajmniej nie była to jego krew. Uśmiechał się, odsłaniając dwa wybite zęby, ale nie zwracał uwagi na takie drobnostki. Stał na orczych ścierwach, tak, jak sobie obiecał. Dopiął swego i był z tego powodu szczęśliwy.

- A ty co tutaj robisz? – rzucił zaskoczony Hdun.

- To samo co ty, kapuściany głąbie – odpowiedział zapytany. - Wyszedłem z wioski zaraz po tobie, ale nie czaiłem się po krzakach. Zamiast pełznąć za naszymi, wytropiłem bandę orków i nocami nawiedzałem ją niczym zły duch. Podrzynałem gardła wartownikom, zabierałem im racje, rozcinałem bukłaki z wodą. Kiedy otoczyli was na trakcie, obserwowałem wszystko z drzewa. Myślałem, że wszystkich wyrżną, ale wtedy ty zacząłeś strzelać. Gdy zobaczyli co się dzieje, pewnie pomyśleli, że to znowu ja. Później sam przyłączyłem się do walki, a teraz… stroję tutaj. Jakieś pytania?

- To ilu nas w końcu jest? – wypalił Yawheaggug, otwierając szeroko oczy. Gwegr zdzielił go w odpowiedzi kułakiem w czerep, burcząc coś w rodzaju „zamilcz, głupcze”.

- Dokąd teraz? – spytał Uj.

- Przed siebie, tam, gdzie orkowie rozlewają krew Imperium! – wykrzyknął entuzjastycznie Hdun.

- Ale to cholernie daleko, a my nie mamy jedzenia. – wyraził swą wątpliwość Uj, załamując ręce.

- Nie masz się o co martwić. Pamiętaj, że jesteśmy bohaterami opowiadania fantasy, więc nie musimy jeść, chyba że w karczmach. Poza tym nie grozi nam pragnienie, chodzenie za potrzebą także nie jest kłopotem, a nasze kobiety nie miesiączkują, chyba że narrator sobie o tym przypomni – rozwiał jego wątpliwości Hdun.

- W takim razie naprzód! – krzyknął Gwegr, susząc zęby do kompanów.

- Ale co z tymi tutaj? – spytał Uj, wskazując dłonią na poległych towarzyszy.

- Trzeba będzie ich pochować – rozporządził Khtghomb. – Zajmę się tym razem z Gwegrem, a ty, Yaw, przeszukaj trupy. Może będą mieli coś ciekawego.

- Ale to się nie godzi! – zaprotestował pijak.

- A godzi się napadać spokojnych ludzi w ich kraju? – zripostował Hdun.

- Nu… niby nie.

- To do roboty, uwińmy się przed świtem – zakomenderował Khtghomb.

Jak powiedział, tak też zrobili. O brzasku wzdłuż traktu pojawiło się dziewięć mogił, orkowie zaś leżeli rządkiem po drugiej stronie drogi, ogołoceni z broni i prowiantu. Zmęczeni mężczyźni stali nad trupami, opierając się na widłach. Byli spoceni i zdyszani, ale czuli satysfakcję z dobrze wypełnionego zadania. Hdun z Gwegrem przyglądali się jednemu z orków, spluwając co chwila na ziemię.

- Ale paskuda – powiedział Gwegr, wycierając usta rękawem. – Skąd się takie ścierwa biorą? Toż to brzydsze od mojej starej.

W rzeczy samej, ork był odrażający. Miał łysą, porżniętą bliznuażami czaszkę, z której sterczały spiczaste uszy. Na ich czubkach wyrastały kępki krótkich, kręconych włosków. Jego oczy zostały zamknięte, gdyż żaden z chłopów nie przepadał za widokiem olbrzymich, żółtych tęczówek. Stwór mroku miał duży, zakrzywiony nos, podobny do złamanego kartofla, a jego podbródek mógł śmiało służyć jako otwieracz do butelek, gdyby w Imperium zamykano je na kapsle. Wzdłuż kręgosłupa sługi ciemności szarzały szorstkie, proste włosy, związane w kucyk nad kością ogonową. Barki orka były szerokie jak szafa, zaś ręce długie i umięśnione. Z jego palców wyrastały równo przycięte paznokcie. Miał muskularne uda i porośnięte szarą szczeciną łydki, a stopy owinięte były ubrudzonymi onucami.

