łzy i krew. [Fantasy]

1
Hej.



Oto mój nowy tekst do zweryfikowania. Jestem otwarty na krytykę pod każdym kątem i wytykanie błędów, ale pochwały (o ile się pojawią) też. :P

Miłej zabawy! ;)





Orkowie. Odkąd zaczęła się wojna są

coraz zuchwalsi. Napadają na

karawany, obozy myśliwych,

a czasami nawet mniejsze wsie.

Na szczęście dosyć się nasłuchałem

o tych potworach od Maracha. Z

wiedza którą mi przekazał będę mógł

przetrwać w dzisiejszym świecie.

Okrutnym i zimnym.

- Korin Vesen



Rozdział I

łzy i krew.



Las dziś był zupełnie cichy, nie było pohukiwania puszczyka, ani szelestu w krzakach, nie pękła żadna gałązka. Gwiazdy migotały nad koroną drzew. Jakby cały bór był pogrążony w żałobie po stracie swojego pasterza. Ognisko już dogasało, ale on się tym nie przejmował. Myślał o swoim mentorze i dzisiejszych wydarzeniach. Głupi bełt, pomyślał. Ork trafił prosto w serce. Marach nie miał szans.

- A mówiłem, żeby założył kolczugę! Może to coś by jeszcze dało… Psia krew! - Korin zaklął pod nosem. Był wściekły, czuł narastający w nim gniew. Marach był dla niego jak ojciec, jak przyjaciel, jak jego druga dusza. Pomimo tych wszystkich przykrych wydarzeń łowca nie załamał się, był silny. Wiedział, że nic nie może zrobić w sprawie swojego mentora. Postanowił, że o świcie wyruszy dokończyć swoją misję, a później uda się gdzie go nogi poniosą, jak najdalej stąd. Chciał zapomnieć.

Pociągnął jeszcze raz z fajki i posłał siwe kółko dymu nad ognisko. Potem ułożył się przy nim, plecami skierowanymi w stronę ognia. Był wyczerpany, przez chwilę jeszcze słyszał trzaskanie drew w ogniu, a później… później już nie słyszał nic.

Później był sen.



***



- Nieźle, całkiem nieźle Korin – rzekł nauczyciel z uznaniem. – Pamiętaj, nogi wparte mocno w ziemię. Stań bokiem, wtedy ciało nie będzie Ci przeszkadzać w napinaniu cięciwy. Ramiona na tej samej wysokości. Wstrzymaj oddech i strzelaj.

- Powtarzasz mi to setny raz! – odparł Korin z pretensją w głosie. Po czym wypuścił kolejną strzałę trafiając w poprzednią, wbitą jakieś czterysta stóp dalej w drzewo. – Mam dobrą pamięć Marach, nie powtarzaj mi tego więcej.

- A kto Ci to powie jak zginę? – zagadnął mistrz.

- Nie mów tak… Nie wyobrażam sobie Twojej śmierci – rzucił całkiem poważnie uczeń.

- Ha! To Ci dopiero! A jak sobie wyobrażasz tych co wyruszyli na wojnę z orkami? Myślisz, że bezpiecznie wrócą do domów, żon i dzieci? I tu się mylisz – wyrecytował ironicznie mentor, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- O czym Ty mówisz? – Korin oparł się na łuku. - Wojna daleko. Tu jest kraniec świata, poza tym jesteśmy na wyżynach, w górach. Nic nam nie grozi.

- Jeśli coś Ci zagraża to nigdy tego nie będziesz wiedział.

- Czy ty chcesz mi coś powiedzieć Marach? – spytał młodzieniec lekko przekrzywiając głowę.

- Widziałem orków nie dalej niż dwa dni temu, tu u nas, w górach – powiedział Marach już bez uśmiechu, teraz dla odmiany był niesamowicie poważny.

- Orków?! – zapytał młodzieniec z niedowierzaniem. Co robią orkowie tu w Górach Sodden?

- Podejrzewam, że przybyli z Ramaranu, z południa. Myślę, że chcą uderzyć na las Teneryjski. – szybko powiedział mężczyzna i ciągnął dalej. – Widziałem co prawda tylko dwóch, zwiadowców. Ale gdzieś w pobliżu musi być większy oddział. Pewnie ukryli się w dolinie Erga.

- Zaraz… nic mi tu nie pasuje – pokręcił głową Korin. – W dolinie Erga? – ciągnął gestykulując nerwowo. – A poza tym. Po co orkowie mieliby atakować las Teneryjski, to siedziba driad, nie ma tam nic co mogłoby ich interesować – zakończył kwestię uśmiechem.

