Oto mój nowy tekst do zweryfikowania. Jestem otwarty na krytykę pod każdym kątem i wytykanie błędów, ale pochwały (o ile się pojawią) też.

Miłej zabawy!

Orkowie. Odkąd zaczęła się wojna są
coraz zuchwalsi. Napadają na
karawany, obozy myśliwych,
a czasami nawet mniejsze wsie.
Na szczęście dosyć się nasłuchałem
o tych potworach od Maracha. Z
wiedza którą mi przekazał będę mógł
przetrwać w dzisiejszym świecie.
Okrutnym i zimnym.
- Korin Vesen
Rozdział I
łzy i krew.
Las dziś był zupełnie cichy, nie było pohukiwania puszczyka, ani szelestu w krzakach, nie pękła żadna gałązka. Gwiazdy migotały nad koroną drzew. Jakby cały bór był pogrążony w żałobie po stracie swojego pasterza. Ognisko już dogasało, ale on się tym nie przejmował. Myślał o swoim mentorze i dzisiejszych wydarzeniach. Głupi bełt, pomyślał. Ork trafił prosto w serce. Marach nie miał szans.
- A mówiłem, żeby założył kolczugę! Może to coś by jeszcze dało… Psia krew! - Korin zaklął pod nosem. Był wściekły, czuł narastający w nim gniew. Marach był dla niego jak ojciec, jak przyjaciel, jak jego druga dusza. Pomimo tych wszystkich przykrych wydarzeń łowca nie załamał się, był silny. Wiedział, że nic nie może zrobić w sprawie swojego mentora. Postanowił, że o świcie wyruszy dokończyć swoją misję, a później uda się gdzie go nogi poniosą, jak najdalej stąd. Chciał zapomnieć.
Pociągnął jeszcze raz z fajki i posłał siwe kółko dymu nad ognisko. Potem ułożył się przy nim, plecami skierowanymi w stronę ognia. Był wyczerpany, przez chwilę jeszcze słyszał trzaskanie drew w ogniu, a później… później już nie słyszał nic.
Później był sen.
***
- Nieźle, całkiem nieźle Korin – rzekł nauczyciel z uznaniem. – Pamiętaj, nogi wparte mocno w ziemię. Stań bokiem, wtedy ciało nie będzie Ci przeszkadzać w napinaniu cięciwy. Ramiona na tej samej wysokości. Wstrzymaj oddech i strzelaj.
- Powtarzasz mi to setny raz! – odparł Korin z pretensją w głosie. Po czym wypuścił kolejną strzałę trafiając w poprzednią, wbitą jakieś czterysta stóp dalej w drzewo. – Mam dobrą pamięć Marach, nie powtarzaj mi tego więcej.
- A kto Ci to powie jak zginę? – zagadnął mistrz.
- Nie mów tak… Nie wyobrażam sobie Twojej śmierci – rzucił całkiem poważnie uczeń.
- Ha! To Ci dopiero! A jak sobie wyobrażasz tych co wyruszyli na wojnę z orkami? Myślisz, że bezpiecznie wrócą do domów, żon i dzieci? I tu się mylisz – wyrecytował ironicznie mentor, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- O czym Ty mówisz? – Korin oparł się na łuku. - Wojna daleko. Tu jest kraniec świata, poza tym jesteśmy na wyżynach, w górach. Nic nam nie grozi.
- Jeśli coś Ci zagraża to nigdy tego nie będziesz wiedział.
- Czy ty chcesz mi coś powiedzieć Marach? – spytał młodzieniec lekko przekrzywiając głowę.
- Widziałem orków nie dalej niż dwa dni temu, tu u nas, w górach – powiedział Marach już bez uśmiechu, teraz dla odmiany był niesamowicie poważny.
- Orków?! – zapytał młodzieniec z niedowierzaniem. Co robią orkowie tu w Górach Sodden?
- Podejrzewam, że przybyli z Ramaranu, z południa. Myślę, że chcą uderzyć na las Teneryjski. – szybko powiedział mężczyzna i ciągnął dalej. – Widziałem co prawda tylko dwóch, zwiadowców. Ale gdzieś w pobliżu musi być większy oddział. Pewnie ukryli się w dolinie Erga.
- Zaraz… nic mi tu nie pasuje – pokręcił głową Korin. – W dolinie Erga? – ciągnął gestykulując nerwowo. – A poza tym. Po co orkowie mieliby atakować las Teneryjski, to siedziba driad, nie ma tam nic co mogłoby ich interesować – zakończył kwestię uśmiechem.
- Wręcz przeciwnie! – odparł mistrz. Orkowie nie są zbyt rozumnymi istotami, myślę, że kieruje nimi ktoś jeszcze, to musi być ktoś z wewnątrz – powiedział zawadiacko Marach. – I ten ktoś nieźle kombinuje. Driady są neutralne, nie opowiadają się po niczyjej stronie, zamknęły się w lesie jakby to był inny świat. Orkowie żeby się dostać do Funary, królewskiego miasta muszą się najpierw przebić przez las Teneryjski. Nie będzie to łatwe zadanie, chyba, że mają z góry przygotowany jakiś plan. Ty Korinie, nabyłeś swoje umiejętności łucznicze przez praktykę i dyscyplinę, trafiasz śliwkę z odległości czterystu stóp z zamkniętymi oczami. Driady bowiem z taką zdolnością się rodzą – rzekł z przekonaniem nauczyciel.