- Tiaa… Drugiej takiej paskudy ze świecą szukać… - westchnął Hdun.



***

Las ciągnął się w nieskończoność, a przynajmniej tak wydawało się idącym przezeń poborowym. Nieprzebrany ocean liści zalewał ich zewsząd, zaś w mrokach czaił się strach, zające i jeżyny. Po potyczce z oddziałem orków drużynę kmieci nawiedzały mieszane uczucia. Zaprawdę, byli zmienni jak kobieta w ciąży. To maszerowali raźno ze śpiewem na ustach, to widzieli potwora za każdym drzewem. Konary przesłaniały im niebo nad głową i przez kilka dni podróżowali w półmroku. Kiedy w końcu wyszli z trzewi przepastnych borów Imperium, poczuli ulgę i rażące oczy światło. Mrużyli powieki, ale byli szczęśliwi, że znów mogą zobaczyć nad sobą błękit…

Błękit?

- Ej, co się, kurwa, stało z niebem? – spytał Uj, przerywając wypowiedź narratora.

- To wygląda… - zaczął Hdun.

- Jak wielki garniec zacieru! Normalnie bogowie pędzą sobie bimber nad naszymi głowami! – wpadł mu w słowo Yawheaggug. – Ciekawe, czy deszczówka będzie szła w nogi? – kontynuował, uśmiechając się parszywie. Strużka śliny wyciekła mu z ust na nieogoloną brodę.

- Byłoby miło, - odpowiedział Khtghomb, - ale obawiam się, że nie zgadłeś. Popatrzcie tam – rzekł, wskazując palcem na wschód.

W oddali głęboką bruzdą kaleczył krajobraz Wielki Kanion, siedlisko magii i mgły. Wzdłuż jego krawędzi biegła granica Imperium, strzeżona kordonem wartowni. Między lasem, z którego wyszli chłopi, a Kanionem, ciągnęły się rozległe równiny porośnięte trawą i przyprószone głazami. źdźbła były pożółkłe i suche, zniszczone dymem z kanionu. Na wieżach strażniczych na horyzoncie brakowało zaś błękitnych proporców Imperatora, zawsze łopoczących na wschodnim wietrze. Z samego Kanionu zaś wznosił się w górę słup mgły, wielka kolumna dymu, mieszającego się z chmurami, które zasnuwały niebo. Nie były to zwyczajne obłoki – miały barwę starego toffi, a wyglądały na równie gęste i ciężkie. Przesłoniły już całe niebo, łącznie ze słońcem. ów oślepiający blask, który raził oczy poborowych, pochodził z wnętrza słupa. Nad Kanionem unosiło się gigantyczne, płonące oko, mrugając złowieszczo w kierunku Imperium.

- Hy – stwierdził Yawheaggug.

- Co to ma być? – palnął zaskoczony Hdun.

- Oko Mrocznego Pana – odpowiedział Uj.

- Jakieś takie mało mroczne. I niby tego słuchają się orkowie? Oka?

- W sumie to… tak. – stwierdził zapytany, drapiąc się w brodę. Zarost chrzęścił mu pod palcami.

- A co ono im niby może zrobić? Mrugnąć na nich? – spytał Hdun, biorąc się pod boki. – Ho-ho, słuchajcie mnie, bo na was mrugnę, nędzne robaki! – wycharczał ironicznie, marszcząc czoło i mrugając złowieszczo na Uja.

- Hej, uciszcie się! Coś się tam dzieje! – syknął Khtghomb, po czym przypadł do ziemi. - Róbcie to, co ja!