- Wręcz przeciwnie! – odparł mistrz. Orkowie nie są zbyt rozumnymi istotami, myślę, że kieruje nimi ktoś jeszcze, to musi być ktoś z wewnątrz – powiedział zawadiacko Marach. – I ten ktoś nieźle kombinuje. Driady są neutralne, nie opowiadają się po niczyjej stronie, zamknęły się w lesie jakby to był inny świat. Orkowie żeby się dostać do Funary, królewskiego miasta muszą się najpierw przebić przez las Teneryjski. Nie będzie to łatwe zadanie, chyba, że mają z góry przygotowany jakiś plan. Ty Korinie, nabyłeś swoje umiejętności łucznicze przez praktykę i dyscyplinę, trafiasz śliwkę z odległości czterystu stóp z zamkniętymi oczami. Driady bowiem z taką zdolnością się rodzą – rzekł z przekonaniem nauczyciel.

Korin przez chwilę patrzył na słońce przygotowujące się do zachodu. Później jego uwagę przykuła barwna sójka siedząca na drzewie. Spojrzał na Maracha.

- Co możemy zrobić? – zapytał młody łucznik godząc przenikliwymi oczami w swojego przyjaciela.

- Ostrzec driady, wyruszamy jutro, przed świtem – odparł mistrz swoim chrapliwym basowym głosem. – Ale teraz kontynuujmy naukę.



***



Wiewiórka przeskoczyła z gałęzi na sąsiednie drzewo, po czym pomknęła w stronę swojej nory. Barwna sójka odleciała w las. Słońce już stało nisko. Zmierzchało.



***



Korin poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu, to był Marach.

- Wstawaj, już czas – powiadomił mistrz. – Wyruszamy za godzinę, posil się i weź tylko lekki ekwipunek, idziemy ze zwiadem, nie w bój – rozkazał Marach.

Korin natychmiast wstał i wyszedł z jaskini. Podszedł do ogniska i pochłonął kawał jeleniny z rożna, którą upolował kilka dni wstecz. Zagryzł pajdą lekko już czerstwego chleba i zapił górską wodą ze skórzanego bukłaka. Wrócił do jaskini i zastał tam Maracha pakującego swoją torbę.

- Nie włożysz kolczugi? – spytał pretensjonalnie Korin.

- Tylko lekki ekwipunek – odparł z naciskiem nauczyciel. – Szybkość teraz jest naszym przyjacielem, nie siła. Ten skórzany pancerz – mentor poprawił klamry na klatce – zapewni mi wystarczającą ochronę.

- Oby – odparł młodzieniec, po czym podszedł do własnego kufra i zaczął przygotowywać się do wymarszu.

Dwuosobowy zwiad wyruszył nie dłużej niż kwadrans później. Korin biegł za Marachem, lekkim truchtem, co jakiś czas przyśpieszając. Podążali wygodną ścieżką wśród drzew co jakiś czas mijając jakieś leśne źródło, lub potok. Niebawem dotarli nad brzeg Naramii. Marach wiedział, że robi się coraz goręcej. Byli w pobliżu doliny Erga.

Erg był trollem. I to nie byle jakim, bo jaskiniowym. Legenda głosi, że całe dnie spędzał pod ziemią, w swojej zatęchłej pieczarze, jednak nocą wychodził i napadał na podróżne karawany z Funary i innych dużych miast podróżujące do kopalni i miasta krasnoludów. Pewnego dnia podróżujący tymi stronami wojownik, niejaki Arateon na prośbę ludzi pozbył się trolla. Zmusił go do wyjścia z pieczary na zewnątrz o wschodzie słońca, troll został przemieniony w kamień, a ludność uwolniona od potwora. Arateon był błędnym rycerzem, walczył dla idei, nie za pieniądze. Poprosił ludności tylko o ciepłą strawę i nocleg.

- Wejdźmy na te skałki – powiedział Marach. – Sprawdzimy czy orkowie naprawdę mają swój obóz w tej dolinie.

Kampania przyjaciół, zwinnie jak kozice weszła na strome wzgórze i podkradła się na skraj zbocza prowadzącego do doliny.

Na dole było około trzystu orków. Dziesiątki namiotów polowych i tyle samo płonących ognisk. Do tego wiele powalonych drzew orkowymi siekierami. Zapewne na opał. Po lewej stronie Korin dostrzegł legendarnego trolla, stał nieruchomo, zamieniony w kamień. Mierzył jakieś dziesięć stóp! Za nim można było dostrzec wejście do jego pieczary.

- Ha! Mówiłem, że tu się ukryli, psia ich mać! To dobre strategicznie miejsce na obóz wojenny – wycedził przez zęby Marach. – Jednak orkowie sami by na to nie wpadli… Za tym musi stać ktoś jeszcze.

- Chodźmy stąd, nie podoba mi się to miejsce – powiedział Korin.

Zbiegli ze wzgórza niczym wiatr.

I wtedy się zaczęło.

Przed nimi stało dwudziestu orków, patrol. Korin nic nie powiedział, na nic nie czekał, jego łuk już był w ręce. Błyskawicznym ruchem porwał strzałę z kołczana i nałożył na cięciwę. Jeden z orków zadął w róg. Strzała już zmierzała w jego kierunku, młody strzelec trafił potwora w oko, granie rogu momentalnie się urwało, a wraz z nim jego echo.