Korin przez chwilę patrzył na słońce przygotowujące się do zachodu. Później jego uwagę przykuła barwna sójka siedząca na drzewie. Spojrzał na Maracha.
- Co możemy zrobić? – zapytał młody łucznik godząc przenikliwymi oczami w swojego przyjaciela.
- Ostrzec driady, wyruszamy jutro, przed świtem – odparł mistrz swoim chrapliwym basowym głosem. – Ale teraz kontynuujmy naukę.
***
Wiewiórka przeskoczyła z gałęzi na sąsiednie drzewo, po czym pomknęła w stronę swojej nory. Barwna sójka odleciała w las. Słońce już stało nisko. Zmierzchało.
***
Korin poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu, to był Marach.
- Wstawaj, już czas – powiadomił mistrz. – Wyruszamy za godzinę, posil się i weź tylko lekki ekwipunek, idziemy ze zwiadem, nie w bój – rozkazał Marach.
Korin natychmiast wstał i wyszedł z jaskini. Podszedł do ogniska i pochłonął kawał jeleniny z rożna, którą upolował kilka dni wstecz. Zagryzł pajdą lekko już czerstwego chleba i zapił górską wodą ze skórzanego bukłaka. Wrócił do jaskini i zastał tam Maracha pakującego swoją torbę.
- Nie włożysz kolczugi? – spytał pretensjonalnie Korin.
- Tylko lekki ekwipunek – odparł z naciskiem nauczyciel. – Szybkość teraz jest naszym przyjacielem, nie siła. Ten skórzany pancerz – mentor poprawił klamry na klatce – zapewni mi wystarczającą ochronę.
- Oby – odparł młodzieniec, po czym podszedł do własnego kufra i zaczął przygotowywać się do wymarszu.
Dwuosobowy zwiad wyruszył nie dłużej niż kwadrans później. Korin biegł za Marachem, lekkim truchtem, co jakiś czas przyśpieszając. Podążali wygodną ścieżką wśród drzew co jakiś czas mijając jakieś leśne źródło, lub potok. Niebawem dotarli nad brzeg Naramii. Marach wiedział, że robi się coraz goręcej. Byli w pobliżu doliny Erga.
Erg był trollem. I to nie byle jakim, bo jaskiniowym. Legenda głosi, że całe dnie spędzał pod ziemią, w swojej zatęchłej pieczarze, jednak nocą wychodził i napadał na podróżne karawany z Funary i innych dużych miast podróżujące do kopalni i miasta krasnoludów. Pewnego dnia podróżujący tymi stronami wojownik, niejaki Arateon na prośbę ludzi pozbył się trolla. Zmusił go do wyjścia z pieczary na zewnątrz o wschodzie słońca, troll został przemieniony w kamień, a ludność uwolniona od potwora. Arateon był błędnym rycerzem, walczył dla idei, nie za pieniądze. Poprosił ludności tylko o ciepłą strawę i nocleg.
- Wejdźmy na te skałki – powiedział Marach. – Sprawdzimy czy orkowie naprawdę mają swój obóz w tej dolinie.
Kampania przyjaciół, zwinnie jak kozice weszła na strome wzgórze i podkradła się na skraj zbocza prowadzącego do doliny.
Na dole było około trzystu orków. Dziesiątki namiotów polowych i tyle samo płonących ognisk. Do tego wiele powalonych drzew orkowymi siekierami. Zapewne na opał. Po lewej stronie Korin dostrzegł legendarnego trolla, stał nieruchomo, zamieniony w kamień. Mierzył jakieś dziesięć stóp! Za nim można było dostrzec wejście do jego pieczary.
- Ha! Mówiłem, że tu się ukryli, psia ich mać! To dobre strategicznie miejsce na obóz wojenny – wycedził przez zęby Marach. – Jednak orkowie sami by na to nie wpadli… Za tym musi stać ktoś jeszcze.
- Chodźmy stąd, nie podoba mi się to miejsce – powiedział Korin.
Zbiegli ze wzgórza niczym wiatr.
I wtedy się zaczęło.
Przed nimi stało dwudziestu orków, patrol. Korin nic nie powiedział, na nic nie czekał, jego łuk już był w ręce. Błyskawicznym ruchem porwał strzałę z kołczana i nałożył na cięciwę. Jeden z orków zadął w róg. Strzała już zmierzała w jego kierunku, młody strzelec trafił potwora w oko, granie rogu momentalnie się urwało, a wraz z nim jego echo.