Reszta drużyny bez szemrania spełniła jego polecenie. Kiedy wszyscy już leżeli na zdeptanej trawie, Gwegr spytał:

- Ale co się tak właściwie stało?

- Widzicie tamtą skałę? – spytał Khtghomb, kiwając podbródkiem w bliżej nieokreślonym kierunku. Wzrok miał utkwiony w jakimś punkcie w oddali.

- Którą skałę? – dopytywał się Gwegr, zaciskając zęby z poirytowania.

- Tą, na której pięciu orków przywiązuje dziewczynę do drzewa.

- Acha, trzeba było tak od razu.

- Co robimy? – spytał przejęty Yawheaggug. ślinił się, jak za każdym razem, kiedy był czymś podniecony – na przykład podpijał nowy zacier, albo dobierał się do żony Gwegra.

- Ratujmy ją! – rzucił desperacko Hdun. – Nie będziemy tak leżeć i czekać, aż się do niej dobiorą! – Chłopak aż się trząsł ze wzburzenia i podniecenia.

- Jasne, zróbmy to sami! – palnął Gwegr.

Po chwili cała drużyna pędziła przez równinę, krzycząc coś o łysych skurwysynach.

Biegli w kierunku wysokiego na jakieś cztery sążnie głazu, w którego ścianie widniały wykute szczeble. Powierzchnia skały została okopcona dymem zimnych już ognisk, wokół których porozstawiano namioty. Drewniane szkieleciki obciągnięte skórą sterczały w cieniu głazu niczym grzyby wokół parasola.

Na szczycie skały kilkunastu orków w pełnym rynsztunku osaczyło dziewczynę. Dwóch przytrzymywało ją z tyłu, podczas gdy trzeci krępował jej kończyny rzemieniem. Schwytana wiła się niczym węgorz na patelni, jednak krzepkie dłonie napastników nie pozwoliły jej się wymknąć. Pozostali stali wokół, obleśnie się uśmiechając. Kiedy jednak ujrzeli odsiecz z Shvvak, porwali się do oszczepów, które po chwili poszybowały w stronę chłopów.

Ci przetrwali cało pierwszą salwę i jęli jeszcze szybciej przebierać nogami. Tylko Hdun zatrzymał się, dobył łuku i odpowiedział na ogień orków. Jego strzały śmigały jak szerszenie, wizgając i bzycząc, a każda docierała do celu. Tak to jest, gdy po złapaniu złotej rybki poprosi się o szczęście do krągłości. Szkoda tylko, że głupia ryba skojarzyła to sobie z łukiem…

Tymczasem reszta drużyny dotarła do szczebli i, ubezpieczana przez Hduna, wdrapała się na szczyt. Poborowi walczyli mężnie, sprawnie i skutecznie, jako że uwaga orków była rozproszona pomiędzy dziewczynę, łucznika i czwórkę chłopów. Wieśniacy młócili mieczami w sposób, który każdego szermierza przyprawiłby o ból głowy. Nie mieli za grosz techniki ani wyrafinowania, ale dawali radę. Przyparli orków do krawędzi skały, po czym jednego po drugim zrzucili na sam dół. Kiedy wszyscy z walczących spadli, poborowi zajęli się tymi przy dziewczynie.

Była ich tylko trójka. Jeden porwał ją za włosy, szarpiąc głowę do tyłu, po czym przyłożył do jej szyi nóż. Czubek ostrza delikatnie wbił się pod skórę, uwalniając rubinową kroplę krwi. Dziewczyna wrzasnęła, za co ork uderzył ją głowicą noża w ciemię. Zaraz zwiotczała i osunęła się na ziemię.

- Ran-klarodan, nae na darena Idurian! – krzyknął.

- Nie pierdol – rzucił Hdun, uwalniając strzałę. Pocisk przeciął powietrze ze świstem i przebił na wylot czaszkę orka. – Który następny?