Reszta orków złapała za broń i zaczęła biec w kierunku dwuosobowej drużyny. Marach zdążył zdjąć trzech, Korin czterech. Mistrz dobył swojego długiego miecza, Korin odrzucił łuk na ziemię i wyciągnął swój ciężki kordelas. Orkowie ich otoczyli ciasnym pierścieniem. Sycząc i warcząc przyglądali się nieznajomym pewni swojego zwycięstwa. Jednak byli zbyt pewni. Stali przeciwko Marachowi i Korinowi, dwóm wspaniałym łowcom z gór Sodden.

Przyjaciele przywarli do siebie plecami i wyciągnęli ostrza w kierunku wrogów. Orków zostało jeszcze około tuzina. Jeden natarł na menora silnym cięciem z nad głowy. Za silnym. Nie spodziewał się uniku w bok i jego ostrza na swojej twarzy. Ziemia została splamiona czarną krwią. Orkowie popatrzyli na siebie głupio. Marach już nie pozwolił im podejść, to on na nich natarł. Zaatakował leniwie, oszczędnym ciosem pozbawił jednego z orków ręki, a później dokończył potężnym pchnięciem. Następny się zamachnął od boku, mistrz sparował z gracją atak świetną paradą i kontratakował od dołu wbijając ostrze w brzuch. Korin z drugiej strony jak gdyby tańczył w furii wywijając swoim kordelasem. Trafił w połpiruecie końcem ostrza w tętnice szyjną. Drugiego przebił na wylot, następny oberwał w twarz. Młody łowca pociągnął mu ostrzem od czoła po brodę i dokończył potężnym kopniakiem w brzuch. Mentor bronił się przed dwoma napastnikami. Jednego skrócił o głowę szerokim cięciem z boku. Drugi machnął na ślepo swoją szablą w kierunku Maracha, nisko. Trafił w udo. Mistrz zasyczał. Ork wpadł w szał bojowy, odrzucił broń na ziemię i zaczął go dusić wymawiając przy tym jakieś słowa w swoim plugawym języku. Młody uczeń zauważył, że jego druh jest w niebezpieczeństwie i natychmiast doskoczył do wroga, podniósł jego broń i tnąc od góry odrąbał mu ramię. Dokończył uderzeniem w czaszkę głowicą pałasza. Orkowie zaczęli uciekać w panice przed gniewem zwiadowców. Korin zgrabnie i szybko podrzucił stopą łuk z ziemi, złapał go w locie, szarpnął strzałę z kołczana i prawie nie celując posłał ją w plecy orka. Reszta uciekła.

Marach podszedł do przyjaciela i położył dłoń na jego ramieniu. Korin zrobił tak samo.

- Jestem z ciebie dumny – powiedział nauczyciel.

- Dziękuję ci za wszystko – odrzekł młodzieniec mocniej ściskając dłoń na jego ramieniu. – Za trening, wiedzę, cierpliwość, za… uczucia, za wszystko – młodzieniec podziękował, zrobił to pierwszy raz, pierwszy i ostatni.

W tej chwili stało się coś okropnego, coś co związało języki, skrępowało członki. Czas jakby się zatrzymał. Marach coś jakby burknął, zajęczał, zabulgotał. Patrzył na Korina swoimi stalowymi, szarymi oczami. I… uśmiechał się.

- żegnaj synu – powiedział powoli mentor.

Marach osunął się na ziemię, uczeń zauważył bełt wbity w jego plecy. Głęboko. Doszedł do serca. Zareagował od razu, sięgnął nad ramię do kołczana, napiął łuk i rozejrzał się. Zauważył w oddali orka, wielkiego orka trzymającego olbrzymią kuszę i parszywie uśmiechającego się. Wypuścił strzałę, nawet nie patrzył czy trafił. Wiedział, że strzała przybiła potwora głową do drzewa. Patrzył na ciało swojego mistrza. Za sobą usłyszał granie orkowych rogów. Wiedział, że musi uciekać. Pewnym ruchem ręki zerwał wilczy kieł który jego nauczyciel nosił na szyi na rzemyku. Włożył go szybkim ruchem do kieszeni. Kordelas schował do pochwy, a miecz Maracha wziął w rękę. Pochylił się nad ciałem i wolnym ruchem dłoni zamknął powieki i oczy wpatrzone w wysokie drzewa i niebo. Już słyszał kroki orków. Zaczął uciekać.

Biegł, biegł przez las. Biegł jak wiatr… po prostu biegł. Uciekał... jak wtedy, kiedy zamordowano jego rodziców.

Korin się potknął, upadł i zwymiotował. Słyszał w głowie jego słowa „żegnaj synu”… Szumiało i buczało. Widział krew, czuł łzy spływające po jego licach… łzy i krew… łzy i krew… Krew orków, krew Maracha. Widział jego szare oczy i słyszał w głowie te słowa, ciągle te słowa… „żegnaj synu…”. Nie! Nie! Nieeee!