Reszta orków złapała za broń i zaczęła biec w kierunku dwuosobowej drużyny. Marach zdążył zdjąć trzech, Korin czterech. Mistrz dobył swojego długiego miecza, Korin odrzucił łuk na ziemię i wyciągnął swój ciężki kordelas. Orkowie ich otoczyli ciasnym pierścieniem. Sycząc i warcząc przyglądali się nieznajomym pewni swojego zwycięstwa. Jednak byli zbyt pewni. Stali przeciwko Marachowi i Korinowi, dwóm wspaniałym łowcom z gór Sodden.
Przyjaciele przywarli do siebie plecami i wyciągnęli ostrza w kierunku wrogów. Orków zostało jeszcze około tuzina. Jeden natarł na menora silnym cięciem z nad głowy. Za silnym. Nie spodziewał się uniku w bok i jego ostrza na swojej twarzy. Ziemia została splamiona czarną krwią. Orkowie popatrzyli na siebie głupio. Marach już nie pozwolił im podejść, to on na nich natarł. Zaatakował leniwie, oszczędnym ciosem pozbawił jednego z orków ręki, a później dokończył potężnym pchnięciem. Następny się zamachnął od boku, mistrz sparował z gracją atak świetną paradą i kontratakował od dołu wbijając ostrze w brzuch. Korin z drugiej strony jak gdyby tańczył w furii wywijając swoim kordelasem. Trafił w połpiruecie końcem ostrza w tętnice szyjną. Drugiego przebił na wylot, następny oberwał w twarz. Młody łowca pociągnął mu ostrzem od czoła po brodę i dokończył potężnym kopniakiem w brzuch. Mentor bronił się przed dwoma napastnikami. Jednego skrócił o głowę szerokim cięciem z boku. Drugi machnął na ślepo swoją szablą w kierunku Maracha, nisko. Trafił w udo. Mistrz zasyczał. Ork wpadł w szał bojowy, odrzucił broń na ziemię i zaczął go dusić wymawiając przy tym jakieś słowa w swoim plugawym języku. Młody uczeń zauważył, że jego druh jest w niebezpieczeństwie i natychmiast doskoczył do wroga, podniósł jego broń i tnąc od góry odrąbał mu ramię. Dokończył uderzeniem w czaszkę głowicą pałasza. Orkowie zaczęli uciekać w panice przed gniewem zwiadowców. Korin zgrabnie i szybko podrzucił stopą łuk z ziemi, złapał go w locie, szarpnął strzałę z kołczana i prawie nie celując posłał ją w plecy orka. Reszta uciekła.
Marach podszedł do przyjaciela i położył dłoń na jego ramieniu. Korin zrobił tak samo.
- Jestem z ciebie dumny – powiedział nauczyciel.
- Dziękuję ci za wszystko – odrzekł młodzieniec mocniej ściskając dłoń na jego ramieniu. – Za trening, wiedzę, cierpliwość, za… uczucia, za wszystko – młodzieniec podziękował, zrobił to pierwszy raz, pierwszy i ostatni.
W tej chwili stało się coś okropnego, coś co związało języki, skrępowało członki. Czas jakby się zatrzymał. Marach coś jakby burknął, zajęczał, zabulgotał. Patrzył na Korina swoimi stalowymi, szarymi oczami. I… uśmiechał się.
- żegnaj synu – powiedział powoli mentor.
Marach osunął się na ziemię, uczeń zauważył bełt wbity w jego plecy. Głęboko. Doszedł do serca. Zareagował od razu, sięgnął nad ramię do kołczana, napiął łuk i rozejrzał się. Zauważył w oddali orka, wielkiego orka trzymającego olbrzymią kuszę i parszywie uśmiechającego się. Wypuścił strzałę, nawet nie patrzył czy trafił. Wiedział, że strzała przybiła potwora głową do drzewa. Patrzył na ciało swojego mistrza. Za sobą usłyszał granie orkowych rogów. Wiedział, że musi uciekać. Pewnym ruchem ręki zerwał wilczy kieł który jego nauczyciel nosił na szyi na rzemyku. Włożył go szybkim ruchem do kieszeni. Kordelas schował do pochwy, a miecz Maracha wziął w rękę. Pochylił się nad ciałem i wolnym ruchem dłoni zamknął powieki i oczy wpatrzone w wysokie drzewa i niebo. Już słyszał kroki orków. Zaczął uciekać.
Biegł, biegł przez las. Biegł jak wiatr… po prostu biegł. Uciekał... jak wtedy, kiedy zamordowano jego rodziców.
Korin się potknął, upadł i zwymiotował. Słyszał w głowie jego słowa „żegnaj synu”… Szumiało i buczało. Widział krew, czuł łzy spływające po jego licach… łzy i krew… łzy i krew… Krew orków, krew Maracha. Widział jego szare oczy i słyszał w głowie te słowa, ciągle te słowa… „żegnaj synu…”. Nie! Nie! Nieeee!
***
Korin obudził się zlany potem.
Słońce już stało wysoko. Czas na wymarsz, ale po tym śnie Korin zapragnął czegoś jeszcze.
Zemsty.
Czekam z niecierpliwością na weryfikacje.
Pozdrowienia.