- Klang’garena, darone atarien! – wrzasnął drugi, sięgając za pazuchę.

- Na bogów, ale oni mają język! – westchnął Uj. - Jakby ktoś żwir przez maszynkę do mięsa przepuszczał, nie ma co!

- Zrób z nimi spokój, Hdun. Nie będziemy się ze ścierwem cackać – powiedział Khtghomb, opierając ręce na biodrach.

W międzyczasie ork wyciągnął białą chustkę i zaczął nią machać. Był przerażony pogromem swoich pobratymców - wokół niego strach był wręcz namacalny.

- Norellon, phar-don! – jęczał ze świeczkami w oczach. – Phar-don! – jęk przeszedł w płaczliwe zawodzenie. Drugi stwór klęczał obok dziewczyny, zapominając o niej całkowicie. Skłonił się głęboko, aż dotknął czołem ziemi. Dłonie ułożył przed sobą. wierzchem do góry. Cały się trząsł.

Hdun położył ich obu dwoma celnymi strzałami. Kolejne trupy do kolekcji.

Kiedy tylko orkowie polegli, drużyna podbiegła do związanej dziewczyny. Leżała nieprzytomna, a włosy nasiąkały jej krwią. Miała na sobie postrzępioną, wełnianą szatę podróżną, całą w kurzu i błocie. Pod nią rysowały się szerokie biodra i kształtne piersi, po ujrzeniu których członkowie drużyny zaczęli wzdychać, chrząkać i przełykać ślinę. Yawheaggug uśmiechnął się obleśnie. Mężczyznom to wystarczyło, więc dalszy opis nie jest konieczny.

Kiedy Hdun pochylił się nad zmaltretowaną, aby rozciąć rzemienie, ujrzał coś dziwnego w jej włosach. Rozgarnął je dłonią i zobaczył długie na szerokość dłoni uszy. Zdziwiony, podzielił się swym odkryciem z kompanami.

- Widzieliście kiedy coś takiego? – spytał, odsłaniając ucho. Podparł się łokciem i popatrzył po towarzyszach. Ci wzruszali ramionami, przecząc. – To uwalniać ją w końcu, czy nie?!

- Zostaw, a jak to wiedźma? Może jest z nimi! – jęczał Yawheaggug, w międzyczasie z niepewności obgryzając paznokieć kciuka. Atmosfera zrobiła się gęsta.

- Nie mogła pomagać orkom, skoro ją związali, – wtrącił się Khtghomb – to bez sensu.

Problem rozwiązał się sam, gdy dziewczyna z otwarła oczy, jęcząc przy tym z bólu. Uniosła powoli głowę i popatrzyła mętnym wzrokiem na Hduna. Jej pełne, czerwone usta zadrgały w delikatnym uśmiechu Chciała coś powiedzieć, ale nie wystarczyło jej sił, i bezwładnie opadła z powrotem na ziemię. Na szczęście chłopak zdążył w porę ją przytrzymać. Poczuł delikatną, miękką skórę pod palcami, a do jego nozdrzy wkradł się subtelny zapach sosnowej żywicy. Kiedy jego oczy bezwiednie powędrowały na południe, ujrzał jak powoli, spokojnie oddycha.

Chwilę później dziewczyna, pozbawiona więzów, leżała na kolanach Hduna. Młodzieniec kurował ranę na jej głowie, przykładając doń czasu papkę z jakiegoś leczniczego zielska. Zranienie nie było poważne, a i poszkodowana powoli dochodziła do siebie. Kiedy w pełni odzyskała przytomność, obdarzyła chłopaka przeciągłym spojrzeniem swych wielkich, fiołkowych oczu.

- Kim…? – jęknęła cichutko.

- …kolwiek? – wpadł jej w słowo Hdun, szczerząc się od ucha do ucha.

- Co?