***



Korin obudził się zlany potem.

Słońce już stało wysoko. Czas na wymarsz, ale po tym śnie Korin zapragnął czegoś jeszcze.

Zemsty.





Czekam z niecierpliwością na weryfikacje.

Pozdrowienia.

2
Mnie to się w ogóle nie podobało.

Owszem, ładnie poukładany tekst i generalnie cudeńko...



Nudny, stały, przeplatany i powtarzający się na każdym kroku motyw.

Niby to Robin Hood. Niby zgraja z gry "Armies of Exigo".



Po mnie przyjdą inni. Im na pewno się spodoba...
Najtrudniej nauczyć się tego, że nawet głupcy mają czasami rację. – Winston Churchill

3
Oto druga część.





Driady. Nikt tak naprawdę nie wie

skąd przybyły. Jedni mówią dzieci drzew,

drudzy, że to wybryk natury, a jeszcze inni

wymyślają bujdy o pomieszaniu elfów

z krasnoludami. Grassmatsh, tak zwykły

same siebie nazywać, we wspólnej mowie

znaczy to mniej więcej ludzie lasu, albo

ludzie drzew. żaden mężczyzna nie wrócił

z lasów Teneryjskich. A orkowie i gobliny

nie mogą się zbliżyć na odległość trzech mil.

Leśny lud zjednał sobie żyjące tam

stworzenia i zwierzęta tworząc istną twierdzę.

Można by rzec, że w ścianie lasu stoją wrota.

Driady czuwają. To ich dom.



- Korin Vesen



Rozdział II

Wilczy kieł.




Korin pochylił się nad potokiem w celu ugaszenia pragnienia. Od tego całego marszu język mu skołowaciał. Przykucnął, zaczerpnął kilka łyków płynu. Woda była zimna i krzepiąca. Poprawił cholewę buta i żwawym krokiem ruszył dalej.

Młody łowca miał nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Był dość wysoki, smukły. Nosił długie, czarne jak heban włosy, sięgające za ramiona, utrzymywał je w szyku zawiązując opaskę na czole. Bystre, koloru morskiej wody oczy obserwowały dokładnie otoczenie. Nos miał smukły, normalnej, ludzkiej długości. Usta lekko nadąsane i wyschnięte od wiatru. Twarz miał okoloną kilkudniowym zarostem.

Poruszał się zwinnie, gibko, z gracją kota, ale też pewnie i dumnie. Zazwyczaj wkładał na siebie czarną koszulę wiązaną na ramionach z wcięciem pod szyją. Na to narzucał swoją wytartą skórzaną zbroję, nabijaną ćwiekami w różnych, zwykle witalnych częściach ciała. Na plecy nakładał swój wierny cisowy łuk i kołczan pełen strzał. Kordelas wisiał przypasany z lewej strony, długi miecz Maracha włożył za pas od strony swojej prawicy.

Korin wychował się w małej wiosce na zachód od gór Sodden. Pewnego dnia na wioskę napadła oszalała banda wygłodniałej watahy. Gobliny. Jego ojciec zginął tuż przy bramie, dzielnie broniąc wątłych umocnień palisady. Korin skrył się pod łóżkiem, później uciekł w las. Po długim biegu z wycieńczenia potknął się i stracił przytomność. I wtedy odnalazł go Marach. Miał szczęście, stary myśliwy polował na nadzwyczaj upierdliwego grubego zwierza, który mu umknął daleko od jego jaskini. Marach był jego nauczycielem odkąd pamiętał. U swojego nowego opiekuna spędził całe osiem długich lat, znalazł w nim drugiego ojca.

Marach uczył go wszystkiego. Szermierki, strzelania z łuku, polowania. Ale także współżycia z naturą, czytania, pisania i znajomości ziół. A nawet jak zachowywać się podczas zawieruchy w boju. Tak, stary wyga był niegdyś wojownikiem walczącym o Bertan. Później osiadł na stałe w swojej spokojnej jaskini pod Górami Sodden. Tam miał wszystko czego potrzebował do życia. Pożywienie, wodę, schronienie. Ale przede wszystkim – ciszę i spokój.

Korin westchnął głęboko i wydobył z kieszeni naszyjnik swojego mistrza. Olbrzymi, największy jaki widział wilczy kieł zawieszony na czarnym rzemieniu. Zawiązał go na swojej szyi i ukrył pod kubrakiem. Podniósł głowę, rozejrzał się. Zaczął biec widząc, że las się kończy.

Wypadł na wielką polanę, nawet nigdy nie przypuszczał, że ziemia może być tak równa. Porośnięta była bujną trawą do kostek. Równina Ciszy, Dul Marrasta jak nazywały ją driady. To była granica ich królestwa. Za Równiną rozciągał się drugi las. Drzewa w nim były jakby większe, wyższe i potężniejsze. Korin ostrożnie ruszył przed siebie. Zatrzymał się przed ścianą lasu. Rozejrzał się, wszystko wyglądało w porządku. Zrobił krok.