- O, widzę że nasza ofiara już się ocknęła – zauważył Khtghomb. W międzyczasie wtaszczył na skałę nieco opału, głównie orkowych kurt i trawy. Teraz stał nad ogniskiem, dorzucając doń pocięte w pasy skóry. Przerwał tę czynność i podszedł do dziewczyny. Pochylił się nad nią i zapytał szorstko – Kim jesteś i co tu robisz? – Przybrał przy tym tak obojętny wyraz twarzy, na jaki tylko było go stać - drzewo wyglądałoby na bardziej przejęte od niego. Reszta kompanii siedziała w kucki wokół ognia, śledząc przebieg akcji.

Pytana nie zwróciła nań w ogóle uwagi. Patrzyła za to ciągle w oczy Hduna, uśmiechając się delikatnie.

- Bransoleta… - szepnęła. - Wyjmij z niej szary kamień… Połóż na język… - widać było, że mówienie sprawia jej jeszcze trudności. Chłopak postąpił wedle polecenia. Znalazł na jej nadgarstku srebrną, wąską bransoletkę i wydłubał zeń kamyczek wielkości paznokcia. Kiedy jednak chciał włożyć go sobie do ust, poczuł, jak dziewczyna ściska go za udo.

- Nie, daj go mnie…

- Nie rób tego, ogłupiałeś?! – chciał go powstrzymać Khtghomb. Był jednak zbyt wolny, Hdun zdążył już wcisnąć bryłkę w usta dziewczyny.

I wtedy coś zaczęło się dziać. Ciałem długouchej wstrząsnęła konwulsja, zrzucając ją z kolan Hduna. Dziewczyna nie upadła jednak na ziemię, a unosiła się w powietrzu, rozsnuwając wokół siebie pasemka szarej mgły. Te wkrótce spowiły ją całą, ale nie obcisnęły się na ciele – stworzyły jakby obłok, pachnący żywicą, zmieniający kolor ze stalowoszarego na jasnozielony. W środku kłębu dymu widać było zarys sylwetki dziewczyny, w jakiś cudowny sposób pozbawionej odzieży. Ciało poruszało się w swobodnym, falistym ruchem, jak flaga na delikatnym wietrze, albo tafla jeziora subtelnie marszczona wieczornym zefirem. Wszystkiemu temu towarzyszył szum, z jakim wicher kołysze koronami drzew.

Mężczyźni na początku poupadali na ziemię i panicznie odpełzli od obłoku, nie mogąc jednak oderwać wzroku od dziewczyny w środku. Ta skuliła się w kłębek, a dym począł wirować, zacieśniając się powoli na jej sylwetce. Im bardziej skupiał się wokół niej, tym jaśniejszym blaskiem raził oczy mężczyzn. Kiedy w końcu zacisnął się szczelnie na dziewczynie, jaśniał tak intensywnie, że poborowi zasłonili oczy, aby nie oślepnąć.

Gdy jasność odeszła, chłopi odważyli się otworzyć powieki. Ujrzeli wysoką, piękną kobietę o jasnej cerze i długich, kruczoczarnych włosach. Spiczaste uszy wystawały spomiędzy kosmyków, a na czubku każdego z nich wkłuty był złoty kolczyk. Jej nogi były smukłe i zgrabne, jak pnie młodych brzóz. Miała na sobie zwiewną szatę we wszystkich odcieniach malachitu, z dekoltem po kolana, jeżeli nie niżej. Na biodrach wisiała jej półprzezroczysta spódnica przeszywana złocistą nicią.

Tym razem nie tylko Yawheaggug zaczął się ślinić.

Kobieta nie zwróciła na to uwagi. Rozejrzała się tylko, a jej wzrok spoczął na Hdunie. Dopiero teraz mężczyźni zauważyli, że dziewczyna unosi się nad ziemią.

- Człowieku naznaczony przeznaczeniem! – powiedziała dobitnie pewnym, władczym głosem. Kiedy mówiła, jej włosy zaczęły falować, jakby unosiły się na wodzie, potęgując siłę słów. Hdun wpatrywał się w nią urzeczony. Próbował patrzeć jej w oczy, ale jego źrenice nie chciały słuchać – zachowywały się, jakby ktoś podoczepiał do nich kilogramowe ciężarki.

- Słuchaj, mówi do ciebie! – palnął Gwegr. Jedno szybkie spojrzenie długouchej kobiety sprawiło, że chłop zamknął usta z zażenowaniem.

- Ale jak to - naznaczony? Jakim przeznaczeniem? – bełkotał Hdun, podnosząc się z ziemi na klęczki.

- Ja, elficka wieszczka Iallnalharnae, prawię: Zguba Nathrandeura, Księcia Mgły, klęczy teraz przede mną. Powali Pana Mroku krew z krwi Asmanheira, dziedzic tronu Imperium! – W miarę mówienia unosiła ręce coraz wyżej, a z czubków jej palców sączyła się blada poświata. – Mężne w boju ramię odrąbie plugawą głowę Władcy Strachu z jego karku. Zagubiony w pożodze i ukryty przed światem, następca tronu powróci, aby zniszczyć zło! Popłynie krew Nathrandeura, wytoczona ostrzem z jego ostrza! Syn zgładzi ojca, a jesteś nim ty, Nahtrenhunie! – W tym momencie wokół wieszczki uformowały się pierścienie dymu, które powoli płynęły w dół, wirując delikatnie. Złączone dłonie trzymała wysoko nad głową, przez co wyglądała niczym wielkie, mistyczne wrzeciono. Horyzont zamazał się, powietrze wypełnił dym, a w nozdrza wszystkich uderzył silny, wyrazisty zapach palonych ziół.

- Ty jesteś wybawieniem Imperium, chłopcze! Weź więc ten miecz, i uczyń nim to, co każdy mąż czynić powinien! Zostałeś wybrany! – rzekła ekstatycznie Iallnalharnae, opuszczając dłonie i formując z mgły wspaniałe ostrze.

- Ale ja jestem Hdun, nie Nahtrenhun… - jęknął nieśmiało chłopak. Na myśl o gniewnej reakcji elfki aż trząsł się z przerażenia, musiał jednak sprostować tę nieścisłość.

Wieszczka przerwała nagle kształtowanie miecza. Oderwała wzrok od pięknego, równego zbrocza i wbiła spojrzenie w chłopaka. świdrowało ono jego myśli, wyrzynało sobie na wylot drogę do prawdy. I w końcu, po długich, bolesnych minutach, nadeszła ulga.

- Na sto tysięcy zwiędłych mandragor! – zaklęła elfka, zaciskając pięści. – Jesteś tylko synem szwagra drugiej ciotki od strony matki wuja, który był bratem prababki siostry ciotecznej kuzyna Mrocznego Pana! – Iallnalharnae zmarszczyła czoło w irytacji i skrzywiła swoje śliczne usteczka, ułożone do tej pory w pączek.

Mgła wokół drużyny rozwiała się w mgnieniu oka, a na horyzoncie oko Złego Lorda delikatnie drżało. Khtghomb szedł o zakład, że ma niezły ubaw i rechocze jak niewychowany dzieciak. Powróciły suche równiny, skały i Wielki Kanion. Szarobrązowa rzeczywistość powróciła gwałtownie i niespodziewanie.

Elfka stała twardo na ziemi, klnąc na czym świat stoi. Narzekała, że znowu trzeba będzie szukać wybrańca, marnować cenny czas, narażać życie i cerę. Poza tym złamała sobie paznokieć, zgubiła kolczyk z pępka i spóźniał się jej okres. Nic, tylko być elficką wieszczką.

- Na co tu jeszcze czekacie? Spieprzajcie, zanim się naprawdę zdenerwuję! – syknęła, a wokół jej palców zaczęły tańczyć małe błyskawice.

Na ten widok kompania czmychnęła ze skały i pogoniła w stronę lasu, aż się za nimi kurzyło. Przebierali nogami niczym najlepsi biegacze i po chwili znikli w odległym o jakieś sześć stajań borze. Tyle ich było widać.