Coś przeszyło powietrze.

Cal przed głową Korina wbiła się w drzewo strzała, była cała zielona, nawet grot. Przed nim, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak pojawiło się dwadzieścia kobiecych postaci. Jak duchy. Wszystkie dzierżyły w ręku łuk, a za cienkimi pasami miały zatknięte kościane, długie noże. Korin nigdy nie widział tak wysokich i dumnych niewiast. Jedna z nich zbliżyła się do niego na odległość trzech stóp.

- Elleah? – zapytała driada w swoim ojczystym języku.

- Jestem zwiadowcą, przybyłem, aby powiedzieć wam… - tłumaczył się Korin, ale nie zdążył dokończyć, oberwał otwartą ręką prosto w nos. Nie spodziewał się, że kobieta może być tak szybka. Prawie upadł na ziemię, prawie, bo podparł się gruntu ręką. Wilczy kieł wysunął się na skórzany pancerz. Driada chciała dokończyć dzieła swoim długim nożem, ale inna, jakby starsza podbiegła i ją wstrzymała.

- Des un amulat vulfe! Nama rin! – krzyknęła starsza driada.

- Is un nama ruch? – zapytała driada która uderzyła Korina.

- Utari fi. – powiedziała niewiasta patrząc na Korina.

Dwie driady stojące z tyłu podbiegły do Korina, szybko go podniosły na nogi i zawiązały mu zieloną opaskę na oczy. Reszta oddziału otoczyła swojego nowego jeńca. Ta która pobiła Korina przodowała szybkim krokiem w głąb lasu. łowca co jakiś czas potykał się o gałęzie, ale driady trzymały go mocno.

Po długim marszu Korin usłyszał rozmowy, kobiece szepty w dziwnym języku driad. Niewiasty prowadziły go jeszcze jakiś czas, poczuł, że reszta się odłączyła od eskorty. Został on, przewodniczka i dwie które go trzymały. Po chwili zdjęto mu opaskę.

Rozejrzał się, był jakby w pomieszczeniu, o ile to można było nazwać pomieszczeniem. To był dom z drzew i kłączy. Przed nim stała piękna, smukła driada. Miała długie, rozpuszczone, połyskujące złotem włosy w kolorze ciemnego brązu. Jej twarz była młoda, mocno zarysowane, pełne usta dominowały w porównaniu z drobnym noskiem i małymi oczkami. Na sobie miała zielony płaszcz, a pod spodem nosiła brązową tunikę.

- Vita un ruch amae nama Teneria – powiedziała driada. - Witaj przyjacielu w lesie Teneryjskim. Jestem Namae, matka tego lasu i wszystkich Grassmatsh – dodała we wspólnym - A Tobie jak na imię?

- Korin. Wystarczy Korin.

- Widzę, że nosisz Nama rin. Znak pokoju driad. – kontynuowała kobieta patrząc na wilczy kieł Korina. – Jakie masz zamiary i co Cię do nas sprowadza? Niewielu otrzymuje od nas znak pokoju, a Ciebie nigdy tu nie wdziałam.

- Wyruszyłem z Gór Sodden razem ze swoim przyjacielem, aby was ostrzec przed oddziałem orków który osiadł w dolinie Erga – poinformował Korin patrząc prosto w oczy młodej niewieście.

- Oddziałem orków? A gdzie Twój przyjaciel? – zadawała kolejno pytania leśna księżniczka.

- Mój przyjaciel, Marach, nie żyje – odparł łowca spuszczając wzrok na trzewiki driady. - W drodze do waszego lasu zostaliśmy zaskoczeni przez patrol orków – dodał po pauzie.

- Marach? – spytała zaskoczona nimfa. – Znałam Maracha. Teraz rozumiem skąd masz Nama rin.

Korin milczał.

- Więc ta wojna która się toczy to tylko bitwa. – podjęła w końcu Namae. – Prawdziwa walka dopiero się zacznie… - dokończyła patrząc smutnym wzrokiem na swoją podwładną.

Pozostałe trzy driady patrzyły na Korina z wyrzutami sumienia. Namae stała zamyślona.

- Póki co, jeśli orkowie zbliżą się do naszego lasu zostaną zdziesiątkowani. Dalsze decyzje powiem Ci nad ranem – powiedziała Namae poprawiając pierścień na swojej lewej ręce. – Vima, usta Korin da dome – wydała rozkaz dla jednej z driad stojących za młodzieńcem.

Nimfa zbliżyła się do niego i ujęła za przedramię dając znak, że ma podążyć za nią. Już mieli wychodzić, kiedy niewiasta która pobiła Korina na granicy podeszła do księżniczki i szepnęła coś na ucho.

- Korin! – zawołała do wyjścia Namae.

Młodzian się odwrócił.

- Moja siostra przeprasza Cię za zdarzenie na granicy.

łowca uśmiechnął się do driady stojącej obok leśnej królowej, odpowiedziała uśmiechem.

Po wyjściu na zewnątrz myśliwy zauważył dziesiątki podobnych pomieszczeń z którego wyszedł i dwa razy więcej driad. Wszystkie twarze były zwrócone w jego stronę, jednak starał się nie zwracać uwagi, zarówno na siebie jak i na wpatrzone oczy. Podążał za prowadzącą go driadą. Po chwili dotarli do jednego z pomieszczeń, kobieta stanęła obok wejścia z gestem dłoni zapraszającym go do środka. Korin wszedł, nimfa odeszła.

W środku, na końcu pomieszczenia leżało posłanie przygotowane z leśnych mchów i porostów nakryte szczelnie płótnem, mniej więcej w centralnej części stał pień drzewa o okazałej średnicy imitujący stół. łowca zdjął z pleców łuk oraz kołczan i oparł go o krawędź pnia. Z mieczem Maracha postąpił tak samo. Położył się na kocach, posłanie okazało się bardzo wygodne. Wyciągnął z pochwy swój krótki, ciężki kordelas i zaczął nim się bawić przewracając go w palach.

Marach nie żyje, co mam począć? Rozmyślał Korin. Powrócić do Sodden i osiąść tam jak on? Nie, nie mam po co wracać, ani do kogo… Może udam się do Funary, do stolicy i zaciągnę się do straży. Z moimi umiejętnościami byłbym dobrze opłacanym żołnierzem, zwłaszcza teraz, podczas wojny. Nie, to nie dla mnie. Jestem wolnym człowiekiem. Nie lubię gdy mi ktoś rozkazuje. Wyruszę przed siebie, gdzie mnie nogi poniosą. Ale najpierw poczekam do rana, zobaczymy co powie Namae.

łowca położył kordelas obok siebie, a sam ułożył się na boku. Jego ręka lekko spoczywała na rękojeści. Złociste promienie wskazywały na zachód słońca, w lesie było już dość ciemno.

Korin zasnął.



***



Ciemność. Spadał, nic nie widział, nic nie słyszał, nic nie czuł, oprócz tego, że spadał.

I spadł.

Już widział. Widział zakurzone buciory goblinów, słyszał jak ktoś wierzga się nad nim, na łóżku. Leżał skurczony pod nim i trząsł się jak osika. Czuł strach, pierwszy raz w życiu. Coś wbiło się z chrzęstem, ze zgrzytnięciem, przebiło łóżko i prześcieradła na wylot, przebiło ciało które na nim leżało. Ostrze goblińskiego herszta zatrzymało się cal nad nosem chłopaka. Zaczął się modlić, nie wiedział do jakiego boga, modlił się w myślach, może to były bardziej prośby niż modlitwa, ale ze strachu nie dał nawet rady poruszyć palcem. Po ostrzu miecza zaczęła ściekać krew. Spływała chłopcowi wszędzie, do oczu, po licach i do ust. Czuł gorzki smak krwi. Słyszał chrapliwy śmiech reszty goblinów. Słyszał jak kobieta na łóżku dławiła się własną posoką w agonii. Herszt wyciągnął miecz, łóżko stęknęło w spojeniach, ale jeszcze głośniej zajęczała kobieta. Krew znów spłynęła na chłopca, tym razem mocniej. Jakby ktoś oblał go wiadrem wody. Wielki goblin wyciągnął nóż, dźgnął kobietę raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Dziecko pod łóżkiem skuliło się jeszcze bardziej. Otuliło się własnymi rękami. Chłopiec chciał uciec od ściekającej krwi, ale krew była wszędzie, nie było ucieczki. Nie było pomocy. Kobieta nie wydawała już żadnych dźwięków. Gobliny zaczęły wychodzić z izby, jeden po drugim. Młody człowiek widział ich buty. Widział zadowolenie, widział zaspokojoną żądzę okrucieństwa. Poznawał to po ich krokach i odgłosach jaki wydawały.

Korin wyszedł spod łóżka. Twarz miał całą we krwi. Spojrzał na swoją matkę, brutalnie zamordowaną. Padł na kolana i zaczął płakać.

- Mamo! Mamo… Mamo, ja nie chcę… Mamo… - łkał chłopiec. Kręciło mu się w głowie, wszędzie widział krew, widział oczy swojej matki, jej zakrwawioną suknię, ranę w brzuchu.

W głowie kręciło się coraz szybciej, czuł jakby odchodził. Jakby odpływał w dal. Wyciągnął rękę w stronę łóżka, ale nie sięgnął.



***



- Korin? Korin, zbudź się – szepnęła mroczna postać potrząsając ramieniem łowcy. łucznik się zwinął wpół, jedną ręka złapał figurę za kark, a drugą przyłożył ostry jak brzytwa kordelas do gardła.