Iallnalharnae przywołała z równoległego planu rzeczywistości swoją torebkę, po czym grzebała w niej przez jakiś kwadrans, przerzucając lusterka, szminki i pudry. W końcu wyciągnęła z niej długi sznur z nawleczonymi koralikami wielkości ziaren piasku. Każde z nich miało w sobie malutki wizerunek człowieka. Były to kamyczki duszy, bezpośrednio połączone z duchami wszystkich obywateli Imperium. Elfka zawiesiła sznur w powietrzu przed sobą, po czym, wymachując palcem nad kolejnymi koralikami, wyrecytowała starą jak literatura fantasy wyliczankę:

- Raz, dwa, trzy; dziś wybrańcem będziesz ty!
(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

2
Grey, najdroższy, przez ciebie bolą mnie policzki od śmiechu. Bardzo mi się podobało. Nie wiem czy są tam jakieś błędy, bo przez łzy w oczach(śmiech oczywiście, śmiech) ledwo literki widziałam.



Widzę nawiązania do Władcy -> mrugające oko, dalej do Pottera -> Mroczny Pan Ciemności, Którego Imię Niech Będzie Przeklęte Na Wieki Wieków, Pełzający W Czeluściach, Ojciec Nocy, Władca Strachu I Książę Mgły. No, i jeszcze do Mody na sukces -> Jesteś tylko synem szwagra drugiej ciotki od strony matki wuja, który był bratem prababki siostry ciotecznej kuzyna Mrocznego Pana!

(choć właściwie to mi się jeszcze ze Starnymi Warsami kojarzy :P Luke! I am your father!).



Podoba mi sie i pomysł i wykonanie(twój styl i te wtrącenia pasują do takiej konwencji).



Pozdrawiam serdecznie :)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

3
Zawsze kiedy komuś o tym mówił, miał niejasne przeczucie, że coś jest nie tak.


Przecinek po "zawsze".


Ale tego dnia wszystko uległo zmianie. Gdyż był to wielki dzień, dzień olbrzymi niczym, nie przymierzając, skalny olbrzym, albo obwód piersi Gredhalgdy!


Ja bym na Twoim miejscu zrobiła z tego jedno zdanie, wiesz, "gdyż" z małej i przecinek zamiast kropki.


Sam zapach, otaczający ich niczym kwaśna aura, zdradzał złowieszczość ich misji.

mój miły czytelniku tą rzecz, że gdy ktoś chce oddech złapać, to zazwyczaj głęboko odtycha.




Przecinek po "czytelniku", Tę rzecz, "oddycha".


- Dobra, zobaczymy do czego się nadajecie. – rzekł


Przecinek po „zobaczymy”.


Nie oglądał się za siebie, wlepił tylko wzrok w czubki butów i wzdychając co chwila pomaszerował do domu.


„... i, wzdychając co chwila...”.



Oj, dobra, to chyba większość błędów. Powiem tak: popieram Arriannę, czytało się szybko i przyjemnie, może ten wątek z Panem Mhrooczności troszkę oklepany, ale ogólne odczucia pozytywne.



Pozdro.

4
Ciężko ocenić ten tekst, zwłaszcza pod aspektem gramatyki i stylu. Chaotyczność dodaje uroku i nie ma sensu przekształcanie żadnych zdań. Liczne powtórzenia mogą być celem zamierzonym, więc szkoda czasu na ich wyliczanie. (Chyba, że nalegasz ;))

Od połowy zgrzytało. Końcówka trochę słabsza, a wiem, że stać Ciebie na wiele więcej. ćwicz interpunkcję.

Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, zatem na koniec skromnie:



Lekkie, przyjemne i odpowiednie na odreagowanie po ciężkim dniu, za co wielkie dzięki!



Dobranoc.
"Nawet najdalsza podróż, zaczyna się od pierwszego kroku."
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”