- To ja, Namae – szepnęła persona. Chodź za mną – poprosiła.

Korin puścił driadę, usiadł na łóżku i starł pot z czoła rękawem koszuli z przedramienia. Kordelas włożył do pochwy po czym wyszedł z leśnego domu. Nimfa dała mu znak ręką, aby za nią podążał. Szli jakiś czas mijając dziwne domy. Później mijali drzewa. Po chwili marszu dało się słyszeć szum wody, było zupełnie ciemno. Wyszli na małą polankę, nie było tam w ogóle drzew, miejsce było dobrze oświetlone przez księżyc. Na środku stała wysoka na ponad dziesięć stóp skała z której spływał mały wodospadzik tworząc potok płynący wartko przez las. Namae, podeszła bliżej skały, Korin dołączył do niej.

- Amati ruch, Skała Przyjaciela – powiedziała nimfa wskazując dłonią na wodospad. – Tutaj nikt nam nie będzie przeszkadzał – dokończyła i lewą ręką zdjęła kaptur z głowy.

Korin patrzył na smukłą driadę nic nie rozumiejąc i nic nie mówiąc. Namae przerwała milczenie.

- Marach był moim ojcem – powiedziała odważnie, dumnie, ale też… niepewnie.

- Eee… słucham? – odparł Korin, który jeszcze nie wybudził się porządnie ze swojego snu, myślał, że nadal śni.

- To prawda, dokładnie dwadzieścia lat temu narodziłam się w tej całej wielkiej awanturze – ciągnęła niewiasta. – My driady rodzimy się z drzew, jak owoce. Możemy się rozmnażać jak ludzie, ale to jest wbrew zasadom. W naszym królestwie coś takiego to bluźnierstwo – tłumaczyła Namae.

- Ale co miał z tym wspólnego Marach? – zapytał ironicznie łowca.

- Twój przyjaciel kiedyś uratował moją matkę, Ikanę przed leśnym trollem, to było jeszcze zanim na dobre się osiedliłyśmy w tym lesie. Zakochała się w Marachu i wtedy narodziłam się ja – odparła driada.

- Rozumiem…

- A teraz nie żyje – powiedziała nimfa, jakby półgłosem, zaczęła płakać i uwiesiła się na szyi Korina. Przytuliła go. Młodzieniec nie wiedział co zrobić, ręce mu zawisły w powietrzu, po chwili wahania położył delikatnie dłonie na plecach młodej driady.

Namae odsunęła się, otarła łzy. Znów była wysoka, pewna siebie i dumna. Sięgnęła w stronę szyi Korina i wyciągnęła wilczy kieł. Patrzyła na niego chwilę jakby w transie.

- Kiedyś go osobiście wręczyłam Marahowi – powiedziała boginka. – Czy mogę go zatrzymać?

łowca sięgnął nad głowę i sprawnie rozwiązał rzemień. Wręczył naszyjnik leśnej nimfie. Spojrzała na niego i się uśmiechnęła.

- Dziękuję – powiedziała nakładając z powrotem kaptur.

- Kim był tak naprawdę mój przyjaciel? – spytał Korin bacznie obserwując driadę.

- Półelfem, był jednym z wygnanych – odparła Namae.

- Wygnanych? – zapytał ze zdziwieniem myśliwy.

- Tak. Królestwo elfów upadło dawno temu, zostały wypędzone – powiedziała driada. - Teraz została ich tylko garstka. Niektórzy mówią, że zamieszkują las Fennae, na północy, ale to tylko niepotwierdzone plotki. Twój ojciec, korzystając ze swojego ludzkiego wyglądu uciekł ze wschodu tutaj. Resztę już wiesz.

- Już nie wiem nic – powiedział łowca. - Wracajmy.

- Wracajmy.



***



Było już jasno. W powietrzu można było wyczuć wilgoć poranka. Ptaki śpiewały na drzewach. Las się budził. Korin nie spał tej nocy, leżał na swoim posłaniu wpatrując się w ażurowy sufit izby. Jak zwykle wywijał w rękach swoim kordelasem. Rozmyślał o ostatnich wydarzeniach.

A więc Marach był ojcem Namae. No i półelfem. Nigdy bym się nie domyślił. Kochanek Ikany…

Rozmyślanie Maracha przerwała wchodząca do izby driada, niosła w ręku coś zielonego. Korin lekko uniósł się na posłaniu obserwując co robi ekscentryczna osoba. Leśna nimfa rozwinęła olbrzymi liść i położyła go na pniu. Ukłoniła się lekko i cicho wyszła. Korin zbliżył się, aby zobaczyć co jest w liściu. Ujrzał dziwaczny rodzaj chleba, spróbował. W smaku był przyjemny, miękki, wilgotny. Po zjedzeniu dwóch kromek łowca zaspokoił głód i co więcej, nie chciało mu się pić. Postanowił wyjść z izby.

Na zewnątrz wszędzie krzątały się driady zajmując się swoimi sprawami. Jedna z nich podeszła do Korina.

- Pójdź za mną Korin – powiedziała.

Szli krótki moment wśród drzew, chwilę później dotarli do czterech olbrzymich dębów. Prawie na samej koronie widniała leśna izba. Podobna do tych na ziemi, ale dużo większa. Na górę prowadziły kręcone schody. Driada gestem nakazała, aby łowca wszedł na górę. Wziął głęboki oddech i zaczął żmudną wspinaczkę. Po chwili już był na szczycie. Po wejściu do pomieszczenia spotkał Namae.

- Zbliż się – powiedziała driada.

Korin zrobił kilka kroków, podszedł bardzo blisko, jak wtedy, przy skale. Namae odwróciła się i wręczyła mu wspaniały łuk. Korin patrzył na prezent w osłupieniu. Podniósł oczy w górę, jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem pięknej leśnej księżniczki.

- Uwierz mi. Lepszych łuków nie robią nawet elfy – powiedziała nimfa uśmiechając się.

- Dziękuję, pani – odparł Korin również się uśmiechając.

- Mam tu dla Ciebie coś jeszcze – rzuciła boginka wręczając mu zapieczętowany list. – Udasz się do Funary, musisz ostrzec króla przed orkami.

Korin skinął głową.

- Weź także to, to Twój własny znak pokoju – powiedziała Namae pokazując łowczemu drewniany pierścień z wyobrażoną głową jelenia.

Uśmiechnęła się, popatrzyła na młodzieńca inaczej. Głębiej.

- Idź już. Nie mamy wiele czasu – powiedziała.

Korin milczał, odwrócił się i swoim pewnym krokiem ruszył w stronę drzwi. W oczach nadal widział głębokie spojrzenie Namae.

Zbyt głębokie.





Proszę o więcej komentarzy.
Pisarstwo mym spowiednikiem.

4
Mój pierwszy komentarz pod Twoim tekstem.

Nie przeczytałeś regulaminu:

Kod: Zaznacz cały

6. Częstotliwość wstawiania tekstów

- Nie wstawiamy kilku tekstów na raz.

- Użytkownik może wstawić jeden tekst na tydzień.
Ostrzeżenia nie dam. Tym razem.



Drugi komentarz wkrótce.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

6
Na szybko, w dodatku tylko do pierwszego fragmentu. Później rzucę okiem na drugi, póki co nie mam czasu.



Jak dla mnie mało interesująca historia.

Kolejny uczeń i mistrz, mistrz ginie (oczywiście wiedział wcześniej, że umrze i mniej więcej kiedy), uczeń staje się koniec końców wielkim bohaterem. I wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Oprócz mistrza, chyba, że gdzieś po drodze zmartwychwstanie czy coś pod ten deseń.


Kod: Zaznacz cały

Marach był dla niego jak ojciec, jak przyjaciel, jak jego druga dusza.
Jak kobieta, której nie miał. :P

Przesadzone do granic.


Kod: Zaznacz cały

Pociągnął jeszcze raz z fajki i posłał siwe kółko dymu nad ognisko. 
Gdy zobaczył to Gandalf puścił statek, który przepłynął przez to kółko.


Kod: Zaznacz cały

szybko powiedział mężczyzna i ciągnął dalej
Dlaczego szybko? Bał się, że ktoś mu przerwie?


Kod: Zaznacz cały

godząc przenikliwymi oczami w swojego przyjaciela. 
Który padł na ziemię rażony tym ciosem.


Kod: Zaznacz cały

Wiewiórka przeskoczyła z gałęzi na sąsiednie drzewo, po czym pomknęła w stronę swojej nory. Barwna sójka odleciała w las. Słońce już stało nisko. Zmierzchało. 
Hmm, ładnie, ale co z tego?


Kod: Zaznacz cały

"żegnaj synu…”. Nie! Nie! Nieeee! 
???



Mnie się nie podobało, jeśli nie wspomniałem tego na początku.

Schematyczne i zbyt teatralne. W dodatku te wszystkie trolle, orki i driady.

Kompletnie nie mój klimat.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

7
Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Czyli to jest z serii "już było", tak? :) Same nudy. Teraz rozumiem dlaczego tak mało komentarzy.
Pisarstwo mym spowiednikiem.

8
Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Czyli to jest z serii "już było", tak? Same nudy.


Nawet to, że coś już było nie jest złe, najczęściej nie da się tego uniknąć. Chodzi głównie o to, że tutaj nie ma choćby szczypty oryginalności, nutki świeżości, czegokolwiek. Typowo napisana typowa historyjka.



Zgadzam się z poprzednikami. Mogę tylko dodać, że warsztat masz całkiem niezły, pisz dalej, ćwicz, czytaj. Eskperymentuj z gatunkami. łącz je. Staraj się interesować czytelnika, stawiać się na jego miejscu. Więcej inwencji. ;)



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”